(1) Alan Dean Foster - OBCY - 8 Pasażer Nostromo.pdf

(656 KB) Pobierz
1
ALAN DEAN FOSTER
OBCY
*
8 PASAŻER NOSTROMO
1.
Siedmioro śniących.
Musisz zrozumieć, że nie zajmowali się snem zawodowo, nie. Zawodowcy to ludzie dobrze
opłacani, szanowani, to talenty bardzo poszukiwane. Jak większość z nas, tych siedmioro śniło swe
sny bez żadnego ukierunkowanego wysiłku, bez wewnętrznej dyscypliny. Śnić tak, żeby sen twój
można było zarejestrować, a później odtworzyć ku uciesze i rozrywce innych, to o wiele
ambitniejsze wyzwanie. Wymaga ono umiejętności regulowania podświadomych impulsów twór-
czych i kontrolowanego stratyfikowania wyobraźni, co łącznie bardzo trudno osiągnąć.
Zawodowiec to artysta maksymalnie zorganizowany i spontaniczny zarazem, to człowiek snujący
subtelną nić rozmyślań, a nie facet toporny i prostolinijny jak ty czy ja. Albo jak tych siedmioro
śpiących.
Z nich wszystkich namiastkę owego specjalnego, acz ukrytego daru posiadała tylko Ripley.
Tylko ona miała wrodzony talent do tworzenia marzeń sennych i górowała nad resztą załogi
elastycznością wyobraźni. Ale brakowało jej prawdziwego natchnienia i tej wielkiej dojrzałości
myśli, która cechuje zawodowców.
Dawała sobie znakomicie radę z segregowaniem zapasów i rozmieszczaniem ładunku.
Wiedziała, że taka to a taka skrzynia musi stać w takim to a takim miejscu i potrafiła wykazać to w
odpowiednich wykazach opisujących zawartość magazynów Nostromo . Ale własnego umysłu,
zasobów własnych myśli, posegregować już nie umiała - tu jej talent organizacyjny ulegał
wypaczeniu. Nadzieje i obawy, spekulacje i nie dokończone twory imaginacji hasały na chybił trafił
po wszystkich komórkach jej mózgu.
Tak, Ripley brakowało opanowania, brakowało samokontroli. Rozbuchane, iście rokokowe
myśli kłębiły się w jej głowie niczym piwo w beczce i tylko czekały, aż ktoś wybije szpunt. Trochę
12463932.001.png
więcej pracy, trochę więcej wysiłku i sierżant Ripley mogłaby przejść na zawodowstwo. A
przynajmniej tak czasami myślała.
Teraz kapitan Dallas. Kapitan Dallas wyglądał na skończonego lenia, był tymczasem
człowiekiem najlepiej z nich wszystkich zorganizowanym. Nie brakło mu też wyobraźni, o nie!
Dowodem na to była brodą. Jego broda. Nikt nie kładł się do hibernatorów z brodą. Nikt oprócz
Dallasa. Kiedy go pytano, dlaczego idzie spać z brodą - a wielu ciekawskich go o to pytało -
odpowiadał, że broda jest częścią jego osobowości. I przenigdy nie rozstałby się ze swoim
niemodnym, kędzierzawym zarostem, tak jak nie pozwoliłby sobie odciąć ręki czy nogi. Prawdziwy
z niego pan i dowódca: dowódca holownika Nostromo , pan własnego ciała. Dbał o całość i jednego,
i drugiego, i podczas snu, i na jawie.
Jak widać, Dallas umiał sobą kierować, posiadł umiejętność samoregulacji i tę niezbędną
odrobinę wyobraźni. Ale wyobraźni zawodowiec-śniący musi mieć znacznie więcej niż odrobinę.
Tak, bo dla zawodowca odrobina wyobraźni to uszczerbek, którego nie da się wyrównać
nieproporcjonalnie wielką dawką samokontroli i opanowania. Dlatego, summa summarum, trudno
by w nim szukać materiału na zawodowca wyższej klasy niż sierżant Ripley.
Spójrzmy na Kane'a. Kane nie umiał sobą sterować tak jak Dallas, ani swymi myślami, ani
poczynaniami, i miał o wiele mniejszą wyobraźnię. Na pierwszego oficera nadawał się znakomicie,
ale na kapitana...? Nie, na kapitana się nie nadawał. Kapitan to skumulowana energia, to umiejęt-
ność rozkazywania, a dobry Bóg nie obdarzył Kane'a ani jednym, ani drugim. Jego sny były
namiastką snów Dallasa. Przezroczyste, bezkształtne, były ich dalekim echem tak, jak dalekim,
stłumionym echem Dallasa był Kane. Ale nie znaczy to, że Kane nie dawał się lubić, przeciwnie.
Jednak żeby śnić zawodowo, trzeba mieć w sobie pewną specyficzną energię, a Kane'owi starczało
jej ledwie na codzienną wegetację.
Przypatrzmy się snom Parkera. Sny Parkera to sny może nie agresywne, ale zdecydowanie
mniej sielankowe niż sny Kane'a. Prawie wcale nie grzeszyły wyobraźnią. Były zbyt
specjalistyczne i rzadko kiedy dotyczyły ludzi. Trudno spodziewać się czegoś więcej po głównym
inżynierze Nostromo .
Bo Parker śnił sny jednoznaczne i czasami ohydne. Kiedy nie spał, plugawe myśli wijące się
niczym robactwo wypełzały czasami na wierzch, ale tylko wtedy, gdy inżynier wpadał w gniew lub
kiedy był poirytowany. Lecz spychał je szybko w głąb swojej duszy, gdzie niczym w wielkiej kadzi
fermentował wszelki brud i szlam pogardy. Nie, załoga tego nie widziała, o nie. Parker zawsze
pokazywał kolegom czyste, wydestylowane oblicze i nigdy nie pozwalał im sprawdzić, co kipi, co
bulgoce na dnie jego psychicznego kotła.
Lambert. Lambert nie śniła snów, które interesowałyby innych. Była już raczej natchnieniem
dla śniących. Podczas tego bardzo, ale to bardzo długiego snu jej niespokojne myśli krążyły
nieustannie wokół schematów międzyzespołowych i podzespołowych oraz wokół charakterystyk
nośności i obciążalności statku, które ulegały ciągłym korektom ze względu na zużycie paliwa. Od
czasu do czasu w jej sny wkraczała prawdziwa wyobraźnia, ale nigdy tak, żeby poruszyć innych.
Parker i Brett często sobie wyobrażali, co by to było, gdyby systemy i zespoły, za które
odpowiadali, połączyć z zespołami i systemami leżącymi w gestii Lambert. Problem nośności i
obciążalności Nostromo oraz kwestię zestawień przestrzennych rozważali w sposób, który
doprowadziłby ją do istnej furii. Ale Lambert nie zdawała sobie sprawy, że Parkera i Bretta brały
takie pokusy. Bo ci dwaj nie zdradzali się z niczym, swoje myśli trzymali tylko dla siebie,
zakuwając je w solidne kajdany marzeń sennych i marzeń na jawie. Byłoby kiepsko, gdyby
Lambert się zdenerwowała. Jako nawigator Nostromo odpowiadała przede wszystkim za ich
bezpieczny powrót do domu, a w kosmosie nic tak nie łączy i nie ekscytuje ludzi jak wizja
upragnionego, prawdziwego Domu.
Oficjalnie Brett pełnił na statku funkcję inżyniera-technika. To bardzo eleganckie określenie.
Oznaczało, że Brett jest równie inteligentny i uczony jak Parker, ale stoi niżej w hierarchii
służbowej. Ci dwaj tworzyli dziwaczną parę. Dla postronnego, obserwatora zdawali się być ludźmi
o kompletnie różnym statusie i całkowicie różnych charakterach. A jednak Brett i Parker przyjaźnili
się z sobą i znakomicie współpracowali. Udawało się to przede wszystkim dzięki Brettowi. Otóż
inżynier-technik nigdy nie wkraczał w kompetencje inżyniera-szefa i nigdy nie podważał jego
koncepcji. Z wyglądu i z usposobienia inżynier-technik był człowiekiem poważnym i
flegmatycznym, podczas gdy inżynier-szef miał charakter bardzo zmienny i lubił sobie kwieciście
ponarzekać. Wysiadł jakiś obwód? Parker potracił o tym gadać całymi godzinami, wygłaszać istne
tyrady, w których przeklinał wszystkie generacje wadliwej części do ziemskiego krzemu włącznie.
A Brett? Brett komentował to cierpliwym: "Racja."
"Racja." Dla Bretta to coś znacznie więcej niż opinia, to afirmacja własnego "ja." Bo milczenie
to według Bretta najszlachetniejsza forma porozumienia między ludźmi. W gadatliwości kryje się
szaleństwa.
I był jeszcze Ash, badacz i naukowiec. Ale wcale nie dlatego miał zabawne sny. Nie śmieszne.
Zabawne, zabawne na sposób bardzo specyficzny. Z całej załogi on właśnie miał najbardziej
profesjonalnie zorganizowane sny. I tylko jego sny stanowiły prawie idealne odbicie rozbudzonej
osobowości. Bo w snach Asha nie znalazłbyś ani ułudy, ani zafałszowań.
Nie dziwiłbyś się temu, gdybyś znał Asha, gdybyś dobrze go znał. Lecz tak naprawdę to nikt z
załogi Nostromo nic o nim nie wiedział. Za to Ash wiedział o sobie wszystko. Jak byś go spytał,
może by ci zdradził swoją tajemnicę i wyjaśnił, dlaczego nigdy nie chciał śnić zawodowo. Ale
nikogo z członków załogi najwyraźniej to nie interesowało, choć sny, sny profesjonalne,
fascynowały Asha niewątpliwie bardziej niż jego towarzyszy z Nostromo .
Aha, i był jeszcze kot, wielki żółty kocur o niepewnym rodowodzie. Wołali na niego Jones.
Jones to zwyczajny, najzwyklejszy kot domowy, w tym wypadku raczej okrętowy. Miał silny,
nieugięty charakter, przywykł do długich podróży i zdawał się rozumieć nieobliczalne odruchy
ludzi, którzy przemierzali kosmos. On też spał. Pogrążony w zimnym śnie, śnił sny proste i
niewyszukane, sny o przytulnych, ciemnych zakamarkach, o myszkach pląsających w stanie
nieważkości.
Choć trudno by go nazwać niewiniątkiem, z całej załogi śniącej na pokładzie Nostromo tylko
Jones był ze wszystkiego zadowolony.
Szkoda, że nikt z nich nie zajmował się snem zawodowo. Szkoda, gdyż w trakcie swej pracy
mieli okazję śnić znacznie więcej niż kilkunastu zawodowców razem wziętych. Bo konieczność
sprawiła, że sen stał się ich głównym zajęciem, sen i śnienie, i nic to, że hibernacja proces snu
wydatnie spowalniała. Spać, spać, spać i śnić - przed osiągnięciem celu podróży załoga statku
kosmicznego dalekiego zasięgu nie może robić nic więcej. To prawda, amatorzy z nich, amatorami
pozostać mieli do końca, życia, ale już od dawna ocierali się o próg fachowości.
Siedmioro ich było. Siedmioro spokojnie śpiących ludzi. Siedmioro ludzi zmierzających w
otchłań koszmaru.
A Nostromo ? Nostromo nie śnił, chociaż tak, dysponował swego rodzaju świadomością. Nie
śnił, bo tego nie potrzebował, tak jak nie potrzebował zbawiennych efektów hibernacji. Gdyby śnił,
jego marzenia senne byłyby zapewne krótkie i ulotne, gdyż Nostromo nigdy nie spał. Nostromo
pracował, pracował i utrzymywał ludzi przy życiu, dbając o to, żeby istoty, nad którymi przyszło
mu sprawować opiekę, zawsze w swym śnie wyprzedzały o krok wszechobecną śmierć. Bo trop w
trop za lodowatym snem szła śmierć, bo śmierć płynęła za nim jak olbrzymi szary rekin za okrętem
na morzu.
Dowody potwierdzające nieustanną, mechaniczną czujność Nostromo widoczne były wszędzie,
w każdym sektorze uśpionego statku. Cichutki szum, delikatne szmery, przyćmione światełka, - to
oznaki, że instrumenty i urządzenia Nostromo bez spoczynku trzymały straż. Macki czujników
wnikały w samą tkankę kadłuba, w każde spojenie, w najmniejszy, w najmniej ważny obwód
elektroniczny. Sięgały również na zewnątrz, badając tętno kosmosu. Te właśnie zewnętrzne
czujniki. wychwyciły jakąś elektromagnetyczną anomalię.
Część mózgu Nostromo specjalizowała się w analizowaniu i rozszyfrowywaniu wszelkich
odchyleń od normy. Owa część i tę anomalię dokładnie przeżuła, stwierdziła, że rodzaj impulsu
raczej jej nie w smak, przestudiowała wyniki obliczeń i podjęła decyzję. Uśpiona aparatura została
obudzona, drzemiącymi dotychczas obwodami znów popłynął kontrolowany strumień elektronów.
Jak gdyby dla uczczenia tej doniosłej chwili na pokładach rozbłysły feerie jaskrawych świateł.
Elektroniczny mózg Nostromo tchnął w statek nowe życie.
Rozległo się charakterystyczne popiskiwanie elektronicznych sygnałów, chociaż jak na razie
słyszeć je mogły i rozpoznawać tylko i wyłącznie uszy sztuczne. Był to dźwięk od dawna na statku
nie słyszany i oznaczał, że zdarzyło się coś, co nieczęsto się zdarza.
Delikatny trzask przełączników, rozbłyski budzących się do życia ekranów, światła, szum
rozprawiających z sobą urządzeń - to wszystko nie ominęło również pewnej sali wyłożonej białym
metalem, sali niezwykłej. W sali tej znajdowało się siedem kokonów z śnieżnobiałej stali i plastyku.
Tu do symfonii dźwięków dołączył dźwięk nowy. W komorze hibernacyjnej rozległ się odgłos
jakby gwałtownego wydechu i salę wypełniła świeżo spreparowana, zdatna do oddychania
atmosfera. Ludzie nader chętnie powierzali swój los małym, kruchym bóstwom w rodzaju
Nostromo ufając, że kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, bóstwa owe ich wyręczą i tchną w ciała
nowe życie.
Dlatego teraz czujniki na wpół rozbudzonego już Nostromo przeanalizowały skład
dostarczonego przed chwilą powietrza i orzekły, że człowiek, ta drobna, słabowita istota, może nim
z powodzeniem oddychać. Zapłonęło jeszcze więcej lamp, zamknęło się jeszcze więcej obwodów.
Nie było fanfar, nie było werbli. Skorupy siedmiu poczwarek pękły, z siedmiu kokonów zaczęli
wynurzać się ludzie, niczym gąsienice pełznące do światła.
Odarci z marzeń sennych, członkowie załogi Nostromo wyglądali nawet mniej imponująco niż
podczas hibernacji. Po pierwsze dlatego, że wszyscy ociekali ochronnym kriohydratem, który przez
długi czas wypełniał i otaczał ich ciała. Choć antyseptyczny, wzmacniający, śluz to zawsze śluz i
człowiekowi wybitnie w nim nie do twarzy.
Po drugie, wszyscy byli nadzy, a kriohydrat nie daje tak wyszczuplającego efektu jak sztuczna
skóra zwana ubraniem.
- Chryste... - mruknęła Lambert, dotykając ze wstrętem swych ramion i boków. - Jak tu zimno!
Wyszła z, trumny chroniącej życie miast śmierci i poszperała w skrytce na rzeczy. Znalazła
ręcznik i zaczęła wycierać nogi, śliskie od przezroczystego syropu.
- Szlag by to... - burczała. - Dlaczego Mamuśka nie może ogrzać statku, zanim nas obudzi? -
Teraz wycierała stopy, próbując sobie przypomnieć, gdzie zostawiła ubranie.
- Dobrze wiesz dlaczego. - Parker był zbyt zajęty swoim lepkim, umęczonym ciałem, żeby
gapić się na nagą Lambert. - Polityka ekonomiczna naszego Towarzystwa, ot co. Oszczędność
energii, innymi słowy zwykłe, cholera, sknerstwo. Po co marnować prąd na ogrzewanie komory
hibernacyjnej, jeśli można zaczekać do ostatniej chwili? No a poza tym, jak się stąd wyłazi, zawsze
człowiekowi zimno. Sama wiesz, do ilu stopni spada wewnętrzna temperatura podczas snu.
- Taa, wiem. Ale i tak zimno tu jak w grobie... - Nie chciała mu przyznać racji, chociaż Parker
znał się na rzeczy; nigdy jej specjalnie nie zależało na głównym inżynierze Nostromo .
Do jasnej cholery, Mamuśku! pomyślała widząc, jak na jej przedramieniu robi się gęsia skórka.
Daj czadu! Do diabła, ogrzej nas w końcu!
Dallas osuszał ciało z resztek śluzowatego kriohydratu. Starał się nie patrzeć na coś, czego
pozostali członkowie załogi nie mogli widzieć. Dzięki inteligencji Nostromo zauważył to już
wcześniej, zanim wstał z hibernatora.
- Robota nas szybko rozgrzeje - rzucił.
- Lambert mruknęła coś pod nosem.
- Wszyscy na stanowiska - rozkazał Dallas. - Pamiętacie chyba, za co bierzecie forsę. Nie płacą
wam za spanie i przesypianie własnych kłopotów.
Nikt -się nie uśmiechnął, nikomu nie chciało się na tę uwagę odpowiadać.
Parker zerknął na Bretta, który wciąż jeszcze siedział w hibernatorze.
- Sie masz - powiedział. - Żyjesz?
- Ano.
- Szczęściarze z nas - rzuciła Ripley. Przeciągnęła się, a zrobiła to estetyczniej niż pozostali. -
To miło, że pierwszy krasomówca Nostromo jest gadatliwy jak zwykle.
Brett tylko się uśmiechnął, nie powiedział ani słowa. Był tak rozmowny jak maszyny, które
obsługiwał, to jest nie odzywał się prawie wcale. Jego milczkowatość była dyżurnym dowcipem
wśród załogi, ale nie, nie naśmiewali się z niego - śmiali się razem z nim.
Dallas zgiął ręce w łokciach, uniósł je na wysokość mostka, równolegle do podłogi, i zaczął
wykonywać skręty tułowia; długo nie używane muskuły zdawały się z lekka poskrzypywać. Jego
myśli koncentrowały się wyłącznie na jednym: na pomarańczowożółtym migającym światełku,
które zauważył z hibernatora. Takie cyklopowate, iście diabelskie światełka były wymowniejsze niż
słowa i znaczyły, że nie dotarli jeszcze do kresu podróży, że Nostromo obudził ich z jakiegoś
innego powodu. I Dallas już łamał sobie głowę z jakiego.
Ash usiadł i rozejrzał się wokoło. Twarz miał bez wyrazu i można było sądzić, że wciąż jeszcze
śpi.
- Jestem trup... - mruknął i popatrzył na Kane'a.
Pierwszy oficer wciąż zmagał się ze snem i akurat ziewał. Według naukowej opinii Asha tak
naprawdę to Kane przepadał za hibernacją - niewykluczone, że cierpiał na senność napadową - i
gdyby mu tylko pozwolili, chętnie spędziłby w zimnym kokonie całe życie. Nieświadom podejrzeń
badacza, Parker zerknął na Asha i powiedział grzecznie:
- I wyglądasz jak trup, Ash.
Wiedział, że sam nie wygląda lepiej, gdyż hibernacja zmiękczała skórę i osłabiała mięśnie.
Spojrzał na lodowatą trumnę Kane'a.
Pierwszy oficer w końcu usiadł.
- Jak to dobrze znów być pośród żywych... - powiedział i zmrużył oczy.
- Naprawdę? Budzisz się tak długo, że trudno w to uwierzyć.
Kane był urażony.
- To potwarz, Parker, cholerna potwarz! Po prostu wolniej się ruszam i tyle.
- No pewnie, no pewnie... - Główny inżynier nie kontynuował tematu i obrócił się w stronę
kapitana, którego pochłaniało coś, czego Parker ze swojego miejsca nie widział. - Nim
zacumujemy, może byśmy tak pogadali o premii, co? - zaproponował.
- Racja. - Po raz pierwszy od chwili przebudzenia Brett okazał słabe oznaki zainteresowania
otoczeniem. Parker zaczął nakładać buty i mówił dalej:
- Uważamy z Brettem, że należy się nam pełna dola. Sto procent premii za udaną misję plus
pensja i odsetki od udziałów, co nie, Brett?
Przynajmniej inżynierów szlag mi podczas snu nie trafił, pomyślał ociężale Dallas. Ledwie
kilka minut temu odzyskali przytomności, a już narzekają.
- Dostaniecie tyle, na ile opiewa kontrakt. Ani mniej, ani więcej. Jak pozostali.
- Pozostali dostają więcej niż my - powiedział cicho Brett.
Jak na Bretta, to było istne przemówienie. Ale na kapitanie elokwencja inżyniera-technika nie
wywarła żadnego wrażenia. Dallas nie miał czasu ani na drobiazgi, ani na rozmowy pół żartem, pół
serio. Jego całą uwagę przykuwało owo mrugające światełko. Pochłaniało go do tego stopnia, że nie
mógł myśleć o niczym innym.
- Bo na to zasługują - odparł. - Idźcie na skargę do zarządu Towarzystwa, wolna droga. A teraz
na stanowiska.
- Na skargę do zarządu Towarzystwa, do Towarzystwa... - mruczał nieszczęśliwie Parker,
patrząc jak Brett wychyla się z hibernatora, żeby osuszyć nogi. - To tak, jakby iść na skargę do
samego Pana Boga.
- Racja - zgodził się z nim Brett, majstrując przy lampce we wnętrzu hibernatora; dawała słabe
światło. Brett należał do tego rodzaju ludzi, którzy mogą przekuśtykać dziesięć kilometrów ze
złamaną nogą, ale którzy nie potrafią przejść obojętnie obok zepsutej spłuczki od sedesu.
Dallas ruszył do sali informatycznej.
- Dowcipnisie, niech któreś z was sięgnie do trumny po ten koci zewłok - rzucił przez ramię.
To Ripley wydobyła z hibernatora żółtawe, bezwładne ciałko Jonesa.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin