Wentworth Sally - Sensacja na pierwszą stronę.doc

(551 KB) Pobierz
SALLY WENTWORTH

SALLY WENTWORTH

Sensacja na pierwszą stronę

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Widok otoczonej drzewami posesji nie wzbudził w Clare żadnych szczególnych emocji. Dom nie wydał się jej znajo­my. Nie odniosła wrażenia, że kiedyś już tu była. Prze­szła szybko alejką do wejścia, przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. Dopiero kiedy przestąpiła próg i zobaczyła posadzkę z czarno-białych płytek oraz piękne, wykwintne umeblowanie, pamięć przywołała wspomnienia. Wstrzymała oddech. Tak... to było tutaj. Od tamtych dni, gdy mieszkała tu z Jackiem Strakerem, i od tamtej jednej jedynej nocy, którą spędziła w jego ramionach, upłynęło sześć lat, lecz wszystko to stanęło jej teraz przed oczami jak żywe.

Powoli ruszyła w głąb domu, prawie nie zauważając anty­ków, które przyjechała wycenić, i jak w transie weszła scho­dami na górę, prosto do pokoiku, który wtedy zajmowała. Łóżko było teraz niczym nie przykryte, ale doskonale je sobie przypominała. Naraz z całą mocą wróciły do niej tamte wra­żenia - pożądanie Jacka i tkliwa, kojąca miłość, z jaką na nie odpowiedziała. Poczuła pulsowanie w skroniach i przejęta do nieprzytomności nie usłyszała, że pod dom zajechał sa­mochód. Nie zdawała sobie sprawy, że nie jest już sama, aż usłyszała męski głos.

- Panna Longman? - zawołał ktoś z dołu. - Czy pani tam jest?

Wyrwana tak nagle ze swoich doznań, odwróciła się przera­żona. W żadnym razie nie mógł zastać jej w tym pokoju! Wy­biegła na korytarz. Nie potrzebowała patrzeć na mężczyznę stojącego w otwartych drzwiach domu. I bez tego wiedziała, że to Jack. Ten głęboki głos rozpoznałaby wszędzie. Słyszała go do tej pory w swoich snach, w nocnych koszmarach.

Zbiegła szybko po schodach.

- Przepraszam, że nie czekałem na panią - zaczął. - Ma­rudziłem na autostradzie i... - Przez moment sądziła już, że jej nie rozpozna, ale nagle umilkł i spojrzał na nią absolutnie zaskoczony. - Clare? Mój Boże! To ty.

- Nie wiedziałam, że chodzi o twój dom - zarzekła się z miejsca. - Nie znałam tamtego adresu. W ogóle go nie pamiętałam.

- Rozumiem, jasne... - Patrzył na nią, jakby nie wierzył własnym oczom. - Ależ się zmieniłaś! Prawie nie do po­znania. ..

Umykając spojrzeniem, wyminęła go i podeszła do drzwi.

- Wycenę będzie ci musiał zrobić ktoś inny - rzuciła już w progu.

- Ależ... Czekaj! - Wyciągnął rękę, próbując chwycić ją za nadgarstek.

- Nie dotykaj mnie! Jak śmiesz! - krzyknęła w strachu, który przerodził się w uczucie galopującej paniki.

Roześmiał się zdumiony.

- Nie bądź śmieszna! To wszystko stało się tak dawno, i w ogóle... - Zamilkł, gdy spojrzała mu prosto w twarz i zo­baczył w jej oczach zimną furię.

- Zejdź mi z drogi! - Podbiegła do swojego samochodu i błyskawicznie wsiadła.

- Clare, proszę cię... Poczekaj! - zawołał, wybiegając za nią. - Słuchaj, naprawdę nie ma potrzeby...

Uruchomiła już jednak silnik i ruszyła, lecz musiała ostro hamować, gdyż Jack stanął na środku podjazdu.

- Nie zostawiajmy tego tak, Clare! - krzyknął, ale kla­kson zagłuszył jego słowa.

Kiedy na moment uskoczył z drogi, chcąc szarpnąć za drzwiczki, skorzystała z okazji i wyjechała na ulicę. My­ślała teraz wyłącznie o jednym - żeby zabrać Toby'ego i wywieźć go stąd jak najprędzej. Jack nie powinien go nigdy zobaczyć! Nie wolno mu było nawet dowiedzieć się o jego istnieniu.

Pięcioletni Toby, jej synek i największy skarb, bawił się tymczasem w ogrodzie pensjonatu, w którym wynajęła po­kój. Chwyciła go w ramiona.

- Nic nie wyszło - powiedziała, starając się, żeby głos nie zdradził, jak bardzo jest zdenerwowana. - Musimy iść. Już! Pakujemy się. Szybko!

- Ale, mamusiu, przecież dopiero przyjechaliśmy... Zaciągnęła go jednak do pokoju i zaczęła wrzucać do walizki rzeczy, które wypakowała przed godziną.

- Chodźmy! No, chodź, Toby!

Popędziła chłopca na dół i wcisnęła pieniądze do ręki zaskoczonej właścicielki pensjonatu.

- Przepraszam, coś mi wyskoczyło. Nie będziemy mogli zanocować.

Wrzuciła walizkę do bagażnika i usiadła za kierownicą.

- Zapinaj pas, Toby. Szybko!

Nacisnęła pedał gazu. Uciec stąd! Uciekać jak najprędzej! Drogę blokowała jednak wolno jadąca ciężarówka, a z przeciwnego kierunku nadjeżdżał samochód osobowy. Kie­dy ich mijał, zauważyła, że prowadzi go Jack. On również ją spostrzegł, a widok dziecka na tylnym siedzeniu wyraźnie bardzo go zaskoczył.

 

«Milioner walczy o prawo do miłości dziecka» Historia trzydziestoparoletniego wpływowego biznesme­na, Jacka Strakera, dowodzi raz jeszcze, że nawet największe pieniądze nie zapewniają szczęścia, a zwłaszcza tego, na czym zależy nam najbardziej. Rozwiedziony i bezdzietny, Straker nie kwapił się do ponownego ożenku i pogodził z sa­motnością, gdy nagle los - zdawałoby się - wyciągnął do niego rękę. Biznesmen spotkał ponownie kobietę, którą znał przed laty, i dowiedział się, że ma z nią syna! Jednakże matka dziecka, dwudziestopięcioletnia Clare Longman, nie zgadza się na bliższy kontakt ojca z synem. Podobno początkowo zaprzeczała nawet ich pokrewieństwu, lecz wyszło na jaw, że w metryce chłopca podała jako ojca nazwisko Straker. Mały Toby nosi obecnie nazwisko matki. Ma pięć lat i uczęszcza do elitarnego przedszkola w Londynie.

Jack Straker pochodzi ze środowiska robotniczego. Już w latach szkolnych wykazywał jednak ogromne zdolności organizacyjne i założył swoją pierwszą firmę. Podczas uwieńczonych dyplomem studiów uniwersyteckich rozwi­nął dwie następne. Ma doskonałą intuicję w interesach i każ­da inwestycja zwraca mu się z nawiązką. Ale czy uda mu się i tym razem? Prawa do kontaktu z synem domaga się na drodze sądowej, lecz matka chłopca jest nieugięta. Powo­dy jej tak kategorycznej postawy nie są znane. Nie wiado­mo też, co poróżniło ich w przeszłości. Być może przyczy­na kryje się w pochodzeniu pani Longman. Jej ojciec - któ­ry zginął z żoną w wypadku niedługo po narodzinach córki - był pułkownikiem Gwardii. Wszystko to jest bardzo intry­gujące.

Oczekujemy z ciekawością na orzeczenie sądu i życzymy panu Strakerowi - znanemu filantropowi - powodzenia.

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

Wejście Clare wywołało poruszenie na sali. Na moment ucichły rozmowy. Poczuła na sobie wzrok wielu osób, ale jakby nigdy nic podeszła do dyrektora domu aukcyjnego.

- O, jesteś. Jak to dobrze, że udało ci się przyjść.

Uprzejmie wyciągnął do niej rękę, lecz w jego spojrzeniu nie było szczerości. Tak samo lub podobnie patrzyli na nią inni zebrani w sali ludzie, których do tej pory uważała za przyjaciół lub kolegów. Od chwili gdy w prasie brukowej ukazały się te przeklęte wzmianki na jej temat, w ich posta­wie wobec niej zaszła subtelna, lecz widoczna zmiana. Widać to było zwłaszcza w zachowaniu mężczyzn.

Przyjście tutaj wymagało od niej pewnej odwagi. Być może byłoby łatwiej, gdyby obecni byli tylko znajomi, ale tego wieczoru dom aukcyjny sponsorował akcję pomocy dla dziecięcego szpitala w Londynie. Była jednym z głównych ekspertów w dziedzinie sztuki secesyjnej i art deco, toteż jej nieobecność mogła zostać uznana za tchórzostwo. Chociaż najchętniej zaszyłaby się w zaciszu domowym, włożyła jed­nak najnowszą koktajlową sukienkę, przykleiła uśmiech do twarzy i oto była. Niech sobie poplotkują, jakoś to zniesie. Martwiła się wyłącznie o Toby'ego. Była wściekła, bo z po­wodu tego przeklętego procesu już mu dokuczano w przed­szkolu.

Wzięła kieliszek szampana i podeszła do znajomego eks­perckiego grona, próbując zachowywać się spokojnie i natu­ralnie. Jednakże pół godziny później zaczęli napływać pier­wsi goście. W drzwiach salonu pojawili się organizatorzy akcji, bogate damy z wyższych sfer i ich mężowie, ludzie teatru, biznesu, politycy - wszyscy, którym zależało na tym, żeby się pokazać w tym ekskluzywnym światku. Clare, re­prezentująca gospodarza wieczoru, nie mogła stać na uboczu. Witała przybyłych i dziękowała za datki, ignorując znaczące uśmieszki osób, które ją rozpoznały. Zarumieniła się jednak, gdy usłyszała, jak dwie panie, pochylając ku sobie głowy, plotkują na całego.

- Nie wiedziałaś? - uświadamiała jedna drugą. - To ta dziewczyna, z którą romansował Straker. Mają podobno dziecko. Pisały o tym wszystkie gazety.

Clare odeszła szybko, przeklinając pecha. Nie było żad­nego powodu - prócz jej własnej, wynikającej z paniki re­akcji - dla którego Jack mógłby coś podejrzewać, kiedy dwa miesiące temu zobaczył Toby'ego w samochodzie. A jednak! Niedługo potem odnalazł jej adres i dotarł do metryki. Pró­bował się z nią skontaktować, lecz nie odpowiedziała na żaden telefon ani list, nie wpuszczała go nawet, gdy przyjeż­dżał do domu. Potem jednak wytoczył jej proces, a tego już zignorować nie mogła.

Ruszyła do wyjścia. Zrobiła swoje i nikt nie zauważy, jeśli teraz wyjdzie. Tymczasem ktoś otworzył drzwi. Podniosła wzrok i nagle uzmysłowiła sobie, że ma przed sobą Strakera. Najwyraźniej chciał do niej podejść, co widząc, czym prędzej dołączyła do niewielkiego grona osób otaczających naj­znakomitszego gościa - kogoś z dalszej rodziny królewskiej.

Dyrektor przedstawił ją i aż do rozpoczęcia aukcji, gdy wszy­scy zajęli miejsca, bardzo się starała nie wypaść z kręgu.

Usiadła na samym końcu rzędu krzeseł, tak żeby Jack nie miał szans podejść. Zebrani zauważyli już jego obecność, znowu więc ożywiły się plotki. Nią samą nikt by się specjal­nie nie interesował - była tu płotką - ale Strakera znali wszy­scy. To był rekin, który z każdej grubej ryby mógłby zrobić sobie śniadanie. Kątem oka spostrzegła, że usiadł po prze­ciwnej stronie sali. Patrzył na nią z nie ukrywanym sarka­zmem. Pospiesznie skierowała wzrok prosto przed siebie, stanowczo unosząc głowę. Nie będzie miał udziału w życiu Toby'ego! W żadnym wypadku! To niemożliwe po tym, jak ją potraktował, jak ją wykorzystał!

Aukcja rozpoczęła się, lecz Clare odpłynęła myślami da­leko od ciepłej sali pełnej upierścienionych kobiet i wyfraczonych mężczyzn. Wróciło wspomnienie pewnej zimowej nocy, najzimniejszej, jaką kiedykolwiek przeżyła...

Auto, które zatrzymało się u zbiegu szos, było okazałe. Miało gładką, lśniącą karoserię; w ulicznych światłach wy­dawała się srebrzystoszara. Jego widok wzbudzał jednozna­czne wrażenie - wiedziało się od razu, że ktoś, kto prowadzi taki samochód, musi być zamożny, pewny siebie, że to na pewno nie byle kto. Skulona w kucki w przedsionku sklepu, trzęsąc się z zimna, Clare - kompletnie załamana i bez na­dziei na cokolwiek dobrego - podniosła klejące się powieki. Patrzyła z nie skrywaną zazdrością na ten ruchomy kokon ciepła i luksusu w środku mroźnej nocy.

Światła zmieniły się na zielone i samochód ruszył, ale zaraz skręcił na plac przed osiedlem po przeciwnej stronie ulicy. Kierowca wysiadł. Bardzo się chyba spieszył, bo pra­wie wbiegł do bramy. Spostrzegła, że nawet nie zamknął porządnie drzwiczek, i ta lekkomyślność aż ją zastanowiła. Z oczami utkwionymi w samochodzie, pochłonięta myślą, że jest w nim ciepło, czekała, aż mężczyzna pojawi się znowu.

Powoli wstała i jakby pociągała ją jakaś niewidoczna, ma­giczna siła, ruszyła w kierunku osiedla. Zaraz po wyjściu na dwór poczuła uderzenie lodowatego podmuchu. Wiatr zaparł jej oddech i wycisnął z oczu łzy. Przeszła przez jezdnię i przycisnęła twarz do żelaznego, ozdobnego ogrodzenia. Mężczyzna wciąż nie wracał, a drzwi samochodu były ku­sząco uchylone. Rozejrzała się, czy nikt jej nie obserwuje, ale dochodziła pierwsza w nocy i ulica świeciła pustka­mi. Ruch zamarł; taką lodowatą noc spędzało się najlepiej w domu.

Wahała się jeszcze przez moment, wiatr jednak przenikał ją na wskroś i popychał w stronę bramy, do samochodu. Chwilę później jej skostniałe palce chwyciły za klamkę. Wśliznęła się do środka i drzwi same zatrzasnęły się za nią. Wiatr nie miał tu dostępu. Natychmiast przestało być zimno. Odetchnęła z ulgą. W samochodzie panowała zupełna cie­mność, ale tylne siedzenie było szerokie i sprężyste. Clare namacała coś miękkiego. Wielki, gruby pled! Z westchnie­niem rozkoszy położyła się, zwinęła w kłębek i z głową schowała się pod koc.

Samochód musiał być nowy. Skórzane obicia i tapicerka pachniały świeżością i luksusem. Clare rozkoszowała się jed­nak przede wszystkim ciepłem. Jakże dawno nie było jej tak dobrze! Tegoroczna zima była taka surowa! Marzła już od tak dawna, że prawie zapomniała, jak to jest, kiedy człowie­kowi jest ciepło i wydaje się to takie naturalne, że w ogóle się o tym nie myśli... W pewnej chwili jej skołatany umysł odmówił posłuszeństwa i nie wiedzieć kiedy usnęła.

Jack Straker zszedł do samochodu dopiero po jakichś dwudziestu minutach. Wieczorowy garnitur, w jakim przyje­chał do domu, odwiesił do szafy. Był teraz w dżinsach i swe­trze, stroju znacznie stosowniejszym do długiej jazdy. Szyb­ko wstawił walizkę do bagażnika i wrzucił płaszcz z wiel­błądziej wełny na tylne siedzenie. Przynaglał go lęk. Sąsiad­ka ojca, która do niego zadzwoniła, nie kryła niepokoju. Starszy pan, powiedziała, zachorował na grypę, ale nie chciał nikogo zawiadamiać. Wdało się zapalenie płuc i nic mu się nie poprawia, nie pomagają leki. Są podstawy do obaw, a tymczasem w jej rodzinie wszyscy się pochorowali i nie ma możliwości go pielęgnować. Proponowano mu szpital, ale się nie zgodził.

Oczywiście, pomyślał od razu Jack. Ojciec zawsze był uparty. Po przejściu na emeryturę, tak jak sobie postanowił, postawił na swoim i zamieszkał w Lake District, gdzie mógł wreszcie poświęcić się łowieniu ryb - swojej ukochanej pasji. Nie widywali się teraz często. Obaj byli ludźmi niezależnymi duchem - ojciec, bo taki być chciał, a Jack - bo tak go wy­chowano. Jednakże głęboka więź między nimi nie została zerwana. Matka Jacka zmarła wiele lat temu, a ojciec nie zdradzał ochoty na powtórne małżeństwo - czy to z miłości, czy też ze zwykłej potrzeby posiadania towarzyszki życia. Był człowiekiem, któremu całkowicie wystarczało własne towarzystwo, i radził sobie doskonale, póki nie powaliła go choroba.

Niespodziewany telefon sąsiadki był dla Jacka szokiem, zwłaszcza że alarmująca wiadomość doścignęła go w noc­nym klubie, dokąd wybrał się po przedstawieniu w operze. Dojechawszy do londyńskiej obwodnicy, dodał gazu i ruszył prosto na północ.

Uderzenie płaszcza, rzuconego na tylne siedzenie, wyrwa­ło Clare ze snu. Obudziła się przerażona i w pierwszej chwili pomyślała, że usnęła w przedsionku sklepu i ktoś na nią na­padł. Kiedy jednak samochód ruszył, przypomniała sobie, gdzie jest. Przez sekundę miała wrażenie, że jej obecność została zauważona, ale zaraz uświadomiła sobie, że gdyby tak było, kierowca dawno by ją wyrzucił. Czuła, że powinna dać o sobie znać, gdyż w przeciwnym razie Bóg jeden wie, jak się to może skończyć, ale samochód był taki ciepły, a pod wełnianym płaszczem zrobiło się jeszcze przytulniej. Nie była w, stanie podjąć decyzji i walcząc ze sobą, znowu głę­boko usnęła.

Duży samochód szybko przemierzał kilometry. Silnik mruczał miękko jak wypasiony kot. Jack włączył radio i na­stawił cicho stację nadającą muzykę klasyczną. Program przerywały od czasu do czasu komunikaty meteorologiczne, w których powtarzała się informacja o niskich temperaturach i opadach śniegu, tym większych, im dalej na północ. Po dwóch godzinach jazdy zjechał z austostrady na stację ben­zynową. Napełnił bak i wszedł do baru, gdzie kupił bidon kawy i dwa sandwicze. Clare nie obudziła się w czasie tego postoju, lecz dopiero później, gdy Straker zatrzymał się zno­wu, by napić się kawy. To właśnie jej aromat dotarł do niej przez okrycia i przebił się przez sen. Poczuła, że żołądek kurczy się jej z głodu. Kiedy bardzo powoli odsunęła pled z twarzy, zapach kawy stał się jeszcze intensywniejszy. Pić! Gotowa była oddać życie za filiżankę, za choćby łyczek. Usły­szała szelest odwijanej bułki. Zapach szynki sprawił, że musiała zatkać usta pięścią, żeby nie krzyknąć. Głód doprowadzał ją do szaleństwa. Odczuła prawdziwą ulgę, gdy samochód ruszył i znowu wypełniła go wyłącznie muzyka i woń skórzanych obić. O szyby uderzały duże płaty śniegu. Ponownie naciągnęła pled na twarz. Myślała o kierowcy. Widziała jedynie jego sze­rokie ramiona i czubek głowy wystający zza zagłówka oparcia. Nic bliższego nie dało się wywnioskować, odniosła jednak wra­żenie, że mężczyzna jest młody. Dobrze to czy źle? - myślała. - I jak zareaguje na jej widok u celu swej podróży?

W gruncie rzeczy niespecjalnie ją to obchodziło. Gorzej i tak już być nie mogło, a zatem czym się przejmować? Dzię­ki Bogu chwilowo było jej ciepło i wygodnie, postanowiła więc nie martwić się na zapas i usnęła znowu.

Samochód przemierzał kilometr za kilometrem. Z powo­du złych warunków atmosferycznych jechał teraz wolniej.

Dochodziła siódma rano. Niebo pobladło, ale Jack wciąż zmuszony był do korzystania z samochodowych świateł. Pa­dał coraz gęstszy śnieg. Wycieraczki ledwie nadążały oczy­szczać przednią szybę. Jazda zaśnieżonymi bocznymi droga­mi, w które zjechał z autostrady, wymagała maksymalnej koncentracji. Zwolnił, żeby popatrzeć na drogowskaz, nic jednak nie dało się odczytać. Zjechał więc na pobocze i spoj­rzał na mapę, ale uświadomił sobie, że to na nic. Stracił orientację. Nie pozostawało nic innego, jak wysiąść i oczy­ścić ze śniegu ten przeklęty znak.

Otworzył samochód i od razu poczuł przenikliwe zimno. Rozpostarł ramiona, przeciągnął się i sięgnął do tyłu po płaszcz. Leżący pod nim, zmięty pled jakby się poruszył. Ki diabeł? Jack nachylił się i gwałtownie odrzucił koc, odsłania­jąc leżącą na siedzeniu postać.

- Co to ma być! - Chwyciwszy za kołnierz kurtki, jed­nym ruchem wyciągnął intruza z samochodu.

Zszokowana Clare prawie nie poczuła, kiedy znalazła się na śniegu. Tak długo już leżała zwinięta, że zesztywniały jej nogi i przez chwilę nie była w stanie stać o własnych siłach. Próbowała się go przytrzymać, ale odepchnął ją od siebie z obrzydzeniem i potrząsnął z całych sił.

- Kim jesteś?! - krzyknął z wściekłością. - Kiedy wla­złeś mi do samochodu? - Nie odpowiedziała, więc szarpnął nią jeszcze mocniej, aż spadł jej z głowy kaptur i odsłoniły się ciemne, potargane włosy. - Coś takiego! Dziewczyna!

Przez chwilę stali w zadymce na środku drogi, wpatrując się w siebie. Przypuszczenia Clare sprawdzały się - rzeczywiście był młody, na oko przed trzydziestką... Wysoki... Na jej ner­wowe przestraszone spojrzenie odpowiedział gniewnie:

- No mów, kim jesteś? Kiedy wsiadłaś?

Płatek śniegu osiadł jej na rzęsach i podniosła rękę, żeby go zetrzeć. Czuła, że przenikają ziąb.

- Proszę... Jest mi zimno.

Jack zawahał się, zaklął i podszedł do drogowskazu, żeby oczyścić go ze śniegu. Uznając, że zaakceptował jej obe­cność, Clare wsiadła szybko do samochodu. Chwilę później zasiadł za kierownicą, zamknął drzwi przed wdzierającym się zimnem i odwracając się do tyłu, popatrzył na nią znad oparcia.

- Gdzie się zabrałaś? Na stacji benzynowej? Kiwnęła głową. Nie było sensu przyznawać się do tego, że jechała z nim od początku, z samego Londynu.

- Niech to diabli! Nie mam czasu aż tam cię odwo­zić. Skąd ty właściwie jesteś? No co, nie masz języka w bu­zi? - zezłościł się, kiedy nie odpowiedziała. - Gdzie miesz­kasz?

- Ja... Nigdzie.

- Czyli że uciekłaś z domu...

Ściągnął brwi i pojmując, że niczego z niej nie wydobę­dzie, zirytowany uderzył pięścią w siedzenie.

- No i co ja, do diabła, mam z tobą zrobić? Powinienem cię wyrzucić - dodał, jakby czytał w jej myślach. - I zrobił­bym to, gdyby nie było tak piekielnie zimno. - Schylił się, żeby zapiąć pas i ruszył. - Nie myśl, że puszczę ci to płazem. Przy pierwszej sposobności oddam cię w ręce policji. Niech się tobą zajmą.

Z odczuciem najgłębszej ulgi Clare zapadła się w siedze­nie, ale nie położyła się już, a tylko owinęła pledem. Za szybą przemykały pustkowia, rozległe, otwarte przestrzenie, cza­sem okryte śniegiem drzewa. Mężczyzna całkowicie skupił się najeździe. W pewnej chwili samochodem zarzuciło, lecz zapanował nad nim szybko. Na widok jakiejś posesji mruknął z zadowoleniem i skręcił w uliczkę biegnącą wzdłuż ogro­dzenia. Jechali nią krótko aż do następnego domu, który stał kilkaset jardów dalej, na skraju jodłowego zagajnika. Był mniejszy niż pierwszy, zbudowany z szarego kamienia. Stał przed nim samochód.

- Zostajesz tutaj - warknął i nawet nie obejrzawszy się na Clare, wysiadł i poszedł szybko w kierunku domu.

Drzwi były otwarte. Otworzył je i widząc, że w korytarzu na piętrze pali się światło, wbiegł po schodach.

- Pani Murray!

Była w pokoju ojca i powitała go z widoczną ulgą.

- Chwała Bogu, że pan przyjechał. Był nasz doktor, zo­stawił leki - powiedziała, sięgając po swoje palto.

Ojciec leżał w łóżku. Spał.

- Jak on się czuje? - zapytał Jack, gdy wyszli na korytarz. Pani Murray markotnie pokręciła głową.

- Niestety, bardzo kiepsko. Ma pan tu numer telefonu lekarza. Będzie mógł powiedzieć więcej niż ja, chociaż mo­że być trudno uchwytny. Wszystkich w okolicy powaliła ta grypa.

- Pani bliscy też chorują?

- Och... Są młodzi i silni, wyzdrowieją, ale pański oj­ciec... - Umilkła zmieszana. Dopiero teraz, widząc, jak za­reagowała,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin