Williamson Penelope - Kim jesteś, przybyszu.pdf

(1341 KB) Pobierz
40192394 UNPDF
Penelope Williamson
Kim jesteś przybyszu?
Derekowi,
nadal bowiem po dwudziestu pięciu latach...
I
Pojawił się w ich życiu w ostatnich dniach ostrej montańskiej zimy.
Był to okres, w którym kraina sprawiała wrażenie ponurej i zmęczonej zimnem. Pożółkły śnieg, przypominający
wosk starych świec, leżał płatami, balsamiczne topole trzeszczały od mrozu, a wiosna wciąż wydawała się bardziej
wspomnieniem niż obietnicą.
Tego niedzielnego ranka, gdy zjawił się obcy przybysz, Rachel Yoder nie chciało się wstać z łóżka. Leżała pod
grubą kołdrą ze wzrokiem utkwionym w oknie, w którym jak w ramach widniało szare niebo. Słuchała stękania
ścian przy uderzeniach wiatru i czuła słabość sięgającą do szpiku kości.
Leżała i słuchała, jak Benjo rozpala ogień w kuchni: stukały fajerki, trzaskały drewienka na podpałkę, szurgotała
szufelka podczas wygarniania popiołu. Potem w domu zapadła cisza i Rachel wiedziała, że syn spogląda na
zamknięte drzwi jej izby i zastanawia się z niepokojem, dlaczego jeszcze nie wstała.
Opuściła nogi na podłogę; zadrżała z zimna, które ciągnęło od gołych sosnowych desek i wkradało się pod nocną
koszulę. Ubrała się, nie zapalając lampy. Jak każdego ranka włożyła prosty ciemnobrązowy stanik i spódnice oraz
czarny fartuch. Na ramiona zarzuciła czarną trójkątną chustę, skrzyżowała końce na piersiach i poprzypinała w
pasie. Palcami zgrabiałymi z zimna z trudnością wbijała duże szpile w sztywną wełnę. Wyznawcy Prostej i wąskiej
drogi nie używali pętelek ani guzików. Kobiety prostaczków od początku spinały ubrania szpilkami, i tak będą
robić zawsze.
Wreszcie zajęła się włosami. Były gęste i długie, sięgały do ramion i miały kolor polerowanego mahoniu. Tak
przynajmniej powiedział pewnego razu jedyny mężczyzna, który je oglądał. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
„Polerowany mahoń” - tak powiedział. I słowa te padły z ust mężczyzny, który urodził się jako wyznawca prostej i
wąskiej drogi i innego życia nie znał, a zatem jego oczy z całą pewnością nigdy nie widziały mahoniu,
polerowanego czy też nie polerowanego. Och, Ben!
Zawsze zachwycał się jej włosami, musiała więc uważać, by nie wbić się w pychę. Ściągnęła je do tyłu i zwinęła
w węzeł, a następnie całkiem zakryła wykrochmalonym, batystowym, modlitewnym czepcem, noszącym nazwę
Kapp . Palcami wymacała sztywny środkowy fałd, by w ten sposób upewnić się, że włożyła go na środek głowy.
Nigdy nie mieli lustra - ani w tym domu, ani w tamtym, gdzie dorastała.
Nęciło ją ciepło kuchni, ale została jeszcze w chłodzie i w szarości świtu, by wyjrzeć przez okno pozbawione
firanek. Tej zimy sosny Banksa, rosnące rzędem wzdłuż góry po tamtej stronie potoku, zmarzły i miały teraz kolor
starej rdzy. Chmury nabrzmiałe groźbą następnego śniegu osnuwały wierzchołki górskie.
- Przyjdź już, wiosno - szepnęła. - Pospiesz się, proszę.
Opuściła głowę i oparła czoło na zimnej szybie. Nie mogła doczekać się wiosny, a przecież wraz z nią
nadchodziła pora rodzenia się jagniąt, co oznaczało więcej niż miesiąc ciężkiej pracy i troski.
Tę wiosnę będzie musiała przeżyć sama.
- Och, Ben - powtórzyła, tym razem na głos.
Zacisnęła wargi, chcąc zwalczyć swoją słabość. Jej mąż cieszy się teraz lepszym życiem, życiem wiecznym,
szczęśliwością i ukojeniem na łonie Abrahama i zaznaje chwały niebiańskiej. Tęsknota za nim świadczyłaby o
egoizmie z jej strony. Musi znaleźć w sobie odwagę, by poddać się woli bożej, choćby ze względu na ich syna.
Odeszła od okna i przywoławszy uśmiech na usta, otworzyła drzwi i wkroczyła do ciepłej, zalanej żółtym
światłem kuchni.
Benjo stał przy stole i wsypywał kawę do młynka. Ręka mu drgnęła, gdy szczęknęła klamka, i ziarenka rozsypały
się po brązowej ceracie. Utkwił oczy, zbyt błyszczące, w twarzy Rachel.
- Mamo, dlaczego wstałaś t... t... tak późno? Czy cz... cz... czu... - Ścisnął zęby, usiłując wydostać z gardła słowo,
które utkwiło gdzieś między głową a językiem.
Doktor Henry twierdził, że jeśli Benjo ma kiedykolwiek zwalczyć jąkanie, to ona nie powinna kończyć za niego
zdania i musi pozwolić mu na samodzielną walkę ze słowami. Patrzenie jednak na jego mordęgę sprawiało jej ból,
toteż niekiedy nie potrafiła się opanować.
Potrząsnęła przecząco głową i podeszła do syna.
- Czuję się tylko trochę rozleniwiona.
Delikatnie zgarnęła mu włosy z oczu. Nie musiała się już pochylać, tak bardzo urósł. W lecie skończy dziesięć
1
lat. Niedługo ją przerośnie.
Dni upływały niepostrzeżenie, jeden za drugim. Zima zamieniała się w wiosnę, rodziły się jagnięta, nadchodziły
sianokosy i strzyża, potem okres parzenia się owiec i znów były młode. Rano się wstawało, wkładało ubranie
babki, udawało na modlitwy i śpiewało psalmy, które niegdyś śpiewał dziadek, i ta wiara była ich wiarą, i będzie
wiarą ich dzieci i wnuków. I to właśnie - płynięcie dni jak rzeki do oceanu lat - zawsze tak jej się podobało w życiu
prostaczków. Upływ czasu stał się pociechą. Słodka monotonia, powolność i niezmienna pewność upływania
czasu.
- Spodziewam się, że nadciągnie tu stado głodnych owiec - powiedziała z gardłem ściśniętym melancholijnym
smutkiem. - Pewno słychać ich beczenie w całej okolicy. Lepiej zabieraj się do wyciągania sań z sianem, ja
tymczasem zatroszczę się o nasze puste brzuchy. Inaczej spóźnimy się na modlitwy. - I znów odgarnęła mu włosy.
- I czuję się dobrze, nasz synu. Naprawdę dobrze.
Kiedy zobaczyła ulgę pojawiającą się na jego twarzy, słodko ścisnęło jej się serce. Lekkim krokiem poszedł ku
drzwiom, zabierając sprzed pieca gumowe buty, a z wieszaka na ścianie kapotę i kapelusz. Jego ojciec był rosłym
mężczyzną o ciemnych oczach, ciemnych włosach i gęstej, sięgającej piersi brodzie. Benjo się w nią wrodził:
drobnokościsty, mały jak na swój wiek, miał szare oczy i mahoniowe włosy.
Zostawił drzwi otwarte i do kuchni dmuchnął wiatr, a z nim Targnęła zima.
- Mamo! - zawołał Benjo z ganka, gdzie przysiadł na stopniu, by wciągnąć gumiaki. Obrócił głowę, żeby na nią
popatrzeć oczami pełnymi szczęścia. - Dlaczego o... o... owca wciąż je?
Tym razem nietrudno było jej się uśmiechnąć. Ach, ten Benjo i jego nieznośne pytania!
- Nie wiem na pewno, ale przypuszczam, że potrzebuje mnóstwo trawy i siana na całą tę wełnę.
- I na wszystkie te j... jagnięta. - Zaśmiał się, podskoczył i przytupując, wcisnął pięty w gumiaki. Potem
zamachnął się rękami i zeskoczył ze schodka na podwórko; lodową breją ochlapał cały ganek.
Ostry gwizd przeszył powietrze. MacDuff, brązowo-biały szkocki owczarek, wypadł z gęstwiny wierzb
rosnących nad potokiem. Popędził prosto do Benja, skoczył mu na pierś i o mało nie przewrócił. Rachel zamknęła
drzwi, słysząc głośny śmiech chłopca i szczekanie MacDuffa. Z uśmiechem na ustach oparła się na chwilę o drzwi,
przyciskając tył głowy i ramiona do chropowatej sosnowej deski.
Kawa zaczęła kipieć z dzbanka, szybko więc podbiegła do pieca. O Judaszu! Musi się pospieszyć ze śniadaniem,
jeśli mają dotrzeć na modlitwy bez karygodnego spóźnienia. Wszyscy członkowie zboru zamieszkujący tę
wysokogórską dolinę zbierali się na nabożeństwo w co drugą niedzielę. Nikt nigdy nie opuścił kazania, chyba że
przeszkodziła mu śmiertelna choroba.
Gorący smalec pryskał i skwierczał, gdy położyła gruby kukurydziany placek na patelni. Uchyliła trochę okno,
żeby wypuścić dym. Placek skwierczał, wiatr świszczał na parapecie, a gdzieś z pastwiska dolatywało tradycyjne
pasterskie nawoływanie: O-wi! O-wi!
Wyjrzała przez okno. Benjo miał trudności ze skłonieniem gromadki kotnych maciorek, by przestały chować się
pod topolami i udały do karmnika. Głupie stworzenia kręciły się uparcie w kółko. Długie kościste pyski i rozwarte
oczy wyzierające z szarej wełny upodobniały je z daleka do stada wystraszonych sów.
Wtedy właśnie Benjo przestał machać rękami na owce i stanął nieruchomo. Głowę miał uniesioną i lekko
przechyloną, wzrok utkwiony w dali. Rachel, patrząc na syna, poczuła ukłucie w sercu. Czujny i stojący w
bezruchu pod topolami chłopiec nagle zupełnie przypominał swojego ojca.
Podeszła do okna, zapominając o trzymanej w ręce patelni ze skwierczącym plackiem. Szyba zaparowała od jej
oddechu, musiała ją przetrzeć. I wtedy go zobaczyła - nieznajomego idącego przez ich łąkę. Miał długi czarny
prochowiec i czarny kapelusz. Zmierzał prosto do nich.
Nie było w nim nic specjalnie groźnego, a jednak ścisnęła mocno rączkę patelni. Wiatr załomotał w szyby,
Rachel się wzdrygnęła.
Szedł chwiejnie, jak ktoś, kto wypił za dużo whisky i komu nogi odmawiają posłuszeństwa. W tej okolicy nikt
nie chodził pieszo. Było to zbyt wielkie pustkowie jak na to, by wybrać się dokądś bez wozu czy konia. A człowiek
poruszający się na piechotę - jak uważała większość innowierców - to w ogóle nie człowiek.
Rachel porzuciła ciepłą kuchnię i dołączyła do Benja na podwórku. Oboje patrzyli na przybysza, który zataczając
się, szedł wolno wprost ku nim.
- Może to komiwojażer, któremu zepsuł się wóz - powiedziała. MacDuff, wciąż pilnujący owiec pod topolami,
przywarował na sztywnych nogach z groźnym warkotem. - Albo pastuch od krów, któremu okulał kucyk.
W zimie wiatr utworzył na łące śniegowe bruzdy, które zamarzały w dzień i w nocy. Mimo świstu wichury
słyszała chrupot lodu załamującego się pod butami nieznajomego.
Upadł na kolano. Wiatr rozwiewał czarny prochowiec: na tle ołowianego nieba wyglądał teraz jak kruk ze
skrzydłami rozpostartymi do lotu. Podniósł się znów na nogi, pozostawiając na starym woskowożółtym śniegu
jaskrawoczerwoną smugę.
- On jest r... r... r...! - krzyknął Benjo, ale Rachel uniosła już spódnice i ruszyła biegiem.
Stopa nieznajomego uwięzła w lodzie; runął jak długi i tym razem już się nie podniósł. Rachel uklękła przy nim
2
tak gwałtownie, że Benjo, biegnący tuż za nią, omal na nią nie wpadł. Krew wsiąkała wokół nich w śnieg coraz
szerszym kręgiem.
Położyła dłoń na ramieniu nieznajomego. Wzdrygnął się, gdy go dotknęła, podźwignął na kolana i podniósł
głowę. Dojrzała skrajne przerażenie w jego oczach, nim zatrzepotał powiekami i zdążył je zamknąć. Potem osunął
się na ziemię, zamieniając się w gromadkę czarnego materiału i czerwonej krwi.
Kałuża krwi rosła. Cały dół czarnego prochowca był od niej mokry. Jaskrawe czerwone ślady prowadziły z łąki w
stronę rzędu żółtych sosen, skąd nieznajomy przyszedł.
- Benjo - powiedziała skrzeczącym głosem. Chłopiec drgnął i cofnął się o krok. - Benjo, musisz jechać do miasta
po doktora Henry’ego.
- N... n... n...!
Odwróciła się, nie wstając z klęczek, i chwyciła syna za ramię.
- Benjo...
Oczy miał dzikie i kręcił głową tam i z powrotem.
- Nie m...
Potrząsnęła nim.
- Owszem, możesz. On cię zna, nie musisz więc z nim rozmawiać. Możesz mu to napisać.
Szare oczy syna spoglądały teraz na nią; twarz wykrzywiał mu strach. Dla chłopca, ubranego jak przystało
prostaczkom i zachowującego się jak oni, wyprawa do miasta i znalezienie się wśród innowierców były udręką.
Zazwyczaj oni się tylko gapili i szeptali do siebie, przysłaniając usta dłońmi, ale czasami bywali okrutni. W
stosunku do chudzielca, który się jąkał, niemal zawsze byli okrutni.
Chwyciła go za szyję, o mało co nie zrzucając mu kapelusza z głowy.
- Benjo, m u s i s z. Ten człowiek jest umierający. - Obróciła go i popchnęła w stronę podwórka. - Jedź, jedź
zaraz. Jedź!
Mężczyzna był umierający. Nie rozumiała, dlaczego jeszcze żyje, skoro utracił tak wiele krwi i co gorsza - w
dalszym ciągu ją traci. Musi go zabrać do domu z tego lodowatego wiatru i zamarzniętej ziemi, gdzie na pewno
umrze, i to szybko.
Spróbowała rannego podnieść, ale jej się nie udało. Chwyciła go za ręce i pociągnęła, lecz się zatrzymała, widząc
płynącą spod niego rzekę świeżej czerwonej krwi.
Usłyszała mlaskanie kopyt po błocie. Obejrzała się przez ramię. Na oklep na ich starym koniu pociągowym
wyjechał ze stajni Benjo. Patrzył na nią przez chwilę, po czym szturchnął piętami kobyłę w krągłe boki i klepnął po
zadzie kapeluszem. Kobyła parsknęła i ruszyła kłusem, przebiegła, stukając kopytami, przez most z bierwion nad
potokiem i podążała drogą w stronę miasta po śladach zostawionych na śniegu przez koła wozów.
Rachel zebrała garść śniegu i zaczęła trzeć nim nieruchomą białą twarz nieznajomego. Poruszył się i jęknął.
Klepnęła go mocno w policzek, potem jeszcze raz, mocniej.
- Proszę się ocknąć. Ocknąć! - Ocknął się na tyle, żeby się unieść na kolana. Zobaczyła wtedy, że prawą rękę ma
złamaną; wisiała na temblaku zrobionym z czarnego jedwabnego krawata.
Zdrową rękę mężczyzny położyła na swoim ramieniu, chwyciła go w pasie i jakoś udało jej się postawić rannego
na nogi.
- Pójdziemy teraz do domu - powiedziała, choć wątpiła, że ją usłyszy. Dął silny wiatr, smagając ich
niemiłosiernie. Ranny miał urywany oddech.
Brnęli po stwardniałym śniegu ramię w ramię, tak blisko siebie, że nie ogolony policzek nieznajomego drapał jej
twarz, włosy biły po oczach. Kolba strzelby, którą zapewne woził w olstrze na siodle, a teraz niósł na ramieniu,
uderzała ją w głowę, rewolwer w kaburze na biodrze wbijał się w bok. W nos bił jego zapach, zapach krwi.
Udało jej się ściągnąć kapę ze swojego łóżka, zanim na nie padli, zwarci w dziwnym objęciu. Unieruchomiona
ciężarem jego ciała, zesztywniała przerażona, że on umarł i że teraz leży pod nieboszczykiem. Napięła mięśnie,
uniosła się i odpychając jego pierś, przewróciła go na wznak. Na bieliźnie pościelowej poszerzała się czerwona
plama.
Jeśli nadal tak krwawił, to nie mógł być nieboszczykiem. Twarz miał jednak bladą niczym pobielony nagrobek,
zamknięte oczy głęboko zapadły w oczodołach. Na policzku widniały wyraźne pręgi od uderzenia.
Leżał niefortunnie, na strzelbie w futerale, musiała więc porządnie się namęczyć, żeby ją spod niego wyciągnąć.
Odchyliła prochowiec mokry od krwi. Ubranie, niegdyś eleganckie, teraz tak było nasiąknięte, że straciła
drogocenne sekundy, by odnaleźć ranę. Rozpięła zakrwawioną kamizelkę i koszulę.
W lewym boku zobaczyła dziurę od kuli.
Dziura była niewielka, czarna i przy każdym oddechu wypływała z niej krew. Rachel zrobiła z włochatego
ręcznika jakby grubą poduszkę i przycisnęła ją mocno dłońmi do rany. Trzymała tak długo, aż ręce zaczęły jej
drżeć z wysiłku. Kiedy uniosła ręcznik, przekonała się, że krwawienie trochę się zmniejszyło.
Wybiegła z izby na podwórko, trzaskając drzwiami. Wiatr szarpał jej spódnice i tasiemkami czepca chłostał
szyję. Wystraszyła grzebiące w słomie przy stodole kury, które rozbiegły się chmarą, gdacząc, trzepocząc
3
skrzydłami i gubiąc pierze. Otworzyła wrota stodoły. W nos buchnął jej zapach krowy, kur i mnóstwa owiec. Te
zapachy tak mocno zrosły się z jej życiem, że rzadko zwracała na nie uwagę. Tym razem jednak ogarnęły ją
mdłości i zwymiotowała.
To przez tę krew. Cały uwalany był krwią. Zacisnęła powieki, lecz wciąż widziała tylko krew.
Zebrała wszystkie pajęczyny, które znalazła. „Nie byłoby ich tak dużo, gdyby żył Ben” - pomyślała. Jakże
pragnęła, żeby żył i zajął się mężczyzną, który umierał w ich łóżku!
Zaniosła pajęczyny do domu w fartuchu, skąd wiatr nie mógł ich porwać. Bała się wejść do sypialni, przekonana,
że ranny umarł podczas jej nieobecności. Lecz nie, leżał w upiornej ciszy, a krew kapała teraz na gołe sosnowe
deski podłogi.
Wlała terpentyny do dziury po kuli. Szarpnął się, skóra na brzuchu zadrżała, przytomności jednak nie odzyskał.
Położyła pajęczyny na ranie i nakryła ją czystą szmatką, po czym odsunęła się od łóżka i cofała, póki nie uderzyła
nogami w siedzenie fotela na biegunach. Powoli usiadła i położyła na kolanach, dłońmi ku górze, ręce uwalane
krwią. Przymknęła oczy i ujrzała krew, szybko je więc otworzyła.
Uniosła głowę i po raz pierwszy przyjrzała się twarzy mężczyzny, który leżał na jej łóżku.
Był młody, z pewnością miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, włosy brązowoczarne w kolorze świeżo
zaoranej ziemi, skórę mlecznobiałą, może z powodu tak wielkiego upływu krwi. Wyglądał interesująco: wydatne
kości policzkowe, długi wąski nos, szeroko rozstawione oczy i gęste długie rzęsy. Nie mogła sobie przypomnieć
koloru oczu, pamiętała jedynie ogromne przerażenie, jakie się w nich malowało, gdy go pierwszy raz dotknęła.
To Mutter Anna Mary potrafiła uzdrawiać dotykiem ręki. Od babki swojego ojca Rachel nauczyła się
umiejętności leczniczych, ale taki dotyk był darem od Boga i jak dotąd Bóg jej nim nie obdarzył. Prababka mówiła,
że to wiara daje ten uzdrawiający dotyk. Człowiek otwiera duszę na moc wiary, tak jak słonecznik rozchyla płatki
na ciepło i światło.
Rachel wolno podniosła się z bujaka i podeszła do łóżka. Położyła dłonie na rannym w taki sposób, jak to robiła
prababka. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jej dusza otwiera się jak kwiat, płatki po kolei się rozchylają,
wyciągając ku słońcu.
Pierś rannego się poruszała, unosząc i opadając pod jej palcami. Pomyślała, że mogłaby usłyszeć bicie jego serca,
słyszeć, jak przepompowuje krew. Bije i bije, głośniej, coraz głośniej. Spróbowała sobie wyobrazić, że z palców
spływa życie, jak rzeka wlewająca się do oceanu, a ona staje się częścią krwi przepompowywanej przez jego serce.
Kiedy otworzyła oczy i spojrzała na twarz nieznajomego, zobaczyła sine wargi i bladość, zapowiadające
nadejście śmierci.
- No, pospiesz się. Otwórz usta!
Rachel wepchnęła mu między wargi gumowy smoczek i przechyliła butelkę w kształcie nerki w taki sposób, by
mleko łatwiej spływało do ust.
- Tak, właśnie o to chodzi - zapewniała. - Ssij teraz, wypij wszystko jak grzeczne małe Bobbli ...
Obejrzała się przez ramię, jakby w obawie, że właśnie przyłapano ją na robieniu czegoś głupiego. O, Judaszu, o
czym ona myśli, że mówi takie dziwne rzeczy, i to jeszcze ni mniej, ni więcej tylko do nieznajomego! Nie
pojmowała, co ją popchnęło do takiego czynu, do próby karmienia go butelką, jakby chodziło o jakieś słabe
zabłąkane jagniątko.
Tylko że musiała coś zrobić, zastąpić utraconą krew jakimś płynem, bo inaczej on na pewno by umarł. A w taki
sposób uratowała wiele osieroconych jagniąt, karmiąc je za pomocą butelki ze smoczkiem mieszaniną mleka, wody
i melasy.
Nie udawało jej się jednak skłonić rannego do współpracy, jak to niekiedy bywało z jagniętami. Większa część
mleka wyciekała mu z kącików ust i spływała po policzkach.
Siadła obok niego na swoim dużym, białym, żelaznym łóżku. Podciągnęła nogi i oparła się o wezgłowie
zwieńczone toczonymi żołędziami. Borykając się z ciężarem nieprzytomnego mężczyzny, przyciągnęła go do
siebie, a potem ułożyła jego głowę na własnej piersi. Czuła, że się poruszył. I gdy pocierała mu szyję, tak jak to
robiła z jagniętami, by skłonić je do ssania, usłyszała stęknięcie. Ponownie wsunęła mu do ust gumowy smoczek. I
teraz zaczął zachłannie pić.
Położyła rękę na policzku rannego, przycisnęła mocniej do siebie, i opuściła głowę, dotykając policzkiem jego
miękkich włosów.
Gdy wrócił Benjo z doktorem, czekała na podwórku.
Faeton kolebał się przez zamarznięte koleiny drogi, kołysząc się na wysokich kołach. Przemknął obok niej i na
lśniącym czarnym lakierze jego pudła zobaczyła swoje odbicie. Przeraziła się na widok przekrzywionego czepca i
rozczochranych włosów powiewających na wietrze. Smuga zaschniętej krwi przecinała jej policzek niczym
wojenny malunek Indian.
- Prr! - krzyknął doktor Lucas Henry, ściągając lejce. Przytrzymywał ręką bobrowy melonik i uśmiechał się,
krzywiąc usta obramowane żółtawymi wąsami. Jak zwykle można było poznać z jego twarzy, że pił whisky.
4
- Jak tam, pani Yoder? - Wymawiał słowa niewyraźnie, ale Rachel zawsze myślała, że bawi go odgrywanie
bardzo pijanego, zwłaszcza przed kimś, kto jest prostaczkiem. - Dzisiejszego ranka porządnie dmucha - dodał. -
Człowiek potrzebuje obu rąk i słoika kleju, żeby utrzymać włosy na głowie.
Benjo jechał obok powozu. Zlustrowała wzrokiem jego twarz. Pobladł i miał lekko zmarszczone czoło, ale oczy
błyszczały mu teraz nie tyle z powodu podniecenia, ile strachu. Uśmiechnęła się do syna, żeby wiedział, iż bardzo
jest z niego zadowolona, ale ograniczyła się tylko do powiedzenia:
- Biedne baranki wciąż nie nakarmione.
Wzrok chłopca powędrował w stronę domu, a potem powrócił do niej. Kiedy nie dodała nic więcej, skierował
kobyłę do stajni.
Doktor zdjął melonik z głowy i zgiął się w przesadnym ukłonie.
- Wymiana uprzejmości z panią, pani Yoder, jest dużą przyjemnością.
Słowa i zachowanie doktora wprawiły ją w zakłopotanie. Wymiana czczych frazesów podczas witania się i
żegnania nie była przyjęta wśród prostaczków, toteż nigdy nie wiedziała, jak ma postąpić w takiej sytuacji.
Zdecydowała się na skinięcie doktorowi głową.
Doktor o chudym obliczu zaczerwienionym od wiatru, z kpiną w oczach siedział w powozie, wystrojony w
wełniany zimowy płaszcz w zielono-niebieską kratę.
- Szczebiocze pani jak szalona sroka - powiedział. - Aż mi uszy puchną.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym westchnął. Okręcił lejce na rączce hamulca, wziął swój czarny
kuferek i zaczął wysiadać z powozu. Z jedną nogą jeszcze na stopniu, a drugą już na ziemi, zachwiał się i o mało
nie upadł.
Usta doktora pod opadającymi wąsami uśmiechnęły się krzywo, tym razem nieco złośliwie.
- Ogień i smoła piekła. Nie godzi się spoglądać na mnie z góry i zadzierać nosa! - Dotknął palcem jej nosa. - Bo
wprawdzie nie można by powiedzieć, że jestem zupełnie trzeźwy, to jednak nie walam się pijany w rynsztoku.
Możesz natomiast powiedzieć, że jestem trochę podochocony. A raczej mogłabyś tak powiedzieć, gdybyś zrobiła
kiedykolwiek właściwy użytek z języka otrzymanego od Boga. No co, moja droga prostaczko Rachel? Jak myślisz,
po co Pan Bóg dał ci język, jeśli nie po to, żeby się nim posługiwać?
Nie była całkiem pewna, o co mu chodzi, gdy jak zawsze wygaduje takie bluźniercze nonsensy. W jego uśmiechu
nie kryła się życzliwość, to wiedziała. Zareagowała na jego niechęć wobec prostaczków tak, jak to zwykli robić
oni: odwróciła się bez słowa. Skierowała się w stronę domu, dając mu do zrozumienia, by poszedł w jej ślady.
- Twojemu chłopcu - rzekł, doganiając ją długim, tylko lekko niepewnym krokiem - udało się mnie
poinformować we właściwy mu niecodzienny sposób, że masz kłopot z powodu gościa w postaci diabła, demona,
księcia ciemności... może upiora? - Próbował zmarszczyć brwi. - Ubranego całkiem na czarno i pozostawiającego
krwawe ślady na śniegu.
- To nie diabeł, tylko jeden z was, innowierców, i został postrzelony...
- Alleluja, ona mówi! - wykrzyknął i tak zamaszyście rozłożył ręce, że aż się zatoczył. Uśmiechnął się do niej, ale
ona nie obdarzyła go uśmiechem. Wzruszył ramionami. - A zatem bardzo z nim źle?
- Myślę, że umrze. Zalałam ranę terpentyną i przyłożyłam pajęczynę. Nakarmiłam go też butelką ze smoczkiem,
tak jak to robię ze swoimi osieroconymi jagniętami, by wyrównać utratę krwi.
Przytrzymała przed nim otwarte drzwi. Zatrzymał się obok niej na progu, wysoki i szczupły, i stał tak blisko, że
mogła policzyć drobne zmarszczki na jego twarzy. Bił od niego zapach whisky, kwaśny jak stary pot.
Oczy miał złocistobrązowe i kpiące.
- Jesteś cudowną istotą, Rachel. Pomysłową i skuteczną, a na dodatek pełną miłosierdzia, wobec umierającego
grzesznika. Doprawdy dziwne, że nie udało ci się wskrzesić tego nieszczęśnika już samą swoją samotnością.
Mówiła prawdę, którą miała w sercu, bo tylko tak umiała postępować.
- Próbowałam go uleczyć - powiedziała. - Położyłam na nim ręce i zwróciłam się do Boga. Bóg jednak nie
odpowiedział, bo moja wiara nie jest wystarczająco silna.
Odwrócił od niej wzrok, wąs z jednej strony mu opadł, lecz głos brzmiał teraz poważnie.
- Nie? Wobec tego czyja wiara jest mocna?
Weszli do kuchni. Uderzyło ich ciepło bijące od pieca oraz zapach smażonego placka i krwi. Zaczekała, aż doktor
zdejmie zimowy płaszcz, a potem surdut, żeby powiesić je wraz z melonikiem na gwoździu przy piecu. Z ulgą
zauważyła, że ruchy doktora są pewniejsze. Chyba nie był tak odurzony tym diabelskim trunkiem, jak się
wydawało.
Odpiął złotoperłowe spinki od mankietów, wsunął je do kieszeni brązowej brokatowej kamizelki i zaczął
podwijać rękawy koszuli. Zawsze był wystrojony niczym pyszny kogut przed walką na arenie, ale dzisiaj na skraju
wysokiego sztywnego kołnierzyka zauważyła zażółcenia od potu, a szary jedwabny krawat wisiał mu luźno na
szyi. Jasne włosy, normalnie uczesane z przedziałkiem na środku głowy i wypomadowane, wyglądały tak, jakby
wciąż czochrał je palcami.
Umył ręce nad zlewem i bez pytania poszedł do izby. Znał drogę, bo już raz tam był, tamtego dnia, gdy przywiózł
do domu zwłoki Bena. Wówczas jednak nie mógł nic zrobić dla człowieka powieszonego przez innowierców.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin