Autorzy różni - M jak Magia.doc

(618 KB) Pobierz
M - jak Magia, czyli randka romanticzna

M - jak Magia, czyli randka romanticzna
(telenowela)

 

 

 

Irytek – Rozdział 1

 

 

Dochodziła północ. Posępne wietrzysko pędziło po niebie skłębione chmury, gwizdało w załomach murów, łomotało wściekle okiennicami, próbując wyrwać je z zawiasów, a widząc bezowocność swych prób, w odwecie bezlitośnie siekło po szybach biczami deszczu. Od strony Zakazanego Lasu niosło się rozpaczliwe wycie przemoczonego do ostatniej nitki wilkołaka („musiała się trafić taka pogoda akurat w pełnię?!”). Wszelka inna żywina pochowała się w kryjówkach i - jeśli nie było potrzeby - nawet kawałka nosa nie wyściubiała na zewnątrz. Centaury rżnęły w gwinta pod wielką plastikową płachtą, rozgrzewając się fioletowym płynem z butelki, której etykietkę nie wiedzieć czemu zdobił rysunek ludzkiej czaszki na tle skrzyżowanych kości piszczelowych. Nawet Hagrid zamknął okno w łazience i poszedł spać, zabrawszy pod pierzynę niewielką sklątkę („nic tak nie rozgrzewa jak te małe bestyjki, cholibka!”).
A Hermiona czuwała.
Czuwała co prawda w swoim dormitorium w wieży Gryffindoru, odgrodzona od rozszalałych żywiołów grubym, kamiennym murem, któremu nie dałaby rady największa nawet nawałnica - czy to dziejowa, czy atmosferyczna. W pokoju wspólnym wesoło trzaskał rozpalony kominek, a specjalne zaklęcia rozprowadzały błogie ciepło po pokojach, nic sobie nie robiąc z lodowatego wichru za oknami. Ale w duszy nieszczęsnego dziewczęcia trwała burza nie mniejsza niż ta na dworze, a jej huśtawka emocjonalna przybrała rozmiary mugolskiej kolejki górskiej.
Hermiona czuwała.
Zegar dawno wybił już północ i udręczonej dziewczynie oczy zamykały się same. Tylko myśl o ukochanym pozwalała jej wytrwać. Wyobrażała sobie wtedy jego przystojną czekoladową twarz, z którą przeuroczo kontrastowały wyszczerzone w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
„Mój mały, kochany Bambi”, myślała czule, uśmiechając się marzycielsko. „Mój słodziutki Muzinek”.
Bo Hermionę pociągali wyłącznie czarnoskórzy. Pałała tą namiętnością, odkąd poznała przystojnego aurora, Kingsleya Shacklebolta. Co prawda tamta znajomość skończyła się tragicznie - ukochany wpierw nie dostrzegał jej awansów, a gdy powodowana żądzą Hermiona oznajmiła mu otwarcie, czego odeń oczekuje, usłyszała „spadaj, mała”, co pozostawiło ja z cierniem w sercu i zranioną duszą. Ale że w jej wieku sercowe rany goją się szybko, wkrótce nieutuloną żałość zastąpiła mściwa satysfakcja.
„Nie to nie, pacanie, nie wiesz, co tracisz!”, pomyślała i wyrzuciwszy Shacklebolta na śmietnik historii, skierowała swe uczucia ku innemu obiektowi. A gdy to zrobiła, sama nie mogła się sobie nadziwić, że wcześniej nie dostrzegła takiego chłopaka. Chodzili w końcu do tej samej szkoły już od pięciu lat! To prawda, byli w różnych domach, ale codziennie spotykali się w Wielkiej Sali na posiłkach, no i niejednokrotnie mieli wspólne lekcje. I przez te wszystkie lata, przy tych wszystkich niezliczonych okazjach, ona miała jakieś bielmo na oczach! Dopiero teraz, niedawno, tuż po rozpoczęciu szóstej klasy zauważyła, że Blaise Zabini jest Murzynem!
Doskonale pamiętała ten moment. Zabrakło jej tchu w piersiach, a szesnastoletnie serce zatrzepotało tak, jak gdyby chciało się wyrwać z bujnej hermioninej piersi. Nieruchomo, z roziskrzonym wzrokiem, wpatrywała się w cud zjawisko i do przytomności przywołało ją dopiero potężne uderzenie w plecy, po którym mało co się nie przewróciła.
- Zakrztusiłaś się, tego... czy co? Bo tak jakby, tego... przestałaś oddychać? - spytał z niepokojem Ron, rozcierając rękę.
- Nienawidzę cię, Ronaldzie Weasley - wycedziła Hermiona i udała się w stronę wieży Gryffindoru, pieszcząc w duszy obraz ukochanego.
Niestety, wyglądało na to, że Blaise nie odwzajemniał jej uczuć. Co gorsza, doszły do niej plotki, że nocami potajemnie spotyka się z inną! Hermiona nie wierzyła w podobne insynuacje (Blaise nie był taki, na pewno nie był!) i postanowiła to sprawdzić tylko dlatego, by ugruntować się w swojej pewności.
Rozmyślania przerwała cicha muzyka. Ze stojącej na stoliku alabastrowej leliji - pamiątki po ciotecznej babce, będącej wzorem cnót wszelakich (leliję dostała ona osobiście od królowej Wiktorii, która nagrodziła w ten sposób szerzenie dobrych obyczajów wśród panien obyczajów nienajlepszych) - popłynęły ciche dźwięki marsza weselnego Mendelsona. Był to znak, że zadziałało skomplikowane zaklęcie alarmowe, które dziewczyna założyła przy wejściu do ślizgońskich lochów.
Serce Hermiony zadrżało. A więc jednak! Ukochany wymyka się gdzieś nocami!
„Pewnie idzie do biblioteki”, pocieszyła się zaraz.
Z szufladki biurka wyciągnęła złożoną mapę Hogwartu. Sporządziła ją sama na wzór słynnej mapy Huncwotów, ale w przeciwieństwie do pierwowzoru, jej mapa pokazywała miejsce pobytu tylko tej jednej, interesującej ją osoby.
Przez chwilę dziewczyna wpatrywała się w maleńkie, czerwone, pulsujące serduszko z literką „B”, przesuwające się powoli w stronę głównej klatki schodowej, przecinające Wielką Salę i hall i kierujące się na pierwsze piętro. Nawet przy dużej dozie dobrych chęci trudno to było uznać za trasę prowadzącą do biblioteki.
Pchnięta impulsem, zerwała się z krzesła, złapała wykradzioną Harry'emu pelerynę niewidkę, zbiegła do pokoju wspólnego i pomknęła w kierunku wyjścia z wieży.
- „M” - jak Magia - wyszeptała hasło.
- Jak „magia”? Raczej jak „miłość”, buhahaha! - roześmiała się rubasznie Gruba Dama. - Co ty myślisz, kruszynko, że ja nie wiem, po co się wymykasz tajemnie w środku nocy, hahaha? W dodatku w samej koszuli nocnej, hehehehe? Różowej, hihihi... Pamiętam, w twoim wieku, gdy byłam jeszcze piękna i młoda...
Hermiona zbyła tyradę Grubej Damy wytwornym milczeniem. Przelazła przez dziurę, narzuciła pelerynę i wpatrując się w mapę ruszyła przed siebie. Chwilę później musiała uskoczyć gwałtownie pod ścianę, by uniknąć stratowania przez rozpędzoną postać. W ciemności nie rozpoznała intruza, ale nie ulegało wątpliwości, że był on (a właściwie była ona) płci żeńskiej.
Śledzenie tajemniczej osoby nie było trudne i wkrótce nasza bohaterka zorientowała się, że tak intruzka, jak serduszko na mapie zmierzają w te same rejony zamku. Straszne podejrzenie zakiełkowało w szesnastoletniej duszy. Podejrzenie, które zamieniło się w pewność na korytarzu pierwszego piętra. Ze ściśniętym gardłem patrzyła, jak śledzona postać znika w drzwiach Sali Balowej, a w chwilę później ukradkiem wsuwa się za nią znajoma sylwetka ukochanego.
Niewiele myśląc sama weszła do środka. Blaise i nieznajoma stali na środku sali i wyglądali na bardzo sobą zajętych. Lodowate kolce przeszyły serce Hermiony. Peleryna niewidka zsunęła się z jej odrętwiałych ramion, ale dziewczyna nie zważała już na nic. Na szczęście zakochani nie dostrzegli jej w mroku.
Wtem za oknem zapłonął jaskrawy zygzak błyskawicy, zalewając całą salę upiornym, sinofioletowym blaskiem, i w tej jednej, strasznej sekundzie Hermiona rozpoznała swoją rywalkę.
Romilda Vane!!!

***

Delikatne szarpnięcie za duży palec u nogi wyrwało Rona z płytkiego pół snu.
A więc jednak!
W przeciwieństwie do Hermiony, Ron nie był biegły w zastawianiu zaklęć alarmowych (Merlinem a prawdą, nie był biegły w zastawianiu żadnych zaklęć), ale nitka przeciągnięta w poprzek schodów, poprowadzona pod drzwiami dormitorium i przywiązana do nogi okazała się wystarczająco skuteczna. Wyglądało na to, że Hermiona postanowiła wymknąć się gdzieś w środku nocy. A Ron miał podejrzenia graniczące z pewnością, że wie, gdzie.
Z początku, jak niemal cała szkoła, był przekonany, że uczucia dziewczyny kierują się w stronę Dracona Malfoya i że pod przykrywką wzajemnej wrogości płonie szaleńczy romans. Jak wiadomo, „kto się lubi, ten się czubi”. Pansy Parkinson tak sobie wzięła do serca tę sentencję, że któregoś dnia boleśnie sprała po pysku Malfoya, gdy ten wyjątkowo chamsko odezwał się do Hermiony.
Wkrótce jednak Ron domyślił się prawdziwej tożsamości obiektu hermioninych westchnień i to odkrycie wzburzyło go jeszcze bardziej. Przy całej swojej niechęci do Malfoyów nie mógł nie wziąć pod uwagę, że był to ród krwi najczystszej z możliwych. Ponieść porażkę w starciu z przedstawicielem tak szacownej rodziny było wprawdzie rzeczą przykrą, ale zgodną z naturalnym porządkiem rzeczy i w pewnym stopniu nobilitującą. Ale Zabini? Ten czarnuch (nie, Ron nie był rasistą!), przybłęda i bękart, którego mamuśka zmieniała mężów jak rękawiczki? No pasaran! Nie można na to pozwolić! Po jego (Ronalda) trupie!
Chłopak zerwał się z łóżka, założył kapcie, wyrwał z szuflady Harry'ego mapę Huncwotów i jak burza wypadł z dormitorium. Przelazł przez dziurę za portretem tylko po to, by ujrzeć, jak Hermiona znika pod peleryną niewidką.
W tym momencie omal nie stratowała go jakaś dziewczyna, biegnąca w stronę, w którą udała się Hermiona. Przez moment Ron myślał, że się pomylił i że to z nią, nie z Zabinim, wybrała się spotkać jego ukochana. Na myśl, że jest ona lesbijką, chłopaka ogarnęło obezwładniające poczucie beznadziei. Jeśli Mionka gustowała jedynie we własnej płci, to szanse Ronalda stawały się porażająco małe. Przez głowę przebiegły mu strzępki opowieści Freda i George'a o transwestytach i zaczął nawet rozważać koncepcję chodzenia w damskich ubraniach, by przypodobać się ukochanej; na szczęście jednak jego obawy okazały się płonne. Hermiona nie ujawniła się nieznajomej, co było nieco pocieszające. Ba! Wyglądało na to, że zaczęła ją śledzić. Posiłkując się mapą Huncwotów ruszył za obiema dziewczynami.

***

 

Harry'ego zbudził hałas. Obrócił głowę i zdążył jeszcze zobaczyć, jak Ron chwyta z jego biurka mapę Huncwotów i znika w drzwiach.
„Co on znowu kombinuje?”, zaniepokoił się Harry.
Klnąc pod nosem wyskoczył z łóżka i sięgnął do kufra po pelerynę niewidkę. Kufer był pusty.
„Ktoś ją musiał zabrać”, domyślił się Harry.
Narzucił na siebie zwykłą czarną szatę (w mrokach szkolnych korytarzy była tylko nieco mniej skuteczna od niewidki) i pomknął do wyjścia z wieży.

***

Ginny ostrożnie wylazła zza fotela w pokoju wspólnym.
Musiała, po prostu musiała mieć pewność, że Harry nie spotyka się nocami z żadną dziewczyną. Nie, żeby zależało jej na Harrym (miała przecież Deana), ale uznała, że ta wiedza jest jej niezbędna. Dlatego już czwartą noc z rzędu czatowała ukryta za fotelem. Do tej pory nic się nie działo, Harry przykładnie spędzał noce w swoim dormitorium. Ale dziś najwyraźniej miało być inaczej.
Przez dłuższą chwilę z dużym zaciekawieniem obserwowała nietypowy o tej porze ruch. Najpierw przez pokój przebiegła Hermiona z rozwianym włosem i w rozwianej nocnej koszuli i zniknęła za portretem. Za chwilę z dormitorium chłopców wypadł Ron, ubrany w jeden kapeć swój, a drugi Seamusa, i z nosem wbitym w jakiś papier popędził za Hermioną. Następnie przemknęła Romilda - ta z kolei wystroiła się jak na imprezę. Wreszcie pojawił się i Harry - rozespany, rozcierający oczy i powtarzający pod nosem „gdzie tego kretyna znów niesie i kto mi podpieprzył niewidkę?”. Najwyraźniej nie wybierał się na żadną randkę (Ginny, nie wiedzieć czemu, poczuła dziwne ciepło w sercu), tylko poszedł sprawdzić, co zamierza jego postrzelony przyjaciel.
Weasleyówna wyszła przez portret (nie musiała podawać hasła, bo już od Romildy włącznie Gruba Dama zrezygnowała z zamykania dziury) i ruszyła za majaczącą w ciemnościach sylwetką Harry'ego. Na wszelki wypadek rzuciła na siebie Zaklęcie Cichochodu.
Orszak śledzących się nawzajem osób powoli zaczął przemieszczać się w stronę Sali Balowej.

***

Romilda Vane!!!
Świat zawirował Hermionie przed oczyma, a łzy czyste, rzęsiste polały się po jej policzkach. Jej wzrok spoczął na ogromnym alabastrowym wazonie, w którym tkwił bukiet obsydianowych tulipanów, wyrzeźbionych przez goblińskiego artystę Walimorda Napęczniałego pod koniec dwunastego stulecia. Czarne kwiecie lśniło posępnie, kontrastując z nienaturalną bielą wazonu.
Gdzieś w Lesie znowu zawył wilkołak. W duszy dziewczyny zbudziła się bestia. Wyciągnęła różdżkę i wycelowała w kwiaty.
- Wingardium Leviosa!
Kamienny bukiet drgnął i wzbił się w powietrze. Zajęci sobą Blaise i Romilda niczego nie spostrzegli. Powoli, kołysząc się lekko, kwiaty przelewitowały przez salę i zatrzymały się nad głową czarnowłosej Gryfonki...


***

Ron zobaczył, jak do Sali Balowej wchodzi nieznajoma dziewczyna, za nią Zabini i na końcu Hermiona. Nieprzyjemne podejrzenie zakiełkowało w jego duszy.
„Trójkącik”, pomyślał z goryczą.
„Przynajmniej będzie na co popatrzeć”, pocieszył się zaraz.
Cofnął się spod drzwi i jego wzrok padł na schodki prowadzące na galeryjkę dla orkiestry, zawieszoną nad salą. Wspiął się po nich i ostrożnie wyjrzał przez barierkę akurat w chwili, gdy Hermiona rzucała zaklęcie lewitacji na rzeźbę.
„Ona coś knuje”, wywnioskował.

***

Harry dostrzegł, że jego przyjaciel znika na schodkach prowadzących na galeryjkę. Chcąc nie chcąc ostrożnie podążył za nim. Stanął na górze i znieruchomiał, patrząc ze zgrozą w dół.
„Oł, Dżizas!”, pomyślał w panice.

***

Ginny bezgłośnie wbiegła na galeryjkę, spojrzała ponad ramieniem Harry'ego i Rona i zamarła. Hermiona szybkimi ruchami różdżki skierowała rzeźbę ponad głowy ściskającej się pary i właśnie otwierała usta, by wypowiedzieć inkantację...
- Miona, nie! - wykrzyknęła Ginny prosto w ucho Harry'ego.
Potter drgnął i rzucił się do przodu, wpadając na Rona. Ten całym ciężarem ciała oparł się na drewnianej barierce. Rozległ się głuchy trzask i obaj chłopcy runęli w dół.
- Harryyy! - krzyknęła z rozpaczą Ginny i niewiele myśląc skoczyła w ślad za nimi.
Łomot towarzyszący upadkowi trzech ciał wstrząsnął posadami zamku. Blaise i Romilda odskoczyli gwałtownie od siebie. Zabini sięgnął po różdżkę.
- Lumos!
Blade światło rozświetliło salę i oczom zebranych ukazał się straszliwy widok:
U stóp balkonika leżał wśród szczątków barierki Ron, jęcząc i trzymając się za nogę, wykrzywioną pod dziwnym kątem. Na nim, spleceni w malowniczym uścisku, spoczywali Harry i Ginny - Ginny obsypywała Harry'ego gradem pocałunków, w przerwach wykrzykując „żyjesz! żyjesz!”, a ten, wyraźnie przerażony, bezskutecznie próbował wyplątać się z jej objęć. W drugim zaś końcu pomieszczenia stała zapłakana Hermiona, celując różdżką w wiszący dokładnie nad głową Romildy Vane kilkudziesięciokilogramowy kamienny bukiet.
Na to wszystko do sali wszedł profesor Snape.

 

 

 

Mithiana - ODCINEK DRUGI

 

 

Mówią, że o życiu lub śmierci mogą zadecydować ułamki sekundy.
W tym wypadku ułamki były przynajmniej cztery.
O śmierci decydował ten, w którym Hermionina różdżka drgnęła na widok profesora Snape’a i przerwała zaklęcie, a obsydianowo-alabastrowa martwa natura, powodowana przyciąganiem Matki-Ziemi, runęła na głowę żywej natury z oczywistym zamiarem uczynienia z niej natury martwej jak ona sama.
Trudno natomiast ustalić, który ułamek zadecydował o życiu.
Mógł to być ten, w którym Były Mistrz Eliksirów Hogwartu stanął w drzwiach Sali Balowej. Mógł być to ten ułamek, w którym wspomniany Były Mistrz Eliksirów Hogwartu wyciągnął różdżkę z kieszeni szaty, która rozwiewała się z normalnym dla siebie, lekkim łopotem, co akurat tym razem było okolicznością nad wyraz korzystną. A mógł to być ten ulotny moment, w którym Były Mistrz itd. rzucił zaklęcie niewerbalne, którego z przyczyn oczywistych tu nie przytoczymy, a którego skutkiem obsydianowo-alabastrowa martwa natura rozprysła się w obsydianowo-alabastrowy proch, przykrywając dwójkę najbliżej stojących uczniów malowniczym szarym pyłem.
W każdym razie jednemu z tych ułamków Romilda Vane zawdzięczała życie, a my jakiekolwiek szanse na happy end.
Tymczasem, Severus Snape, z charakterystycznym dla siebie, kamiennym spokojem, rozejrzał się po Sali Balowej. Sześcioro uczniów zamarło w całkowitej ciszy (nawet Ron poniechał jęków), wpatrując się w wysoką postać nauczyciela. Snape obrzucił wszystkich ironicznym spojrzeniem, a malujący się na chudej, bladej twarzy pełny złośliwej satysfakcji uśmieszek mąciła nieco świadomość, że jeden z jego podopiecznych też brał udział w tym pobojowisku.
- Co. Tu. Się. Dzieje? - wycedził przez zęby (choć w zasadzie nie tyle cedził słowa, co obficie podlewał każde z nich ironiczno-jadowitym sosem).
Przez chwilę trwała jeszcze ta pełna przerażenia cisza, a potem wszyscy jednocześnie zaczęli wyjaśniać zaistniałą sytuację. Blaise Zabini, niczym średniowieczny rycerz, mężnie brał całą winę na siebie, usiłując chronić cześć swej bogdanki, jednocześnie rzeczona bogdanka, cudem (bądź Snape'em, w zależności od interpretacji) uniknąwszy śmierci, uznała za stosowne wydać z siebie pełne boleści jęknięcie i zemdleć. Hermiona, do której właśnie zaczęło docierać, co zamierzała zrobić, wydawała z siebie jakieś dziwne piski. Wciąż okupujące podłogę rodzeństwo Weasleyów, nie zważając na otoczenie, zaczęło wymyślać sobie od rudych dziwek i żałosnych prawiczków. Tylko Harry Potter, nadal uwięziony w czułych objęciach Ginny, milczał jak zaklęty wiedząc, że czy cokolwiek powie, czy nie, i tak straci największą liczbę punktów.
- Cisza! - warknął świeżo upieczony nauczyciel obrony przed czarną magią. - Dosyć tego. Zabini, właśnie zarobiłeś tygodniowy szlaban, a Slytherin stracił pięćdziesiąt punktów. Marsz do mojego gabinetu, natychmiast. Co do Gryffindoru... Weasley, puść Pottera!
- Przecież go nie trzymam? - zdziwił się Ron, nie odrywając oczu od rannej nogi.
- Weasley, przez szesnaście lat miałeś chyba dosyć czasu, by zorientować się, że nie jesteś jedynym Weasleyem na świecie? - Snape skrzywił się paskudnie, ale skorygował polecenie. - Panno Weasley, proszę puścić Pottera. Potter, pomóż Weasleyowi dotrzeć do skrzydła szpitalnego w pięć minut. I licz się z tym, że każda minuta opóźnienia będzie kosztowała Gryffindor następne dziesięć punktów.
- Następne? - Hermiona wciąż pogrążona była w szoku, nie na tyle jednak głębokim, żeby nie zauważyć błędów logicznych.
- Następne - przytaknął Chyba-Były-Ale-Nie-Na-Pewno-Śmierciożerca. - Bowiem za każdego obecnego tu Gryfona wasz dom traci pięćdziesiąt punktów.
- Ale przecież mamy dopiero dwieście trzydzieści sześć punktów! - szepnął Ron do Harry'ego. - Jak on chce to zrobić?
Snape dosłyszał to i uśmiechnął się jadowicie.
- Cóż, w takim razie każde z was traci po czterdzieści siedem i dwie dziesiąte punktu...
Zbiorowy jęk rozpaczy wydarł się z czterech przytomnych gryfońskich gardeł. Piąte, chwilowo nieprzytomne, gryfońskie gardło wydało z siebie tylko ciche westchnienie, dyskretnie zwracając uwagę na swą właścicielkę. Skończywszy zatem z arytmetyką (i zapewne przypomniawszy sobie, co go tu przywiodło) Snape powrócił do wydawania poleceń.
- Potter, co ty tu jeszcze robisz? Weasley... Panno Weasley, Granger, odprowadźcie pannę Vane do pani Pomfrey. Jak to zrobicie - dodał, widząc minę Hermiony - to już wasza sprawa.
I odwróciwszy się na pięcie, w wielkim pośpiechu wyłopotał z sali.
- Spójrzmy na to z jaśniejszej strony - mruknęła Ginny, wlokąc wespół z Hermioną nieprzytomną Romildę do skrzydła szpitalnego. - Przejdziemy do historii Hogwartu jako jedyny przypadek, kiedy Snape musiał odjąć mniej punktów, niż zamierzał...

***

Gdy już wszyscy bohaterowie katastrofy opuścili - kuśtykając (Ron), jęcząc (Hermiona), sapiąc (Harry i Ginny) oraz dając się wlec (Romilda) - Salę Balową, a zerwane z barłogów skrzaty domowe zabrały się za naprawę barierki na galeryjce dla orkiestry, zza wielkiego, stojącego zegara wysunęła się ciemna postać. Przez chwilkę rozglądała się, czy nikt jej nie widzi, a następnie chyłkiem przemknęła się do drzwi i wyszła na korytarz.

***

Severus Snape przewracał się na łóżku, nie mogąc zasnąć. Zdecydowanie miał za dużo problemów.
Do zwykłego zestawu (składającego się z konglomeratu Voldemorta, Śmierciożerców, Aurorów i Zakonu Feniksa), doszły mu dziś dwa nowe. Pierwszym były malinowowłose przyległości do Lupina. I co on niby miał z tym fantem zrobić? Powiedzieć komukolwiek o swoich podejrzeniach? A jak tak, to komu? Minerwie? Albusowi? Samemu Lupinowi? Szlag by to wszystko trafił. Zaś w charakterze drugiego problemu występował Blaise Zabini w towarzystwie bandy Gryfonów z Wielką Trójcą włącznie. A pierwsze wiązało się bezpośrednio z drugim.
Miał naprawdę szczerą nadzieję, że jego nocna eskapada pozostanie niezauważona, ale przez tę bandę hormonalnie nabuzowanych dzieciaków jutro wszyscy będą wiedzieć, że w nocy był na nogach. Co prawda jako nauczyciel miał pełne prawo patrolować korytarze, ale przynajmniej dwie osoby będą wiedziały, że tej nocy nie miał dyżuru. A o ile Albusa dałoby się jeszcze jakoś zmylić, o tyle jego zastępcy przechytrzyć nie zdoła. Spróbował się pocieszyć tym, że może nawet wicedyrektorka nie będzie w stanie precyzyjnie wyliczyć, kiedy właściwie doszło do katastrofy w Sali Balowej.
No i, jakby było tego wszystkiego mało, jeszcze jutro czekała go nieziemska awantura w wykonaniu rozzłoszczonej Minerwy McGonagall. Profesorka transmutacji nie daruje mu ogołocenia konta Gryffindoru, to pewne jak heban Lucjuszowej laski. Jedyne, czym mógł się bronić to to, że Slytherinowi też odjął pięćdziesiątkę (postanowił się jednak nie przyznawać, że zamierza ją szybko nadrobić, na pierwszej z brzegu lekcji obrony). Co nie zmieniało faktu, że Minerwa będzie się boczyć jeszcze jakiś czas. Jeśli chodziło o te jej lwiątka, była gorsza niż Czarny Pan.
Zrezygnowany zwlekł się z posłania i podszedł do stojącej w rogu komody. Wyjął eliksir nasenny własnego pomysłu i upił mały łyk. Na porządny sen nie mógł sobie pozwolić, ale również zarywanie trzeciej pod rząd nocy nie było najlepszym pomysłem. Wrócił do łóżka.
Zasypiając zdążył jeszcze pomyśleć, że miło byłoby kiedyś się, dla odmiany, nie obudzić, i po chwili zapadł w niespokojny sen, pełen prychających z wściekłością, pręgowanych kotów.

***

Zamykając za sobą drzwi Sali Balowej, Dean Thomas odetchnął głęboko. Ten kto mówił, że od miłości człowiek głupieje, zaiste mądrze gadał. Mało brakowało, a i on, powodowany rycerską wolą ratowania ukochanej z opresji, wpadłby w łapy Złego Czarodzieja.
Bowiem Dean Thomas od niepamiętnych czasów (czyli od ostatnich wakacji) bez pamięci kochał się w Hermionie Granger. Co prawda przez ostatnie parę miesięcy chodził z Ginny, ale prawdę mówiąc robił to wyłącznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że Ginny była najlepszą przyjaciółką Hermiony, więc w ten sposób miał szansę być jeszcze bliżej ukochanej (siedzenie dwie ławki za nią na każdej lekcji zdecydowanie mu nie wystarczało). A po drugie (a po prawdzie dotychczas pierwsze), poderwał Ginny na złość Ronowi. Ron rościł sobie pretensje do JEGO Hermiony, co więcej, wymykał się za nią, by nocą buszować po szkole, doprowadzając go tym samym do furii. Nic dziwnego, że Dean wreszcie nie wytrzymał i postanowił ich śledzić. Jakaś część jego umysłu (ta wolna od zazdrości) zastanowiła się co prawda, po co Ron zabiera na randkę siostrę i przyjaciela, ale wkrótce ta zazdrosna część zagłuszyła tę rozsądną, podsuwając mu straszliwą wizję wszetecznej orgii. Nie chcąc od razu ujawniać swej obecności rozpasanym lubieżnikom czyhającym na jego niewinną leliję, wślizgnął się do Sali Balowej przez boczne drzwi i ukrył za zegarem. I jak pokazały następne wydarzenia, bardzo dobrze zrobił.
Uśmiechnął się złośliwie, a w spowijającym korytarz półmroku białe zęby odbiły się upiornym blaskiem na tle ciemnoskórej twarzy. Myśl, że wstrętny rywal złamał nogę i pozbawił Gryffindor wszystkich punktów sprawiał mu mściwą satysfakcję. Wszyscy go znienawidzą. Hermiona go znienawidzi. A jeśli on, Dean, zdobędzie jakieś punkty na numerologii, może jego bóstwo zwróci na niego uwagę?
Pogrążony w rozpamiętywaniu tych skomplikowanych związków przyczynowo-skutkowych Dean dotarł do obrazu Grubej Damy. Podał hasło.
- M-jak Mio… Magia.
- O, zaczęliście wracać? – Gruba Dama najwyraźniej nie miała humoru. – A może całą noc będziecie się ganiać po zamku, jak niuchacze po sklepie jubilera?
Zignorował ją i sekundę potem zniknął w domitorium chłopców.

***

Skrzydło szpitalne tonęło w ciszy. Przez grube okiennice do wnętrza nie docierały nawet pomruki szalejącej nawałnicy. Czwórka uczestników wypadków w Sali Balowej (czwórka, bo widząc rozdygotaną Hermionę pielęgniarka bez ceregieli władowała ją do łóżka, zaś wymierzywszy Zabiniemu gigantyczny szlaban Snape odesłał go do skrzydła szpitalnego, tak na wszelki wypadek) spała spokojnie, od czasu do czasu rozlegało się tylko głośniejsze sapnięcie. Sądząc po głównej sali szpitalnej, wszystko było w porządku.
Jedynie w małej izdebce tuż przy wejściu paliło się światło. Był to maleńki gabinecik, w którym Poppy Pomfrey zazwyczaj spędzała noc, czuwając nad swoimi podopiecznymi. Teraz jednak pielęgniarka nie drzemała. Prawdę mówiąc, ostatnie, o czym pomyślałaby, to sen. Siedziała przy stoliku, na którym stała niewielka szklana fiolka. Mechanicznym ruchem splatała i rozplatała palce, wpatrując się z napięciem w wypełniający fiolkę bulgocący, szmaragdowozielony płyn.

 

 

 

_Chiminka - Odcinek 3

 

 

Poppy Pomfrey ze źle ukrywaną ekscytacją wpatrywała się w młodą dziewczynę, która siedziała na szpitalnym łóżku. Zawsze lubiła pannę Tonks za jej nietypowy styl bycia, pewność siebie i urok osobisty. A teraz okazało się, że nie tylko ona ów czar zauważyła. Kobieta poprawiła włosy, które wysunęły jej się spod czepka i spojrzała na swoją podopieczną.
- Nimmy, chyba już wiesz, prawda? Bo ja też wiem, a ty wiesz, że ja wiem, więc chyba możemy rozmawiać szczerze? - zapytała dosyć spokojnym tonem, choć miała ochotę rzucić się komuś na szyję, radośnie przy tym pokwikując. Oczywiście powstrzymała się przed tym, w obawie przed obudzeniem któregokolwiek ze swoich młodych pacjentów, zajmujących w tej chwili salkę obok.
Malutkie, kochane, słodkie, śliczniusie Lupinki już niedługo powiedzą swoje pierwsze 'mama', zrobią pierwszy kroczek, narysują pierwszy obrazek i kupią pierwszą różdżkę! Czyż to nie cudowne?! Na pewno trafią do Gryffindoru! Chociaż ona nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zasiliły szeregi Puchonów! Taki wspaniały dom, a jaki niedoceniany! Kto jak kto, ale ona wiedziała o tym doskonale...

***
Nimfadorę Tonks od siedzenia swędziała pupa. Miała ochotę trzaskać drzwiami, wazonami, kieliszkami, a najbardziej miała ochotę trzasnąć w łeb tego pokręconego świra rodem z puchońskich koszmarów! Różowe przyległości Lupina! Też coś! Różowe przyległości dla rozrywki, od czasu do czasu przylegały do innych, nieprzylgniętych do nikogo na stałe mężczyzn. I teraz mają dosyć znaczący problem, zamieszkujący aktualnie jej własne ciało.
Tonks usiadła głębiej na łóżku i próbowała nie zwracać uwagi na roziskrzone spojrzenie hogwarckiej pielęgniarki. Domyślała się, co się dzieje w głowie Poppy. Słodziusie-dziubdziusie, małe wilkołaczki, gryfońskie maleństwa i tym podobne określenia na ich przyszłe dziecko. Musiała temu jakoś zapobiec. Albo pozbędzie się problemu teraz, albo później czekają ją dużo bardziej drastyczne metody działania.

***
- Kochana moja, a Remus już wie? – trajkotała przejęta pielęgniarka, chodząc w tę i z powrotem wokół łóżka, na którym siedziała Tonks.
- Nie – odparła lakonicznie, i z obojętną miną zaczęła wpatrywać się w czubki swoich butów. W całym skrzydle szpitalnym mieszały się zapachy wielu eliksirów. Specyficzna woń najpierw jej przeszkadzała, napawała jakimś dziwnym niepokojem, jakby zaraz ktoś miał jej zaserwować szkielewzro. Oczywiście, po tym, czego się dowiedziała, dziwny zapach zupełnie przestał ją obchodzić. Pielęgniarka potwierdziła jej najgorsze przeczucia. Półtora miesiąca temu, dokładnie w noc pełni. Pogoda była zupełnie inna niż teraz, Remus szlajał się gdzieś po wrzosowiskach, a ona – samotna, biedna, opuszczona, odwiedziła swojego starego przyjaciela. Wyszło, co wyszło.
- Remusek się ucieszy! Kiedy mu powiesz? – piszczała dalej Poppy
- Nigdy – odmruknęła Tonks.
- Och, to cu... – słowa zamarły jej na ustach – Powiedziałaś kiedy?
- Nigdy – Nimfadora schowała ręce do kieszeni szaty. Miała już dosyć tej przecukrzonej rozmowy. – Poppy, wybacz...
- Nimmy, kochanie, źle się czujesz? – zapytała zdezorientowana Pomfrey, wstając z krzesła. Już po chwili grzebała w szafce na medykamenty.
Tonks schowała fiolkę ze szmaragdowozielonym płynem, wstała z kozetki i podeszła do skulonej przed kredensem pielęgniarki.
- Obliviate!

***
Neville Longbottom przewracał się na swoim łóżku, nie mogąc zasnąć. Obudził się nagle – przez chwilę nawet wydawało mu się, że to jakiś głośny dźwięk wyrwał go ze snu, jednak szybko porzucił tę myśl – o północy nawet Gryfoni zachowywali minimum (jak na ich standardy) przyzwoitości i pozwalali pierwszoroczniakom spać (oczywiście, jeżeli nie oblewano akurat wygranego meczu, kolejnego turnieju trójmagicznego czy choroby Snape'a).
Neville cicho zlazł z łóżka i zszedł do pokoju wspólnego. Usiadł w fotelu przed kominkiem i wpatrzył się w lekko rozżarzone polana. Nagle usłyszał znajomy trzask zamykającego się portretu.
Do pokoju wparował Dean Thomas, który wyglądał na bardziej nieobecnego niż Jęcząca Marta oglądająca zdjęcie Pottera. Neville jeszcze bardziej skulił się w fotelu i wstrzymał oddech. Na szczęście kolega go nie zauważył. Prawdę powiedziawszy, nawet się nie rozejrzał. Szybko przeszedł przez komnatę, by już po chwili zniknąć za drzwiami prowadzącymi do męskich dormitoriów.
No proszę... Mam nadzieję, że nie straciliśmy żadnych punktów... – pomyślał Neville. – Bo jeśli straciliśmy, to będzie z nami krucho.

***
Nimfadora Tonks cicho jak kot szła korytarzami Hogwartu. Cienie na zimnych, kamiennych ścianach już dawno przestały ją straszyć. Kojarzyły się jej z przygodą i adrenaliną pulsującą w żyłach, z ucieczkami przed Filchem i Panią Norris, w końcu ze Snape'em. No cóż, skojarzenia dotyczące niektórych nauczycieli były u Tonks aż nazbyt jednoznaczne. Dziewczyna zeszła do lochów. Uwielbiała akustykę tych korytarzy – jej kroki odbijały się echem chyba po całych podziemiach. Na szczęście teraz nie bała się już szlabanu, chociaż to, co miała zamiar zrobić z pewnością niektórym się nie spodoba.
Zaśmiała się w duchu i skręciła w lewy korytarz. Ten był już węższy i z całą pewnością rzadziej uczęszczany. Ach, nasz eSeS, Słodziutki Seviczek, ceni sobie ponad wszystko inne prywatność. Jakie to urocze – większość kobiet stroni od mężczyzn w jego typie, właśnie ze względu na tę niedostępność. Nie wiedzą co tracą, wybierając otwarte i ciepłolubne produkty mężczyznopodobne.
Kobieta stanęła przed starą zbroją, w której gniazdko przędła sobie właśnie jakaś młoda pajęcza ślicznotka.
- Stara strudla – zaśmiała się na dźwięk tego hasła. Severus go nie znosił, ale to w końcu Dumbledore ustanawiał powiedzonka, po których ukazywały się wejścia do hogwarckich pomieszczeń. Dyrektor podobno i tak zmienił je pod wpływem argumentów Snape'a. Szkoda, w końcu 'Słodkie serduszka' były równie urokliwe.
Nimfadora znalazła się w długim korytarzu, który ozdabiały portrety znanych alchemików. Między każdym z nich wisiał kinkiet z dwoma świecami. Aktualnie płonęło w nich tylko parę światełek, jednak mimo braku światła dziewczyna poruszała się po pomieszczeniu pewnie.. Tonks pewnym krokiem podeszła do drzwi, zapukała i, nie czekając na odpowiedź, wparowała do środka.
- Co tu robisz? – usłyszała, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. Severus wyszedł ze swojego gabinetu. Wydawał się być zdenerwowany jej nagłą wizytą.
- Chyba powinieneś wiedzieć o drobnym szczególe – stwierdziła, patrząc na niego uważnie. Właśnie dotarło do niej, że wparowywanie do prywatnych kwater mistrza eliksirów o północy, i co z informacjami, które na pewno go nie ucieszą, nie było najlepszym pomysłem. – Pamiętasz, co się stało półtora miesiąca temu?
- Tak – stwierdził nauczyciel i zaczął uważniej przyglądać się dziewczynie.
- I pamiętasz, czego nam wtedy zabrakło? – dopytywała się Tonks.
- Tak – ponownie przytaknął Snape. Wyraz jego twarzy powoli zmieniał się ze zirytowanego w zaszokowany – Nie mów mi, że...
- Niestety, Severusie. W drodze mamy małego Snape'ika. – dokończyła Nimfadora i spojrzała z wyczekiwaniem na swojego rozmówcę.

 

 

 

Kitiara uth Matar - Odcinek czwarty

 

 

Snape zamarł, po czym jego szczęka opadła w dół.
- Możesz powtórzyć? – spytał wreszcie.
- Będziesz miał potomka, Severusie – odrzekła Tonks z gorzkim uśmiechem i wskazała na swój brzuch. – Tam jest mały Sevcio, albo mała Sevcia, tego jeszcze nie wiemy.
- W mordę hipogryfa! – zaklął Snape, gdy dotarła do niego cała groza i powaga sytuacji, a po chwili dodał coś o wiele mniej przystojnego; trochę mu ulżyło, chociaż nie aż tak, jakby tego potrzebował. Pomyślał, że przydałaby się szklaneczka Ognistej.
- Dokładnie – podsumowała Nimfadora.
Severus z roztargnieniem podrapał się po głowie i uważnie obejrzał podłogę pod nogami.
- Chodź i usiądź – powiedział w miarę spokojnie.
Tonks wzruszyła ramionami, ale usiadła obok swojego Przyjaciela - I – Czasami – Kochanka.
- Od kiedy wiesz?
- Podejrzewam od jakiegoś czasu, ale pewność zdobyłam przed chwilą.
- Na Boga! Pomfrey! – Teraz Severus się niemal przeraził.
- Och, nie! – zaprzeczyła Tonks. - Zdziwiła się, kiedy jej powiedziałam, że nie zamierzam informować Remusa o szczęściu, które go spotkało, i poczęstowałam ją Obliviate.
- Mam nadzieje, że bez skutków ubocznych...
Severus wstał i uchylił drzwi, a Nimfadora przypatrywała się jego szarej koszuli nocnej i stwierdziła z niejaką satysfakcją, że nie wygląda w niej tak dostojnie jak w czarnej szacie.
- Co robisz? – spytała z budzącą się ciekawością.
- Muszę się przewietrzyć... – Snape wiedział jak dziwacznie to brzmi, co potwierdziły tylko wysoko uniesione brwi czarownicy, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Czuł się jak mantykora łypiąca na katowski topór i to nie tylko z powodu ciąży Nimfadory. – Znaczy... na korytarzu jest chłodniej niż w środku, a mnie rozbolała głowa, sama rozumiesz...
Tonks wzruszyła ramionami i utkwiła wzrok we własnych kolanach, przeklinając w duszy Merlina. Nie mogła w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin