091. (Tajemnice Opactwa Steepwood 04) - Kapitan i dama do towarzystwa - Nicola Cornick.pdf

(619 KB) Pobierz
Cornick Nicola - Tajemnice Opac
NICOLA CORNICK
KAPITAN I DAMA DO
TOWARZYSTWA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Listopad 1811 roku
Pokój miał okna na południowy wschód, więc rankiem wypełniało go
słoneczne światło, tym mocniejsze, że odbijało się od powierzchni morza. Teraz, w
mroku listopadowego wieczoru zasłony były zaciągnięte, a wnętrze pokoju
rozjaśniały zapalona lampa i ogień na kominku. Z dworu dobiegał cichy poszum fal.
Lewis Brabant odchylił głowę, wygodniej rozsiadł się w fotelu i zamknął oczy.
- Wcale nie spieszy ci się do domu, hm? Richard Slater postawił między nimi
na stoliku dwie szklaneczki brandy i zajął miejsce naprzeciwko Lewisa. Z jego tonu
nie wynikało, by pytanie było ważne, więc przez chwilę zdawało się, że pozostanie
bez odpowiedzi. Po chwili jednak Lewis otworzył oczy i mimowolnie się uśmiechnął.
- Nie, Richardzie. Bardzo żałuję, że w ogóle jadę do domu! Gdybym mógł
wybierać, wolałbym pływać po morzach. Ale nie miałem wyboru...
- Mógłbym powiedzieć to samo, choć z innego powodu - stwierdził przyjaciel
z prawie niezauważalną nutą goryczy w głosie i machinalnie zerknął na okaleczoną
nogę, przez którą wciąż trochę utykał. Potem uniósł szklaneczkę i wygłosił
 
przesycony ironią toast:
- Za tych co z przymusu na lądzie! Stuknęli się szklaneczkami.
- Całkiem przytulnie urządziłeś to swoje więzienie - stwierdził Lewis i z
aprobatą omiótł gabinet bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. Boazeria na ścianach
przywodziła na myśl oficerską mesę na statku, na stole przy oknie lśnił mosiężny
sekstans, a obok szaf z książkami stała luneta w zniszczonym skórzanym futerale.
- Tutaj przynajmniej wciąż słyszę morze i mogę oddychać jego zapachem -
odparł Richard. - Ty nie masz nawet tego! Hrabstwo Northampton to doprawdy
dziwne miejsce dla admirała w stanie spoczynku. Dlaczego właściwie twój ojciec je
wybrał?
Lewis wzruszył ramionami.
- Moja matka miała krewnych w okolicy, zresztą rzeczywiście oboje wydawali
się tam całkiem szczęśliwi. - Upił łyk brandy i przez chwilę zastanawiał się nad jej
smakiem. - Znakomity trunek, Richardzie! Francuski, prawda? Czyżby kontrabanda
specjalnie na twoje zamówienie?
Richard uśmiechnął się.
- A skądże! To dowód wdzięczności jednego z przyjaciół.
- Rozumiem. - Lewis się przeciągnął. - Nie bój się.
Nie będę siedział u was bez końca, mimo że macie taką wyborną brandy.
Jesteście z siostrą bardzo gościnni, ale jutro wyruszam do Londynu, a stamtąd od
Hewly dzieli mnie już tylko dzień jazdy. - Skrzywił się. - Chyba muszę się
przyzwyczaić nazywać to miejsce domem.
- Fanny zmartwi się, że tak szybko wyjeżdżasz - powiedział cicho Richard. -
Ja zresztą też żałuję. Gdybyś kiedykolwiek czuł potrzebę ujrzenia morza...
- Będę miał zbyt wiele ciężkiej pracy w majątku, żeby wspominać przeszłość!
- Lewis przeczesał dłonią gęste, jasne włosy i przesłał przyjacielowi smutny uśmiech.
- Ale może wy złożycie mi wizytę? Miło byłoby zobaczyć wypróbowanych
przyjaciół...
- Naturalnie, staruszku! - Richard badawczo zmierzył go wzrokiem. - Czyżbyś
nie myślał z zachwytem o życiu w otoczeniu sfory kobiet?
Lewis odstawił na stolik opróżnioną szklaneczkę.
- Nie schlebiasz im tym sformułowaniem, ale niestety muszę przyznać, że
trafnie ująłeś problem. Siostra napisała mi, że jest tam nie tylko kuzynka Julia, lecz
również jej dama do towarzystwa, która robi na drutach i podlewa kwiatki. Nie wiem,
 
po co mi przy stole jeszcze Piętaszek w żeńskim wydaniu.
- Ale pani Chessford nie pasuje do tego opisu - przebiegle zauważył Richard. -
Na pewno chętnie znów ją zobaczysz.
Richard zgromił przyjaciela spojrzeniem.
- Julia zawsze może liczyć na gościnę w Hewly, osobiście sądzę jednak, że z
jej punktu widzenia jest to dość nużące miejsce.
Richard skinął głową. W poprzednim sezonie jego siostra była w Londynie i
przywiozła stamtąd mnóstwo plotek o ciepłej wdówce, Julii Chessford. Wydawało się
jednak wysoce nieprawdopodobne, by teraz Lewis docenił miłosne zachody pani
Chessford, choć w swoim czasie był nią więcej niż zauroczony, o czym Richard
dobrze wiedział.
- Kiedy ostatnio tam byłeś? - spytał, kierując rozmowę na bezpieczniejszy
temat.
Lewis westchnął.
- W piątym, zaraz po Trafalgarze. Ojciec podupada] już na zdrowiu, ale
choroba postępowała powoli. Dopiero ostatni atak przykuł go do łóżka i odebrał
możliwość kierowania sprawami domu.
- Czy nie ma szans na polepszenie? - Richard podszedł do karafki i ponownie
napełnił ich szklaneczki.
Lewis wolno pokręcił głową.
- Lavender pisze, że czasem ojciec czuje się dostatecznie dobrze, by usiąść z
nimi w salonie, ale nikogo nie poznaje i nic nie mówi. To musi być okropny stan dla
tak aktywnego człowieka.
- Czy Hewly znajduje się w pobliżu opactwa Steepwood? - Richard pochylił
się ku kominkowi, by podsycić ogień. - To była kiedyś jaskinia rozpusty, jeśli dobrze
pamiętam. Mój wuj Rodney przyjaźnił się z Sywellem i Cleeve'em przed wieloma
laty, póki nie przestał pić i uprawiać hazardu. Opowiedział mi o opactwie niejedno!
Lewis wybuchnął śmiechem.
- Nie wierzę, żeby Sywell kiedykolwiek mógł zrezygnować z picia albo kart...
no, i z kobiet! Hewly rzeczywiście leży niedaleko opactwa, ale markiza osobiście nie
znam. Podobno jednak nadal gorszy otoczenie. Siostra twierdzi, że nie minął jeszcze
rok, jak ożenił się z wychowanką swojego rządcy.
Richard wydał się rozbawiony.
- Może strzała Kupida trafi i ciebie, Lewisie. Łatwiej byłoby ci się
 
ustabilizować i wtopić w wiejski krajobraz.
Lewis skrzywił się z niedowierzaniem.
- Serdeczne dzięki, ale nie zamierzam wziąć sobie żony. W każdym razie nie
prędzej niż znajdę kobietę, która mogłaby dorównać mojej ostatniej łajbie.
- „Nieustraszonej”? - Richard wybuchnął śmiechem. - A jakie to zalety miała
ta łajba, staruszku? Zdawało mi się, że to cieknąca stara kadź, w której nikt inny nie
ważyłby się wypłynąć na morze.
- Bzdura! - Lewis kpiąco się uśmiechnął. - „Nieustraszona” była piękna.
Elegancka, dzielna i gotowa na każde ryzyko, byle tylko wyjść zwycięsko z próby! -
Uśmiech mu zgasł. - Zanim znajdę kobietę, która potrafiłaby jej dorównać, pozostanę
kawalerem, Richardzie.
Panna Caroline Whiston z westchnieniem odłożyła na bok oprawny w skórę
tomik sonetów Szekspira. Nikt nigdy nie porównał jej do letniego dnia, a gdyby
spróbował, to prawdopodobnie dostałby za swoje, oskarżony o niecne zamiary. Bądź
co bądź, niejedna guwernantka popełniła błąd nadmiernej wiary w siłę romantycznej
miłości i potem gorzko tego żałowała. Ale miło byłoby spotkać choć raz, tylko raz,
mężczyznę, który nie jest ani hulaką, ani dobrodziejem.
Przed dziesięcioma laty Caroline została guwernantką i damą do towarzystwa
i przez ten czas w tajemnicy przed wszystkimi dzieliła poznanych mężczyzn właśnie
na te dwie kategorie. Hulacy stanowili zdecydowaną większość. Bywali ojcami,
braćmi, krewnymi i przyjaciółmi jej młodocianych podopiecznych i zazwyczaj
uważali, że nie sposób się oprzeć ich urokowi, a Caroline powinna o tym wiedzieć.
Caroline odpierała ich zaloty surowością i wyniosłością, a kilka razy musiała nawet
posłużyć się siłą fizyczną. Żaden z zalotników nie wykazał jednak wytrwałości.
Caroline nie była dostatecznie ładna, by takie starania wydawały im się warte
zachodu, a ona celowo ukrywała te cechy, które mogłyby zwrócić na nią uwagę. Pięk-
ne kasztanowe włosy bezlitośnie zaczesywała w koczek z tyłu głowy, a poza tym
nosiła bure, bezkształtne stroje. Jej zachowanie budziło respekt zarówno u uczniów,
jak i ich rodziców.
- Ech - westchnął kiedyś starszy brat jednej z jej podopiecznych. - Panna
Whiston jest zupełnie nieprzystępna! Wolałbym pocałować węża, niż próbować
szczęścia u niej.
Dobrodziejów też nie brakowało. Nie byli tak niebezpieczni jak hulacy, ale
również ich należało zniechęcić.
 
Zdarzali się wśród nich prywatni nauczyciele albo duchowni, którzy
wyobrażali sobie, że Caroline świetnie nadaje się na pomoc domową. Do nich
wszystkich odnosiła się uprzejmie, lecz bardzo stanowczo. Nie miała zamiaru
zamieniać ciężkiej pracy wykwalifikowanej służącej na bezpłatną harówkę u pastora
nawet za cenę ślubnej obrączki.
Znowu westchnęła. Zaczęła marznąć, bo w listopadowe ranki zdarzały się
ostatnio przymrozki, więc nawet gruba, zimowa narzutka nie chroniła jej przed
chłodem, który przenikał przez cienką skórkę trzewików i obejmował całe ciało.
Szkarłatna aksamitna suknia, podarunek od jednej z życzliwych matek
podopiecznych, była ładna, ale dawała niewiele ciepła. Caroline wiedziała, że
chodzenie o świcie do lasu w wieczorowej sukni jest bardzo pretensjonalnym
zachowaniem, ale przecież nikt jej nie widział, a tylko o tej porze mogła sobie
pozwolić na odrobinę luksusu. Naturalnie jednak należało już wrócić. Przebiegł ją
dreszcz. Nie dość, że zmarzła, to jeszcze się spóźni, a wtedy Julia znowu da pokaz
opryskliwości.
Schowała książkę do kieszeni, wzięła koszyk i ruszyła ku ścieżce. Pod
trzewikami trzaskały jej zmarznięte gałązki. Pajęczyny przyozdobione szronem lśniły
w słońcu jak srebrne filigrany. Panował absolutny spokój. Tylko wczesnym rankiem
Caroline mogła znaleźć chwilę dla siebie, potem bowiem musiała spełniać
niezliczone życzenia Julii Chessford jak dzień długi, a czasem nawet w nocy, jeśli
panią Chessford akurat dręczyła bezsenność. Caroline, która początkowo
potraktowała zaproszenie do Hewly jako prośbę przyjaciółki, szybko zorientowała
się, że w gruncie rzeczy przeznaczono dla niej rolę zwykłej służącej. Dni szkolnej
przyjaźni dawno minęły.
W dodatku admirał Brabant wymagał ciągłej opieki, a jego choroba kładła się
cieniem na całym Hewly Manor. Ostatni atak dopadł go przed trzema miesiącami,
jeszcze przed przyjazdem Caroline do Hewly, i całkowicie odebrał mu możliwość
zarządzania majątkiem. Służba poszeptywała, że pan admirał nie przetrwa zimy, co
jeszcze potęgowało ponurą domową atmosferę. W Hewly Manor nie było miejsca na
radość.
Życie Caroline mogło było potoczyć się zupełnie inaczej. Obie z Julią
Chessford uczyły się w ekskluzywnej szkole pani Guarding w Steep Abbot. Julia
trafiła tam jako córka chrzestna i wychowanica admirała Brabanta, a Caroline jako
córka baroneta. Rozrzutnego baroneta, co okazało się nieco później. Caroline mogła
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin