Stewardson Dawn - Pokochać wroga.doc

(882 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

DAWN STEWARDSON

 

Pokochać wroga


Prolog

Pan William Fitzgerald, dla przyjaciół „Billy Fitz", pensjonariusz zakładu penitencjarnego Poquette w Plaquemines Parish w stanie Luizjana, w uznaniu dla swych zasług zakwaterowany został w jednym z „apartamentów dla elity". Innymi słowy, był jedynym lokatorem ślepej celi dwa na cztery kroki i nie musiał jej z nikim dzielić.

Pomimo tego uprzywilejowanego statusu Billy budził się co rano z gorącym życzeniem znalezienia się wszystko jedno gdzie, byle nie tu.

Ściany celi były betonowoszare. Widoczne w kącie zlew i kibel bez deski - białe. W każdym razie miały zapewne ten kolor, zanim nie ozdobiły je na trwałe obrzydliwe, brązowo - żółte zacieki.

Za łóżko służył piankowy materac rzucony na katafalk z betonu. W drzwiach celi znajdowała się szpara, przez którą w porach posiłków wsuwano poobijaną tacę z jedzeniem.

Lokatorzy apartamentów dla elity nie korzystali ze wspólnej stołówki. W zakładach karnych typu Poquette roiło się od karierowiczów, przekonanych o tym, że zabicie kogoś o znanym nazwisku korzystnie wpływa na opinię.

W związku z powyższym pustelnicze życie wychodziło Billy'emu co najmniej na zdrowie.

Przez pięć dni w tygodniu prowadzano go pod natrysk, który brał pod nadzorem klawisza warującego pod drzwiami kabiny. W poniedziałki, środy i piątki udawał się na przechadzkę po spacerniaku odgrodzonym drucianą siatką od reszty więziennego dziedzińca. To ostatnie przy sprzyjającej pogodzie.

Bawił w Poquette dopiero od trzech tygodni, a wydawało mu się, że siedzi tu już ze trzy lata. To miejsce było nie do wytrzymania, zwłaszcza dla niego, bo przywykł do zupełnie innego stylu życia. W jego starej posiadłości w eleganckiej dzielnicy ogrodowej Nowego Orleanu kolację serwowano na chińskiej porcelanie w olbrzymiej jadalni.

W swej celi w Poquette jadał z pogiętego cynowego talerza plastikową łyżką. Widelców się tu nie używało.

Billy miał pięćdziesiąt osiem lat i pochodził z długowiecznego irlandzkiego rodu. Przy odrobinie szczęścia powinien dociągnąć do końca stulecia, jednak ani mu się śniło pozostawać tak długo w więziennej celi. Ściślej rzecz biorąc, nie miał najmniejszego zamiaru obchodzić za kratkami swoich pięćdziesiątych dziewiątych urodzin.

Ponieważ dostał trzy oddzielne wyroki za zabójstwa, mógł się od razu pożegnać z nadzieją, że jego apelacja w ogóle będzie rozpatrywana. Istniały jednak inne sposoby odzyskiwania wolności, a jako szef nowo - orleańskiej „irlandzkiej mafii" dysponował wystarczającymi środkami finansowymi i koneksjami, by z tych sposobów skorzystać.

Potrzebował jedynie niewielkiej pomocy ze strony przyjaciół. Oraz ze strony doktor Hayley Morgan.

Psycholodzy nie byli mu do tej pory do niczego potrzebni. Ona zaś jak najbardziej. Stanowiła klucz. Słabe ogniwo. Była kobietą mającą do stracenia coś cennego.

I to ona, nakłoniona do tego w taki czy inny sposób, wyciągnie go stąd.

- Lepiej rozgrywać sprawę bez pośpiechu i zacząć od łagodnej perswazji - doradzał mu prawnik. - Przy odrobinie szczęścia ona pójdzie na współpracę, a my będziemy mieli na głowie o jeden problem mniej.

Billy'emu niezbyt odpowiadała perspektywa rozgrywania sprawy bez pośpiechu, bo wiązałoby się to z dłuższym pobytem w tej szczurzej norze. Musiał jednak przyznać w duchu, że gdyby częściej słuchał Sloana Reevesa, być może nie skończyłby w więzieniu. Posłuchał go więc teraz i czekał, co z tego wyniknie.

Jeśli doktor Morgan nie zgodzi się na współpracę po dobroci, wyciągną z rękawa swojego asa. Jej syna.


Rozdział 1

Hayley Morgan usłyszała zbliżającego się Maxa, kiedy malca dzielił jeszcze od kuchni spory odcinek korytarza. Trudno go zresztą było nie usłyszeć, bo naśladował odrzutowiec przekraczający barierę dźwięku.

Satchmo machnął nerwowo ogonem i profilaktycznie schował się za lodówkę. Kocie doświadczenie nauczyło go schodzić z drogi rozpędzonym chłopcom.

Moment później Max wpadł jak bomba do kuchni i zatrzymał się z poślizgiem przed Hayley.

- Nie idziesz dzisiaj do więzienia, mamo? - spytał z szelmowskim uśmiechem, spoglądając znacząco na jej szorty.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Max uważał zwrot „idziesz do więzienia" za strasznie dowcipny i używał go przy każdej okazji - co można było tolerować, dopóki robił to w obecności ludzi orientujących się w charakterze jej pracy. Lecz zeszłej jesieni nauczycielka pierwszej klasy, usłyszawszy od niego, że mama poszła do więzienia, przez kilka tygodni była święcie przekonana, że Hayley siedzi.

- Dziś sobota - przypomniała mu, sięgając do lodówki po sok pomarańczowy.

Trwały letnie wakacje i Max tracił rachubę dni. Teraz usiadł i zaczął studiować pudełka z trzema różnymi rodzajami płatków śniadaniowych, które Hayley wystawiła na stół.

- A Jimmy'emu to dopiero mama kupiła płatki! - poinformował ją w końcu. - Smakują zupełnie jak cukierki.

Hayley postawiła przed nim szklankę z sokiem.

- Wiesz, możesz mnie nazywać konserwatystką, ale...

- Jesteś konserwatystką - wpadł jej w słowo i parsknął śmiechem.

- I dlatego - podjęła, mierzwiąc mu włosy - uważam, że płatki powinny smakować jak płatki.

Max zdecydował się w końcu na płatki kukurydziane. Kiedy wytrząsał je z pudełka do miseczki, Hayley podeszła do okna.

Było jeszcze wcześnie i w powietrzu wisiała lekka, chłodna mgiełka, ale do południa temperatura przekroczy trzydzieści stopni, zrobi się parno i zarówno mieszkańcy, jak i turyści przypomną sobie, że miasto nie tylko leży na bagnach, lecz również poniżej poziomu morza.

Jednak pomimo tych straszliwych letnich upałów Hayley nie wyobrażała już sobie życia poza Nowym Orleanem.

Przeprowadzili się z Maxem z Pensylwanii do Crescent City przed trzema laty i od razu poczuli się tu jak w domu. I chociaż Nowy Orlean nie zaliczał się bynajmniej do miast bezpiecznych dla małych dzieci, w tej części dzielnicy Bayou St. John panowała swojska, przyjazna atmosfera. Rodzice nie czuli potrzeby utrzymywania ciągłego kontaktu wzrokowego z bawiącymi się przed domem pociechami. Przy ich ulicy mieszkało zaś tyle nie pracujących matek, że Hayley nigdy nie miała problemu z podrzuceniem Maxa którejś z nich.

Zerknęła na synka i upewniwszy się, że je przykładnie płatki, spojrzała znowu w okno. Tym razem jej uwagę przykuła gra słonecznego światła, które, przesączając się przez konary rosnącego na podwórku prastarego dębu, podświetlało długie, siwe brody hiszpańskiego mchu zwisające z gałęzi i kładło się mozaiką światłocieni na biegnącą dołem ulicę.

Między innymi z powodu tego wiekowego drzewa kupiła właśnie tę posesję. Z powodu jego i, rzecz jasna, z powodu domu, miniaturowej wersji drewnianej francuskiej rezydencji kolonialnej o stylowym wnętrzu, który na pierwszy rzut oka przypadł jej do gustu.

Odwróciła się od okna i przez chwilę obserwowała Maxa pałaszującego śniadanie. Jasne włosy i niebieskie oczy chłopiec odziedziczył po ojcu, lecz osobowość miał zupełnie inną. Takiego wesołego i żywego dziecka mógł jej pozazdrościć każdy rodzic.

Był jedyną dobrą pamiątką po nieudanym małżeństwie. Kochała go nad życie.

W poniedziałek rano Sloan Reeves przystąpił do działania. Jego zadanie polegało na nakłonieniu doktor Hayley Morgan do podjęcia jedynie słusznej decyzji. I musiał tego dokonać bez podawania jej choćby jednego przekonującego powodu.

Przeciął zdecydowanym krokiem hol w budynku władz stanowych Orlean Parish, wsiadł do windy i wcisnął guzik szóstego piętra. Tam właśnie mieściło się regionalne biuro stanowego departamentu więziennictwa i tam urzędowała doktor Morgan, która od pięciu miesięcy sprawowała funkcję dyrektora Centrum Zdrowia Psychicznego obejmującego trzy stanowe więzienia zlokalizowane w okolicach Nowego Orleanu - w tym Zakład Penitencjarny Poquette.

Wjeżdżając windą na górę, Sloan powtarzał sobie w myślach wszystko, czego zdołał się o tej kobiecie dowiedzieć. Zajmowała się sprawami administracyjnymi, a jednocześnie prowadziła praktykę lekarską. Zazwyczaj dwa dni w tygodniu spędzała w biurze, a trzy w terenie, udzielając konsultacji personelowi ośrodków zdrowia psychicznego przy podległych jej więzieniach. Ponadto osobiście opiniowała stan zdrowia osadzonych, którzy z takiego czy innego powodu wymagali opieki psychologa.

Miała trzydzieści cztery lata, była więc zaskakująco młoda na tak odpowiedzialne stanowisko. Tłumaczył to jednak fakt, że powołana została na nie po odejściu na emeryturę poprzedniego dyrektora, którego była najbliższą współpracowniczką. Wybór wydawał się więc logiczny.

Winda zatrzymała się na szóstym piętrze, rozsunęły się drzwi. Sloan wyszedł z kabiny, poprawił krawat i nie spoglądając nawet w stronę recepcjonistki, ruszył korytarzem odbiegającym od wind w prawo.

Wiedział, gdzie znajduje się gabinet Hayley Morgan, wiedział też, że tego ranka pani dyrektor aż do wpół do jedenastej nie ma żadnych umówionych spotkań. W jego fachu sprawdzało się takie rzeczy rutynowo, by jak najmniej pozostawić przypadkowi.

Zatrzymał się w progu otwartych drzwi. Hayley Morgan, zatopiona w lekturze zawartości leżącej na biurku teczki, nie zwróciła na niego uwagi, skorzystał więc z okazji, by dobrze jej się przyjrzeć. Zaskoczyło go, że informator, z którego usług korzystał, nie wspomniał nic o jej urodzie.

Ubrana była w granatowy kostium prostego kroju. Miała gładką, lekko opaloną skórę, pełne, zmysłowe usta i włosy koloru szlachetnego koniaku na tyle długie, że upinała je w rodzaj koka - Sloan podejrzewał, że po to, by przydać sobie lat i ująć urody. Młodość i atrakcyjność to cechy, z którymi kobieta pracująca wśród więźniów nie powinna się raczej afiszować.

Jeśli jednak nie chciała zwracać na siebie ich uwagi, to samo ściągnięcie włosów z tyłu głowy nie wystarczało. Zamierzony efekt psuły niesforne pasemka wymykające się spod węzła. Sloan nie miał najmniejszych wątpliwości, że gdyby potrafiły mówić, szeptałyby teraz do niego coś o seksie...

- Przepraszam - odezwał się, zakończywszy swe oględziny. - Czy doktor Morgan?

Dopiero teraz podniosła na niego wielkie oczy, które okazały się intensywnie brązowe. One również przywiodły mu na myśl seks...

- Tak. Pan w jakiej sprawie? - spytała Hayley, ogarnąwszy jednym spojrzeniem mężczyznę o rozwlekłym luizjańskim akcencie.

Był pod czterdziestkę, dobrze ubrany, wysoki, przystojny, miał ciemne włosy, ujmujący uśmiech i oczy bardziej błękitne niż wody zatoki w słoneczny, letni dzień. Kiedy wchodził do gabinetu, przemknęło jej przez myśl, że są to oczy, w których kobieta może utonąć, jeśli nie zachowa należytej ostrożności. A czasami i to jej nie uchroni.

- Jestem Sloan Reeves - przedstawił się, wyciągając nad biurkiem rękę. - Mogę zająć pani kilka minut?

Dłoń miał ciepłą, uścisk silny, ale nie miażdżący.

Ów przelotny kontakt przyprawił Hayley o lekki dreszczyk, lecz zlekceważyła to. Po prostu hormony przypominają mi, że jestem kobietą, wytłumaczyła sobie.

Prawdę mówiąc, wcale o tym nie zapomniała, jednak pochłonięta pracą i wychowywaniem syna nie miała zbyt wiele czasu na oglądanie się za mężczyznami.

- Za dwadzieścia minut mam spotkanie - oznajmiła, zerkając na stojący na biurku zegar. - Jeśli tyle panu wystarczy...

- Wystarczy aż nadto. - Usiadł, podając jej wyjętą z portfela wizytówkę.

„Sloan Reeves, prawnik", przeczytała.

- Przejdę od razu do rzeczy - powiedział. - Jestem tu w sprawie Williama Fitzgeralda.

- O? - mruknęła zaskoczona.

A cóż to za interes może mieć do mnie świeżo upieczony lokator apartamentu dla elity w Poquette, zastanowiła się w duchu. Gdy o to zapytała, Reeves błysnął zębami w kolejnym ujmującym uśmiechu i powiedział:

- Po pierwsze, nie podoba mu się w Poquette.

- Doprawdy?

Z trudem skrywała rozbawienie. Fitzgerald powinien dziękować losowi, że w jednym z mniejszych więzień znalazło się akurat wolne miejsce dla skazanego, który wymaga ochrony przed współwięźniami. Gdyby nie to, wylądowałby chyba gdzieś w Angoli.

- A co mu się tam konkretnie nie podoba? Sloan pochylił się do przodu.

- Przetrzymywany jest praktycznie w pełnej izolacji. Była przekonana, że prawnik zna powód takiego stanu rzeczy, ale widząc, że czeka na jej wyjaśnienie, powiedziała:

- Z pewnością zdaje sobie sprawę, że to dla jego bezpieczeństwa. Przepisy zabraniają umieszczania... prominentnych, że się tak wyrażę, skazanych w blokach z celami ogólnymi.

- Tak, oczywiście. Ale oboje wiemy, jak niszcząca potrafi być izolacja. Niemal zawsze prowadzi do zaburzeń natury psychicznej bądź fizycznej, albo i jednej, i drugiej.

- Ma pan rację, dalekie to od ideału. Obawiam się jednak, że nie istnieje żadne cudowne rozwiązanie. Nawet gdyby pan Fitzgerald kwalifikował się do umieszczenia w zakładzie o minimalnym rygorze, to nie mamy w Luizjanie więzień przypominających atmosferą pensjonat. Zresztą pan Fitzgerald wszędzie, gdzie trafi, musi zostać odseparowany od reszty więźniów.

Prawnik pokiwał powoli głową.

- Podstawowy problem tkwi chyba w tym, że to człowiek bardzo towarzyski. Trudno mu znieść brak kontaktu z ludźmi.

Hayley patrzyła na niego bez słowa. Pewnie zapomniał, że ma przejść od razu do rzeczy, bo chyba nie fatygował się tu z sugestią, że jego klient domaga się przeniesienia na blok ogólny. Jego klient mógłby równie dobrze od razu popełnić samobójstwo.

Zerknęła znacząco na zegarek.

- Już mówię, o co chodzi - odparł szybko prawnik, właściwie interpretując jej spojrzenie. - Pan Fitzgerald chce złożyć wniosek o przeniesienie do więzienia, w którym realizowany jest program rehabilitacji. W zakładzie takim, oprócz kontaktu z ludźmi, miałby jeszcze jakieś urozmaicenie. Współwięźniowie objęci programem rehabilitacji nie powinni stanowić zagrożenia dla jego bezpieczeństwa.

- Rozumiem - mruknęła, choć nadal nie potrafiła dociec, co to za gra. Reeves nie był z nią szczery, tyle wiedziała na pewno.

Psycholodzy więzienni oceniają stan psychiczny każdego nowego więźnia; Hayley czytała także raport z wyników badań Fitzgeralda. Nie chciało jej się wierzyć, że zależy mu na odbywaniu kary w towarzystwie bandy meneli. Jeśli nawet rzeczywiście tak mu brakuje kontaktu z ludźmi, to ona nie da sobie wmówić, że chce go mieć z towarzyszami niedoli.

Co zaś do upatrywania w programie rehabilitacji lekarstwa na nudę, to ten prędzej zanudziłby go na śmierć. Zresztą Fitzgerald nie kwalifikował się do objęcia takim programem. Był on przeznaczony wyłącznie dla więźniów kończących odsiadywanie wyroku. Reeves z pewnością o tym wie. Pod tym wszystkim coś się kryje.

Spieszyła się na spotkanie, machnęła więc ręką na dalsze dociekanie motywów Fitzgeralda.

- Widzi pan - powiedziała - ja rzadko miewam coś wspólnego z przeniesieniami. Powinien się pan z tym zwrócić do naczelnika Armstronga z Poquette.

- Wiem. Umówiłem się z nim nawet na dzisiejsze popołudnie, żeby wypełnić odpowiednie formularze. Chciałem tylko panią uprzedzić, że poproszę go, aby zwrócił się do pani z prośbą o wystawienie zaświadczenia o stanie zdrowia psychicznego.

- Hm? - Ta informacja znowu ją zaintrygowała.

- Tym czasami się pani zajmuje, prawda? Wystawianiem takich obligatoryjnych ocen? W tym konkretnym przypadku chodzi o pani opinię, czy przeniesienie może wyjść panu Fitzgeraldowi na korzyść.

Kiwnęła głową. Najwyraźniej Reeves dobrze się przygotował do tej rozmowy, zapoznał się nawet z zakresem jej obowiązków. Wyprowadzało ją to trochę z równowagi. Nie podobało jej się, że ktoś obcy zbiera o niej informacje.

- Zakładowi psycholodzy z Poquette będą tu bardziej kompetentni - oświadczyła. - Dlaczego to ja miałabym oceniać stan pana Fitzgeralda?

- Ze względu na pani stanowisko. Pani podpis pod zaleceniem przeniesienia będzie miał większy ciężar gatunkowy.

- Zakłada pan z góry, że je zalecę?

- Taką mam nadzieję.

- Cóż... Widzi pan, istnieje tu jeden zasadniczy problem. Programy rehabilitacji przeznaczone są dla więźniów, którym kończą się wyroki, a pan Fitzgerald nie spełnia tego kryterium...

Prawnik wzruszył nieznacznie ramionami.

- To chyba da się obejść poprzez podkreślenie jego potrzeby większego kontaktu z ludźmi. Mamy tu do czynienia z pogwałceniem ósmej poprawki do konstytucji.

- Czego?

- W moim odczuciu trzymanie go w izolacji stanowi karę okrutną i niezwykłą.

Hayley ledwie powstrzymała jęk. Sloan Reeves potrafi odwrócić kota ogonem!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin