Wieczny mrok-zupełnie inne losy Belli Swan.doc

(112 KB) Pobierz

Prolog

 

Pamiętam te ostatnie dni... Cały ostatni tydzień mojego życia przeszyty był na wskroś niepokojem. To nieznośne uczucie towarzyszło mi wtedy zawsze – od chwili przebudzenia, po moment zasypiania i nawet zdawało się nie opuszczać moich snów.

Nie miałam żadnych konkretnych powodów ku temu. Powinnam wręcz odczuwać coś zgoła innego. W tych dniach znajdowałam się wraz z matką i jej świeżo poślubionym mężem w Las Vegas. Nie byłam zbyt zadowolona z pomysłu uczestniczenia w ich podróży poślubnej, ale nie mogłam ominąć ślubu Renee. Na pewno byłoby jej przykro, gdybym jej nie towarzyszyła.

Całe szczęście już dziś miał wieczorem przylecieć po mnie Charlie i jak co roku zabrać na wakacje. W tym roku postanowił zrobić mi niespodziankę i nie miałam zielonego pojęcia, w jakim kierunku jutro wyruszymy. Nie lubię niespodzianek... Ale starałam się cieszyć tym planem dla Charliego. Przecież miał dobre intencje.

Z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś spojrzenie. Znowu ten mężczyzna... Widywałam go tu kilkakrotnie, gdy samotnie spacerowałam tuż po zmierzchu po kolorowych ulicach Vegas. Jak zwykle spotkanie, to napełniło mnie lękiem. Nie wiem doprawdy czemu, ale zawsze na widok tego mężczyzny czułam rosnącą gulę w gardle, z trudem przełykałam ślinę i dostawałam gęsiej skórki.

Ten człowiek zdecydowanie wyróżniał się z tłumu. Niesamowicie przystojny, wysoki, dobrze zbudowany z pięknymi, długimi i czarnymi włosami, które jednak nie pomniejszały jego męskości. Zdecydowanie zbyt nieskazitelny i doskonały, by przy każdym spotkaniu obdarzać mnie swą uwagą.

Tak, mnie... Wówczas kompletnie zwyczajnej, niczym nie wyróżniającej się licealistce. Chyba, że niezdarnością... Tak, byłam okropną niezdarą, co budziło w moich bliskich śmiech i pobłażliwość. Tym razem również zagapiwszy się na przystojnego nieznajomego potknęłam się o krawężnik i niemalże nie przewróciłam się na samochód, do którego wsiedli już Renee z Philem.

Wybieraliśmy się właśnie na lotnisko po Charliego. Obserwowałam mijanych ludzi. Byli tacy radośni i zatraceni w tym całym szaleństwie. Tak... Wybór Las Vegas doskonale odwzierciedlał charakter mojej matki.

Zabranie Charliego z lotniska nie zabrało nam wiele czasu. Chwile powitania sprawiły, że na moment mój niepokój gdzieś się ulotnił. Był z nami przecież Charlie.

- Cóż z nami się mogło stać złego w towarzystwie funkcjonariusza policji?

Uśmiechnęłam się w głębi na tę myśl. Jakże dokładnie pamiętam tę minutę. Właśnie wtedy z wielkim hukiem, siłą i impetem w nasz samochód wjechała rozpędzona ciężarówka. Ten hałas i nasze krzyki to jedne z ostatnich dźwięków, które pamiętam z mojego krótkiego, osiemnastoletniego życia.

 

***

 

Ocknęłam się, gdy poczułam, jak ktoś szarpie mym ciałem i wyciąga mnie z płonącego samochodu. Dłuższą chwilę męczyłam się z ciężkimi powiekami i w końcu udało mi się je otworzyć. Wtedy zobaczyłam wpatrujące się we mnie oczy tajemniczego nieznajomego. To On trzymał mnie właśnie na rękach. Byłam zdziwiona, rozglądając się dookoła... Na opustoszałej, bocznej uliczce nie zdążył się jeszcze zebrać ciekawski tłumek gapiów, a krajobrazy zaczęły mi się rozmazywać.

Zrozumiałam, że to przez Niego... Nieznajomy biegł z nieludzką szybkością. Obrazy, które migały mi przed oczami, doprowadziły mnie do utraty przytomności.

 

***

 

Z odrętwienia wyrwał mnie ogień, który zaczął trawić moje ciało. Ocknęłam się ponownie, otworzyłam szybko powieki i ku mojemu zdziwieniu nie znajdowałam się w płonącym samochodzie. Wokół mnie panowała ciemność.

- Ach tak... – pomyślałam – Przecież nieznajomy wyciągnął mnie z vana sekundę po tragicznym zderzeniu. Dlaczego zatem odczuwam, iż cała co raz bardziej zaczynam płonąć?!

Ból był niesamowity, ogromny i wypełniający każdy milimetr mego ciała. Krzyczałam do utraty tchu i wiłam się niespokojnie. Wtedy zobaczyłam Go znowu pochylającego się nade mną. Tęczówki jego oczu tym razem były szkarłatne.

Nic nie rozumiałam... Byłam zdezorientowana. Nie wiedziałam, czemu tajemniczy brunet nie zabrał mnie do szpitala.

- Kim był? – pomyślałam.

- Mam na imię Raphael. Spokojnie... Wiem, że Twoje ciało trawi teraz ogień, ale za kilka dni nie będziesz już niczego czuła. Wrócę wtedy po Ciebie... – odpowiedział aksamitnym głosem na moje niewypowiedziane pytanie i jak nagle się pojawił, tak samo zniknął.

Ciemność przesłoniła moje oczy. Czułam, że spalam się cała, że ten ogień mnie pochłania...

 

Rozdział I – Brzemię dziesięciolecia

 

Jak dobrze pamiętałam teraz ostatnie chwile z moją rodziną. W głowie wciąż słyszałam nasze krzyki, gdy nasz van przesuwał się pod naporem ciężarówki. Trzask łamanego metalu i odgłos tłuczonego szkła. Minęło dziesięć lat od tamtego dnia, a ja wciąż czułam na swych barkach to brzemię. Zwłaszcza teraz, gdy wracałam z wizyty na cmentarzu. Ból zwielokrotnił się, gdy patrzyłam na imiona moich rodziców wyrytych na kamiennej płycie.

Nikt nie przeżył... Ja też nie. Moje imię również znajdowało się na tym nagrobku. Ocalałam, ale już nie żyłam od tamtego momentu. Mój wybawca Raphael przemienił mnie w wampira. Chciał, bym została jego partnerką na wieki. Ten plan nie udał mu się do końca. Od tych dziesięciu lat musiał znosić moją niechęć.

Owszem... Przez ten okres polubiłam go na swój sposób. Raphael nauczył się ze mną obchodzić. Nie naciskał na mnie i starał się być wyrozumiały. Wręcz dziwiła mnie jego niekończąca się cierpliwość do mnie. On po prostu ciągle wierzył, że uda mu się poruszyć moje zlodowaciałe serce.

Ja z kolei nauczyłam się z Nim żyć. Długo godziłam się z moją nieśmiertelnością. Chciałam ze sobą skończyć na początku, ale on cały czas mnie pilnował. Nie jestem w stanie jednak zdobyć się na jakieś wznoślejsze uczucia do mojego stwórcy.

Mimo mijającego czasu odczuwam niezmiennie ten sam żal do Niego, że mnie ocalił, że nie pozwolił mi odejść w niebyt wraz z moimi bliskimi, że skazał mnie na wieki na los potwora...

Tuż po mojej przemianie Raphael chciał zabrać mnie na moje pierwsze polowanie. Na ludzi. Sprzeciwiłam mu się wtedy. Po długiej kłótni zmęczona niezaspokojonym pragnieniem, które odczuwałam jak żrący ból w moim gardle, zgodziłam się zabić jakieś zwierzę. Od tamtej pory Raphael nie tylko zaakceptował mój wybór, ale licząc na to, że spojrzę na niego przychylniejszym okiem, również przeszedł na moją dietę wraz z całą naszą rodziną.

Jak dla mnie jednak nic się nie zmieniło... Tak jak ja nie uległam żadnej zmianie przez te wszystkie lata. Od przemiany byłam jednak piękna – to stwierdzenie nie wynika z mojej nieskromności. Po prostu poprawa mojego wyglądu była dla mnie szokiem. Kolejnym powodem, by przestać czuć się sobą... Zatrzymałam się na zawsze w swoich osiemnastu wiosnach. Ale dla mnie nie było to nic radosnego! Cały czas czułam się tak samo pogrążona w mroku, jak podczas mojej przemiany.

Przerwałam smętne rozmyślania, zatrzymując się na peryferiach małego Twin Falls w Montanie pod naszą rezydencją. Cieszyłam się, że Raphael zgodził się, bym odbyła tę krótką podróż sama. Wracałam niechętnie, ale wiedziałam, że jeśli nie pojawię się tak, jak obiecałam, to On i tak wszędzie mnie znajdzie. Zaparkowałam mojego Land Rovera na podjeździe i ruszyłam w stronę domu.

Byłam naprawdę w podłym nastroju, który stał się jeszcze gorszy, gdy weszłam do środka i ujrzałam wszystkich zebranych. Widząc moją niechętną minę, Raphael wysunął się naprzód i uścikał mnie na powitanie:

- Witaj z powrotem, Kochanie... Wszystkiego najlepszego z okazji 10-tej rocznicy! – mówiąc to, cmoknął mnie w same usta.

Odchyliłam się, zaskoczona.

- Dlaczego mi to zrobił?! – pomyślałam – Przecież wiedział, że nie lubię niespodzianek, a przyjęć to już szczególnie.

- Bella! Wszystkiego dobrego! – z odrętwienia wyrwała mnie swym sztucznie przesłodzonym tonem sama Candence i uściskała mnie.

- No i jeszcze to... Co Ona tu robi do cholery?! – zdenerwowałam się – Candance, cóż za urocza niespodzianka! – wysiliłam się na krzywy uśmiech.

Reszta gości aż tak mnie nie raziła jak Ona. Candance była moją przybraną siostrą, ale szczerze jej nie cierpiałam. Z wzajemnością zresztą... Candence stworzona została na partnerkę dla Raphaela przez głowę naszej rodziny – Aydena. Raphael jednak jej nie pokochał i pięć lat później ocalił mnie. Nie muszę chyba więcej tłumaczyć, skąd te „ciepłe” uczucia Candence do mojej osoby. A ja oczywiście nie pozostaję jej dłużna.

Wśród gości wypatrzyłam zupełnie obcą mi parę. Oboje uśmiechali się do mnie serdecznie, gdy świdrowałam ich wzrokiem.

- Nie zachowuj się niegrzecznie, córeczko... – zaśmiała się Evelyn, obejmując mnie – Jak się czujesz po podróży?

- Z pewnością nie mam imprezowego nastroju – odparłam szczerze.

- Chodź, poznam Cię z naszymi gośćmi... – nakazała Evelyn – Carmen, Eleazar, to właśnie nasza Bella.

Po usłyszeniu ich imion szybko pokojarzyłam fakty. Byli to członkowie rodziny Denali z Alaski. Niezwykle sympatyczni. Szybko nawiązała się między nami nić porozumienia. Przegadałam z Carmen całą noc. Niestety nad ranem nasi goście, postanowili, że wrócą jeszcze tego samego dnia do domu.

Natychmiast zrozumiałam, że to właśnie moja szansa...

 

***

 

Niewiele myśląc poprosiłam Evelyn z Aydenem oraz Raphaela na rozmowę. Wyszliśmy w czwórkę do ogrodu. Usiedliśmy przy stoliku w drewnianej altance. Nie uznałam za stosowne zapraszać do tej pogawędki Candance, mimo iż mogła ona okazać sympatię dla mych planów. Przecież ktoś musiał zostać z naszymi gości...

- O czym chciałaś porozmawiać, Bello? – spytał mnie Ayden.

- Za miesiąc mamy się przeprowadzić do Seatlle. Za 2 miesiące zaczynam tam studia. Pomyślałam, że mała podróż dobrze mi zrobi. Chciałabym wyjechać z Carmen i Eleazarem na Alaskę, jeśli zgodzą się zabrać mnie ze sobą – wyrzuciłam z siebie – Za miesiąc spotkalibyśmy się w Seatlle.

- Pojadę z Tobą – odparł Raphael automatycznie.

- Nie! – zaprotestowałam, czując, że mój plan spali na panewce – Potrzebuję odpoczynku i... samotności.

- Nie zgadzam się – warknął na mnie Raphael.

- Raphael, opanuj się... – skarciła go Evelyn.

- Nie chcę puścić Jej samej – oponował dalej.

- Myślę, że Belli dobrze zrobi samotna podróż. Taka jest moja decyzja – oświadczył Ayden i wrócił do domu.

Patrzyłam na jego oddalającą się szybko sylwetkę z wdzięcznością. Ayden był szatynem o niezwykle ciepłym i wyrozumiałym spojrzeniu. Miał już na zawsze 35 lat. Starał się być dla nas niczym sprawiedliwy ojciec. Jego wybranka - drobniutka, efemeryczna blondynka o imieniu Evelyn uścinęła moją dłoń i podążyła niezwłocznie za swoim partnerem. Odchodząc, rzuciła jednak surowe spojrzenie Raphaelowi, jakby chciała go upomnieć.

Wiedziałam, że czeka mnie teraz najgorsza część rozmowy. Napięłam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na słowny cios ze strony mego towarzysza.

- Zraniłaś mnie tą prośbą... – szepnął.

- Pozwól mi odejść na jakiś czas – poprosiłam go.

- Dobrze Bello! Zrobisz, jak zechcesz... Wiesz, że zniosę wszystko, bo Cię kocham – powiedział i pobiegł w stronę lasu.

Naprawdę nienawidziłam tych łzawych pożegnań... Niemalże tak samo jak tych dwóch słów, które czasem zdarzało mi się od niego usłyszeć.

 

Rozdział II – Poszukując...

 

Nie chciałam lecieć samolotem, więc za środek lokomocji obraliśmy mojego Land Rovera. Wyjechaliśmy jeszcze tego samego dnia. Podróż z Carmen i Eleazarem nie była kłopotliwa. Przestrzeń mieliśmy dość ograniczoną, ale mimo tego nie narzucali mi się. Szybko orientowali się, kiedy traciłam ochotę na rozmowę. Starali się nie wypytywać przesadnie o nic. Byłam im za to niezmiernie wdzięczna.

Byłam trudną partnerką do wszelakich konwersacji. Często zamykałam się na otaczający mnie świat. Póki co tylko dwie osoby potrafiły sobie ze mną poradzić – Ayden i Evelyn. Nie mogę powiedzieć, że nie przysparzałam im kłopotów, ale dla nich miałam jeszcze jakiekolwiek chęci, żeby się starać.

Kierowaliśmy się drogą na Waszyngton, a następnie do Seattle. Gdy zrobiliśmy sobie postój, wpadłam na pewien pomysł. Nie byłam pewna, czy moim towarzyszom będzie się chciało nadkładać drogi, ale pomyślałam, że muszę przynajmniej spróbować.

- Mogę Wam coś zaproponować... – zaczęłam delikatnie, gdy wsiedliśmy znowu do samochodu i mieliśmy ruszać dalej.

- Śmiało! – zachęcił Eleazar.

- Czy moglibyśmy zjechać z drogi i odwiedzić Forks? Wiem, że to kompletnie nie w tym kierunku... – zaczęłam się od razu tłumaczyć.

- Nie ma sprawy Bello! – przerwała mi z radością Carmen – Mamy tam starych znajomych i chętnie ich odwiedzimy.

- Dziękuję... Tam mieszkał mój ojciec. Chciałabym... To jakby taka pielgrzymka... Jego dom... – zaczęłam dukać nie wiedząc w zasadzie, co powiedzieć – Jedna noc mi wystarczy.

- Bello, w porządku. Nie musisz nic więcej mówić – Carmen położyła mi rękę na ramieniu.

- Zatem do Forks! – zarządził Eleazar.

 

***

 

Gdy wjechaliśmy do Forks, zapadał zmierzch. Padało jak zazwyczaj w tym małym miasteczku. Wspomnienia uderzały we mnie, gdy mijałam znane mi z dzieciństwa obiekty. Uzgodniliśmy z Carmen i Eleazarem, że podrzucę ich do znajomych i odbiorę wczesnym rankiem.

Pomiędzy... To był czas dla mnie. Zaparkowałam samochód nieopodal lasu i zakradłam się pod dom Charliego pieszo. Był opustoszały. W międzyczasie nikt go nie zamieszkiwał. Przez te lata nieużywania, zaczął niszczeć. Gdybym tylko mogła się rozpłakać, z pewnością uroniłabym nie jedną łzę w tym miejscu.

Włamałam się do środka. Udało mi się odnaleźć kilka przedmiotów należących do Charliego, w tym pierścionek z szafirami mojej babci, który miałam zapewne otrzymać w którychś ze wzniosłych dni rozpoczynającej się dorosłości. Charlie nie zdążył mi go podarować. Włożyłam go sobie na serdeczny palec prawej dłoni – był taki piękny.

- Aż dziw, że nikt go stąd jeszcze nie ukradł... 10 lat. – pomyślałam – Ale któż miał to zrobić w tym maleńkim Forks? Chyba nikt nie odważył się włamać do domu byłego komendanta.

- Nikt poza mną... – westchnęłam na głos.

Moje słowa odbiły się echem od pustych ścian. W końcu byłam sama... Tak jak chciałam. Szybko popadłam w marazm.

Noce zazwyczaj mijały mi powoli, tak samo jak dni zresztą... Ta była inna. W tym niesamowicie bolesnym dla mnie miejscu minuty mijały prędzej.

Z letargu wyrwały mnie pierwsze promienie słońca. Budził się nowy dzień.

- Muszę iść... – pomyślałam – A przeszłość już na wieczność pozostawiam za sobą...

 

***

Była szósta nad ranem, gdy podjechałam pod dom Cullenów. Nie wiedziałam w zasadzie, jak mam się zachować. Wejść do środka, czy też poczekać w samochodzie... Nie zanosiło się na to, żeby moi towarzysze tak po prostu wyszli, więc ruszyłam w kierunku wejścia. Zadzwoniłam i w tej samej sekundzie drzwi się otworzyły.

- Witaj... Zapewne Bella jak mniemam – odpowiedziała piękna, delikatna kobieta. Miała w sobie coś z Evelyn.

- Ach, już wiem... – pomyślałam – Matczyne ciepło.

– Na imię mi Esme. Wejdź proszę...

Chwilę później dowiedziałam się, że Cullenowie właśnie zaczęli swą przeprowadzkę do Waszyngtonu. Z tego powodu miałam zaszczyt poznać jedynie połowę rodziny. Poza Esme w domu byli jeszcze tylko Alice i Jasper – jej przybrane dzieci.

Jasper szybko zyskał moje uznanie, gdyż milczał cały czas i nie zadręczał mnie przesadnie. Wyrażał jedynie nieme zainteresowanie, przypatrując się mi z uwagą. Nie można było jednak tego samego powiedzieć o Alice. Ta świergotała non stop. Nie dawała mi sekundy wytchnienia. Mimo to poczułam do Niej swego rodzaju sympatię. Było w niej tyle energii... Właśnie jej mi brakowało, odkąd uszło ze mnie życie. Alice zdawała się mieć nadmiar sił witalnych.

Po paru godzinach wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wcześniej jednak Alice wymusiła na mnie obietnicę odwiedzin, gdy tylko zamieszkam już w Seattle. Wymieniłyśmy się numerami telefonów komórkowych.

Żegnając mnie, Alice piszczała radośnie:

- Wiem, że zostaniemy przyjaciółkami! Nie mogę się doczekać kolejnego spotkania!

- Co za zakręcona dziewczyna... – pomyślałam, sadowiąc się za kierownicą mojego samochodu. Jej żywotność była nieco uciążliwa. Jednakże to wtedy właśnie, odjeżdżając stamtąd, pierwszy raz od dawna szczerze się uśmiechałam.

 

***

 

Wszędzie musi być jakaś „Candence”. Na Alasce była nią Tanya. Kate i Irina dość szybko przypadły mi do gustu, ale głowę rodziny naprawdę było mi ciężko znieść. Jak dla mnie miała zdecydowanie zbyt męczącą osobowość. Cały czas paplała bez ładu i składu o mężczyznach, miłości, podrywaniu, o jakimś Edwardzie, którego najwyraźniej darzyła swym gorącym uczuciem. Najbardziej denerwowała mnie jednak, gdy zaczynała mnie przesłuchiwać. Wypytywała o Raphaela, Candance i naszą sytuację. Najwyraźniej musiała dowiedzieć się czegoś z rozmów z członkami swojej rodziny, bo ja nic Jej na ten temat nie mówiłam.

Nigdy też nie odpowiadałam na Jej pytania. Uciekałam od Niej, gdzie tylko mogłam. Cieszyłam się, że mogę odpocząć od nadopiekuńczego Raphaela, który próbował zgadywać każde moje życzenie, zanim jeszcze pojawiało się ono na końcu mojego języka. Pozostali nie narzucali mi się bowiem tak, jak Tanya. Było tu naprawdę spokojnie.

Miałam dużo czasu do przemyślenia moich spraw. Po raz pierwszy wybierałam się na studia. Zaliczanie po raz trzeci pod rząd liceum byłoby masochizmem w czystej postaci. Raphael z Aydenem mieli zacząć pracować w Seattle. Oboje jako prawnicy we wspólnej, niedużej kancelarii. Candence zaczynała zaś studiować razem ze mną.

- Fantastyczne towarzystwo... – pomyślałam z ironią.

Brakowało mi Evelyn. Ona doskonale wyczuwała moje smutki. Przychodziła wtedy i tuliła mnie do swej piersi jak najprawdziwsza matka, nie pytając przy tym o nic, dopóki sama nie zaczęłam się żalić. Wiem, że boli Ją sytuacją między mną a Raphaelem... Tak bardzo, by chciała, żebyśmy byli szczęśliwi. Ona zdaje sobie jednak sprawę, jak różnie postrzegamy kwestię naszej satysfakcji. Dlatego nie starała się zmuszać nas do niczego. Jednocześnie koiła zawsze drobne utarczki między nami.

Gdy tak rozmyślałam o Niej, na mą twarz wdarł się delikatny uśmiech. Z dystansu zdecydowanie lepiej patrzy się na pewne sprawy.

Rozmyślając, dotarłam z powrotem pod dom rodziny Denali. Zaskoczył mnie widok obcego, srebrnego Volvo na podjeździe. Zapewne jacyś goście złożyli nam niezapowiedzaną wizytę.

- Ciekawe kto to... – pomyślałam, otwierając drzwi wejściowe.

 

 

Rozdział III - Księżyc

 

Nawet nie zdążyłam dobrze przekroczyć próg, gdy małe tornado rzuciło się w moim kierunku. Tak, tylko po Alice mogłam się spodziewać takiej reakcji. Nawet się nie zdziwiłam specjalnie, że przyjechała tu za mną. Wręcz można by stwierdzić, że się z tego ucieszyłam.

Z uśmiechem na ustach wspominałam wspólnie spędzony z Cullenami wieczór. Esme przedstawiła mi swojego męża. Carlisle okazał się godnym szacunku, dostojnym mężczyzną. Imponował mi swą wiedzą, opanowaniem i bijącym od niego spokojem.

Teraz starałam się wyciszyć, wpatrując się w swą postać odbijającą się w tafli jeziora. Dookoła panował mrok. Usłyszałam za sobą radosne kroki. Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że to Alice. Wkrótce jej sylwetka pojawiła się na wodzie obok mojej.

- Cóż za kontrast... – powiedziałam.

Wokół Niej można było niemalże zauważyć łunę radości. Na moim obliczu zaś jak zazwyczaj gościł smutek. Byłam niezwykle monotonna w doborze emocji.

- Bello, opowiesz mi o tym, co Cię trapi? – spytała Alice – Ja tyle mówię Ci o mojej rodzinie, a Ty ciągle milczysz jak zaklęta.

- Może jestem zaklęta w to marmurowe ciało? – zapytałam, przypatrując się iskierkom w jej oczach.

- Jak doszło do Twojej przemiany?

Nie chciałam z nikim rozmawiać na ten temat, ale dla Niej – jeszcze mi obcej, lecz jednocześnie jakoś irracjonalnie bliskiej postanowiłam uczynić wyjątek.

- Jechaliśmy samochodem. Ja, moja matka z jej nowym mężem i mój ojciec. Ciężarówka zmiażdżyła nasz van. Raphael wyciągnął mnie, zanim auto stanęło w ogniu. Oficjalnie uznano mnie za zmarłą, bo ciężko było rozpoznać ilość zwłok po prochach w spalonym wraku. Po części to prawda zresztą. Nie żyję przecież, ale niestety również nie umarłam. Widocznie nie można mieć wszystkiego... – opowiedziałam w skrócie.

- Ile to już lat minęło? – dopytywała się Alice.

- Okrągłe dziesięć – wyszeptałam boleśnie.

- Jesteście z Raphaelem razem? – dociekała.

- Nie! On marzy o tym. Dlatego też mnie przemienił. Moje serce jest jednak bryłą lodu – odrzekłam spokojnie.

- Czy kiedykolwiek kogoś kochałaś?

- Nie, Alice. Określenie lód naprawdę doskonale do mnie pasuje.

- Też miewałam takie nastroje... Jakieś sto lat temu. Dość szybko wówczas zaczęły mnie nawiedzać wizje dotyczące poznania mężczyzny – wampira. Długo to nie trwało i nasze drogi się przecięły. Dawne emocje zniknęły przegonione przez miłość!

Skrzywiłam się. Nadmiar słodyczy naprawdę źle na mnie wpływał... Czy wampiry mogą chorować na cukrzycę? Alice błyskawicznie zorientowała się, z czym wiąże się moja mina.

- Zobaczysz Bello... Kiedyś też to poczujesz i przestaniesz się brzydzić – zaśmiała się serdecznie.

- Wątpię... Samotność wydaje się być w moim wypadku chorobą całkowicie nieuleczalną.

- Jesteś podobna do mojego brata w swych przekonaniach – wyznała mi – Edward ma podobne przemyślenia.

- Ukochany Tanyi? – zaciekawiłam się.

- Że co proszę? Kto Ci nagadał takich głupot?! Ach, już wiem. Sama bohaterka pierwszego planu.

- Często głośno za Nim tęskni – przyznałam.

- Dla Edwarda ona zdecydowanie odgrywa rolę trzeciorządnej statystki.

- W zasadzie to nie moja sprawa – pokręciłam głową, nie chcąc dłużej ciągnąć tego tematu.

Wydaje się zatem, że Tanya dla słynnego Edwarda jest kimś, jak Raphael dla mnie.

- Pewnie szybko udałoby się nam porozumieć – zamyśliłam się, zatrzymując swój wzrok na niesamowicie pięknym księżycu.

 

***

 

Cieszyłem się, że chociaż Jasper z całej rodziny podziela moje emocje. Jemu również nie podobało się to przesadne zamieszanie wokół nowo poznanej wampirzycy. Rosalie również denerwowało to, że przestała być w centrum uwagi, ale z jej motywami ciężko było mi się zgodzić.

Osobiście, co prawda, nie spotkałem słynnej Belli, ale widziałem Jej twarz kilkukrotnie w ciągu każdego dnia w myślach mojej rodziny. Nie było w Niej nic specjalnego. Owszem ładna, ale jakoś piekielnie pochmurna. Na jej twarzy często gościł ból – czyżby stąd to zainteresowanie? Może moi bliscy po prostu jej współczuli?

Zdziwiłem się, że Alice udało się namówić Carlisle i Esme do odwiedzenia Belli na Alasce. Siostra upraszała mnie o to, żebym także im towarzyszył w tej podróży. Może i nawet zdecydowałbym się pojechać, gdyby nie udręka, która zapewne czekała mnie z rąk Tanyi.

- Tak... Ta na pewno by mi nie odpuściła, mylnie interpretując intencje mojego przyjazdu.

Zostałem zatem z resztą w Waszyngtonie i jak zwykle większość czasu spędzałem na samotnych rozmyślaniach. Całe szczęście, że mieszkaliśmy na dalekich przedmieściach. Nie lubiłem tych betonowych, wielkich miast.

Non stop moje myśli krążyły wokół tej dziewczyny. Nie dawało mi to spokoju. Aż sam byłem zły na siebie z tego powodu. Nie rozumiałem zupełnie motywów Alice. Widziałem w jej myślach wizję, jak są z tą dziewczyną przyjaciółkami, ale czy naprawdę było Jej mało przyjaciół wśród nas, że musi ganiać za tą Bellą?! Trochę mnie to irytowało. Tyle godzin spędzaliśmy z Alice pogrążeni w rozmowie. Byłem przekonany, że to wystarcza. Jednak ona musiała tam pojechać. Nie przeszkodziło Jej nawet to, że Jasper odmówił wyjazdu, a przecież nie cierpiała rozstawać się z nim dłużej niż na kilka godzin.

- Cóż... Nie każdy w tej rodzinie musi wywracać swoje przyzwyczajenia do góry nogami ze względu na jedną, zwyczajną nieznajomą! – pomyślałem, wpatrując się w księżyc.

 

***

 

Siedzieliśmy wszyscy przed domem. Większość prowadziła ożywione monologi. Ja wpatrywałam się dalej w zadziwiająco dziś piękny i wyraziście zarysowany księżyc. Zatrzymujące się z piskiem opon nieopodal nas Audi nie wróżyło nic dobrego.

Tak, jak zresztą przypuszczałam, ze znajomego samochodu wysiedli Evelyn z Raphaelem. Ten ostatni prawie, że rzucił się na mnie, ale całkiem zgrabnie wywinęłam się od jego otwartych ramion i podeszłam uściskać Evelyn.

- Nie możesz się nawet przywitać, jak przystało?! – warknął Raphael.

- Nie ma co – milutkie powitanie... – westchnęłam zrezygnowana.

- Z Tobą nigdy nie może być normalnie, po ludzku... – skrzywił się.

- Może dlatego, że nie jestem człowiekiem? – zapytałam ironicznie.

- Dlaczego znowu taka jesteś? Myślałem, że choć trochę Ci mnie brakowało przez ten czas – powiedział zawiedziony.

Otworzyłam usta, by wyrzucić z siebie potok słów, które wręcz kotłowały się w mojej głowie, ale szybciutko je zamknęłam. Nie chciałam robić afery tutaj przy Cullenach i Denalich. Raphaelowi zdawało się to nie przeszkadzać, bo kontynuował swoje oskarżenia:

- Może znalazłaś sobie kogoś innego?! – spojrzał z nienawiścią na Carlisle.

- Kogoś zamiast kogo? Przecież nie tworzę z nikim związku, więc na czyje zastępstwo miałabym w ogóle szukać? – dopytywałam się z przekąsem.

- Grrrrr... – warknął wściekły.

- Nie jestem twoją własnością, Raphael! Mimo, że mnie stworzyłeś, nie masz żadnych praw co do mojej osoby! – wykrzyczałam mu prosto w twarz.

- Właśnie, że mam! Zawsze będziesz przy mnie, tam gdzie Twoje miejsce! – warczał na mnie.

- Bo co? Zabijesz mnie, jak spróbuję odejść? Śmiało! Dla mnie to żadna różnica, a dla Ciebie nic nowego. Zrobiłbyś to samo, co 10 lat temu, odbierając mi życie.

- Jesteś nieznośna! – zaczął zaciskać pięści.

- To przestań mnie znosić! – wysyczałam.

- Dość tego przedstawienia! – Evelyn weszła między nas, przerywając kłótnie – Nasi towarzysze nie muszą być świadkami waszych scysji.

- Ale... – Raphael chciał coś powiedzieć.

- Idź ochłonąć! – powiedziała stanowczo i przytuliła mnie – Tęskniłam za Tobą, Skarbie... Dlaczego wy zawsze musicie mi to robić?

- Przepraszam Evelyn! Wiesz, że ja... – wydukałam.

- Wiem. Uspokój się już.

Zatęskniłam za głupimi, ludzkimi łzami. Może chociaż one by mi ulżyły? Carlisle i Esme byli zaniepokojeni, Alice posmutniała, a Denali skonsternowani weszli do środka domu. Zatem udało nam się wytrącić z równowagi wszystkich.

- Czy on kiedyś zostawi mnie w spokoju? – pomyślałam.

 

 

Rozdział IV - Decyzje

 

Gdy atmosfera nieco się uspokoiła, wybrałyśmy się z Evelyn na spacer. Wiedziałam, że musiałyśmy odbyć rozmowę – sama zresztą jej chciałam. Nie łatwo było jednak zacząć. Obie milczałyśmy, dopóki nie zatrzymałyśmy się nad jeziorem. Wtedy Evelyn spojrzała mi prosto w oczy i tak znieruchomiała. Wyglądała, jakby czegoś szukała w moim spojrzeniu, jednakże nie znalazłszy tego spuściła głowę.

- Och Bello... To wszystko jest takie trudne. A z biegiem czasu jeszcze bardziej się komplikuje... Nie łatwo mi znosić tą sytuację między wami.

- Evelyn, chyba nie chcesz, żebym się zmuszała...

- Nie, nie! To by było jeszcze gorsze! – przerwała mi.

- Nie wiem, co mam teraz zrobić... – wyznałam – Wolałabym umrzeć niż spędzić tak całą wieczność.

- Bello, ranisz me serce... Przecież cały świat nie kręci się wokół jednego Raphaela – powiedziała Evelyn i przytuliła mnie.

- Ale On robi wszystko, żebym nie mogła spokojnie egzystować...

- To nie tak Bello... Twój pobyt tutaj trwał znacznie dłużej, niż sama zaplanowałaś. Sami przeprowadziliśmy się do Seattle. To Raphael zdecydował, żeby dać Ci więcej czasu... Przyjechaliśmy, bo za 3 dni zaczynasz studia.

- Jakie to szlachetne z Jego strony! – prychnęłam.

- Bello, on wierzył, że sama wrócisz. On czekał i wciąż miał nadzieję, że przyjedziesz sama, że nie zapomniałaś o Nim...

- Evelyn, powiedz mi... Jakich słów mam użyć, żeby do Niego w końcu dotarło, że traktuje go jak przyjaciela, przybranego brata?! Minęło 10 lat! Czy to za mało, żeby udowodnić mu, że już się w Nim nie zakocham? Ile jeszcze czasu musimy się tak szarpać?

- Bello, Bello... – zaśmiała się lekko – Zadajesz bardzo rozsądne pytania. Mimo tego wiesz chyba, że serce to nie rozum i jest całkowicie irracjonalne.

Pokręciłam przecząco głową, złapałam najbliżej leżący kamień i cisnęłam nim o wodę.

- Nigdy się od tego nie uwolnię... – pomyślałam.

- Moja mała złośnica... – Evelyn zaśmiała się serdecznie.

 

***

 

W tym samym czasie Denali wybrali się na polowanie i Cullenowie zostali sami w domu. Alice, Esme i Carlisle rozmawiali o Belli. Wszyscy zdawali się być zaniepokojeni. Iskierki w oczach Alice zgasły. Była bardzo smutna. Esme obejmowała Ją ramieniem.

- Kochanie, nie martw się... Nie powinnaś się tak przejmować życiem Belli. Ona sama musi dojść z tym wszystkim do ładu – wyszeptała Esme.

- Wiem, ale przykro mi, że znalazła się w takiej sytuacji.

- To szlachetne z Twojej strony, Kotku... – Carlisle cmoknął ją w czoło – Każdy musi dźwigać swój bagaż. Możemy jedynie trzymać kciuki, żeby wszystko skończyło się dla Niej pomyślnie.

- Może zaproponujemy, że pomieszkała jakiś czas z nami? – spytała Alice.

- Nasz dom stoi otworem dla Belli, ale myślę, że póki co nie powinniśmy wychodzić z taką propozycją sami – odpowiedział Carlisle.

- Ale gdyby nie miała się gdzie podziać, to Ją przygarniemy – dodała Esme.

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z impetem i stanął w nich Raphael. Owionął wzrokiem salon i nie znalazłszy Belli, przymknął oczy. Jego twarz przepełnił ból. Cullenowie zaś stali i w napięciu przypatrywali mu się.

- Wszystko w porządku? – zatroszczyła się Esme.

- Tak... – odpowiedział zaskoczonym tonem Raphael – Mogę się do Państwa przyłączyć?

- Oczywiście – Carlisle zachęcił go zapraszającym gestem.

- Przepraszam, że wcześniej nie zachowywałem się odpowiednio. Przy Belli kompletnie się zapominam – wyznał – Domyślam się, jak to musi wyglądać z boku... Ale mnie naprawdę zależy tylko na tym, żeby Ona była szczęśliwa.

- Tylko prawdziwie kochając, można się poświęcić i dla dobra ukochanej pozwolić Jej odejść – powiedział spokojnie Carlisle.

Te słowa dotknęły Raphaela w najczulsze miejsce. Niewiele myśląc wybiegł z domu, wskoczył do samochodu i odjechał.

- I co teraz? – dopytywała się Alice.

- Nie wiem... – odrzekł dr Cullen, a na jego twarzy wymalowane było zatroskanie.

 

***

 

Chwilę później do domu wróciły Evelyn i Bella. Usłyszawszy, co się stało Evelyn złapała za telefon i próbowała namierzyć Raphaela. Nie odbierał komórki. To ją jeszcze bardziej zmartwiło. Bella z kolei usiadła na fotelu i znieruchomiała. Wyglądała tak, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. Z odrętwienia wyrwała ją jej matka.

- Kochanie, musimy pojechać go szukać... Proszę Cię. Nie wiem, co On sobie wymyślił. Musimy go odnaleźć. Prosz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin