Palmer_Diana_-_W_sercu_gór.rtf

(340 KB) Pobierz
DIANA PALMER

Diana Palmer

W sercu gór

tłumaczyła Monika Krasucka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nieznany odgłos kolejny raz odbił się głuchym echem od drewnianych ścian górskiej chaty. Zanie­pokojona Amanda uniosła się lekko w fotelu i szczel­niej owinęła wokół ramion indiański koc. Książkę, którą czytała, siedząc przy otwartym palenisku, na wszelki wypadek odłożyła na bok. Do tej pory jej ustronie było istnym rajem na ziemi. W ostatnich dniach przybyło ponad metr śniegu, ale się tym nie przejmowała; w spiżarni miała dość zapasów, by spokojnie przetrwać kilkutygodniowy atak zimy, która w Wyoming potrafi dać się mocno we znaki. Musiała być zapobiegliwa, gdyż do chaty nie do­chodziła linia telefoniczna. A co ważniejsze, wokół nie było żywej duszy.

No, niezupełnie. Nieopodal mieszkał pewien męż­czyzna. Jego imponujące domostwo posadowione niemal na samym szczycie górowało nad jej chatą przycupniętą u podnóża. Nikt przy zdrowych zmys­łach nie zanuciłby na jego widok: „Jak dobrze mieć sąsiada...”, ale Amanda na szczęście nie utrzymywa­ła z nim żadnych kontaktów. Widziała go tylko jeden jedyny raz i szybko uznała, że był to o jeden raz za dużo.

Spotkała go, o ile to „czołowe zderzenie” można w ogóle nazwać spotkaniem, w ubiegłą sobotę, gdy cały świat był biały od śniegu. Spostrzegła go na skraju ośnieżonej łąki, gdy stojąc w jednokonnych saniach, podawał widłami siano niewielkiemu stadu biało - czerwonych krów. Unosił spore bele tak lekko, jakby nic nie ważyły. Scenka ta urzekła Amandę, gdyż postępowanie mężczyzny wzięła za przejaw odpowiedzialności i troski. Wysoki, silny ranczer nie zważa na śnieżną zadymkę i jedzie nakarmić głodne zwierzęta. Wzruszające, pomyślała, uśmiechając się do swoich myśli.

Zachęcona podjechała do niego terenowym samo­chodem i, wychyliwszy przez okno głowę, zapytała o drogę do chaty Duminga, tak bowiem nazywało się miejsce, które wynajęła od jednego z przyjaciół ciotki. Ledwie się odezwała, przyjazne uczucia, które obudził w niej nieznajomy, prysły niczym mydlana bańka.

Ranczer obrócił się wolno i spojrzał na nią tak nieprzyjaznym wzrokiem, że aż przeniknął ją chłód. Zaskoczona, przyjrzała się jego szczupłej twarzy pokrytej jednodniowym zarostem, który i tak nie był w stanie zamaskować uderzającej brzydoty nieregu­larnych rysów. Mężczyzna miał wystające kości policzkowe, szerokie czoło i sterczący podbródek, a do tego grubą szramę na twarzy, wyglądającą tak, jakby ktoś przejechał mu po policzku brzytwą. Na Amandzie ten ewidentny brak urody nie zrobił najmniejszego wrażenia; Hank Shoeman i pozostali trzej muzycy z jej zespołu byli bodaj jeszcze bardziej szpetni. Tyle że oni potrafili się uśmiechać, to zaś posępne indywiduum z pewnością wygrałoby ogól­nokrajowy plebiscyt na największego ponuraka w hi­storii.

- Pytam, czy może pan wskazać mi drogę do chaty Blalocka Durninga... - powtórzyła, czując narastające zniecierpliwienie.

Na ogorzałej twarzy ranczera nie drgnął żaden muskuł.

- Niech pani jedzie prosto tą drogą, a potem skręci w lewo obok masztów - rzekł w końcu sucho, głosem tak głębokim, że kojarzył się z pomrukiem nadciągającej burzy.

- Masztów? - powtórzyła zaskoczona. - Wig­wamy? A jak one wyglądają?

- Droga pani - powiedział z wymuszoną uprzej­mością - maszty to te wysokie sosny. Są strzeliste, mają pnie pokryte brązową chropowatą korą i zielone igły. Te, o których mówię, rosną na rozstaju dróg.

- Nie musi pan być aż tak nieuprzejmy, panie...?

- Sutton - rzucił z przymusem. - Quinn Sutton.

- Miło pana poznać - zaryzykowała. - Jestem Amanda. - Zanim podała nazwisko, zastanowiła się, czy jest szansa, by tu, na tym odludziu, ktoś mógł ją rozpoznać. Mimo wszystko wolała nie ryzykować i na wszelki wypadek przedstawiła się, używając panieńskiego nazwiska matki. - Amanda Corrie. Zamierzam spędzić w tej okolicy kilka tygodni - dodała.

- Sezon turystyczny już się skończył - burknął, nie siląc się na grzeczność.

- Całe szczęście! Nie jestem turystką.

- Pani sprawa. Ale proszę na mnie nie liczyć, kiedy zabraknie pani drewna albo zaniepokoją panią jakieś odgłosy. - W jego ciemnych oczach tliła się niechęć. - Zresztą i tak pewnie ktoś panią ostrzeże, że kobiety nie mają ze mnie pożytku.

Zszokowana, szukała w myślach adekwatnej od­powiedzi, gdy zza sań wybiegł chłopiec, który na oko miał nie więcej niż dwanaście lat.

- Tato! - wołał podniecony. - Na drugim pastwis­ku cieli się krowa. Chyba będzie poród pośladkowy!

- W porządku, synu! Wskakuj! - odkrzyknął Sutton zaskakująco ciepłym, wręcz czułym głosem. Wystarczyło jednak, że zwrócił się w stronę Aman­dy, i po łagodności nie było śladu.

- Niech pani porządnie zamyka na noc drzwi - napomniał. - No, chyba że spodziewa się pani odwiedzin Durninga - dodał drwiąco.

W odpowiedzi spojrzała mu twardo w oczy. Chciała powiedzieć temu impertynentowi, że nawet nie zna człowieka, o którym mówi, bo to przyjaciel ciotki, ale dała sobie spokój. Uznała, że nie ma sensu wdawać się w niepotrzebne dyskusje.

- Dziękuję za cenną radę - odezwała się ugodo­wo. Spojrzała przy tym na chłopca, który przy­słuchiwał się rozmowie. - Zdaje się, że jakiejś kobiecie jednak pan się na coś przydał - zauważyła z przekąsem. - Proszę złożyć żonie wyrazy najgłęb­szego współczucia. Zegnam, panie Sutton.

Nie czekając na jego reakcję, podniosła szybę i wciskając mocno gaz, ruszyła przed siebie. Koła zabuksowały w śniegu, wyrzucając w powietrze deszcz białych grudek, tył zatańczył na nierównej drodze, ale napęd na cztery koła zrobił swoje i samo­chód bezpiecznie wyszedł z poślizgu.

Przypominała sobie to spotkanie, wpatrując się w strzelające wysoko pomarańczowe płomienie. Na myśl o arogancji Quinna Suttona burzyła się w niej krew, więc rozgniewana posłała go do wszystkich diabłów, życząc mu z całego serca, żeby smażył się w piekle. Oby nigdy więcej nie musiała mieć z nim do czynienia. Jeśli na swoje nieszczęście będzie potrzebowała czyjejś pomocy, prędzej zwróci się o nią do wygłodniałego wilka niż tego prostaka. Dobrze, że syn nie wrodził się w ojca, pomyślała, wspominając sympatycznego chłopca. W jego rudej czuprynie i błękitnych oczach nie dostrzegła śladu podobieństwa do ponurej powierzchowności rodzica. Swoją drogą ten cały Sutton kojarzył jej się właśnie z dzikim wilkiem. W jego sylwetce, mimice, ruchach było coś, co przywodziło na myśl niebezpieczną bestię. Może to twarz zeszpecona blizną albo oczy, czarne i zimne jak woda w górskim stawie. W zno­szonym kożuchu i zgrabnym stetsonie wyglądał jak człowiek z gór, potomek pionierów, którzy przed wiekami osiedlili się w Wyoming. Nie przypominała sobie, by ktoś inny w tak krótkim czasie wzbudził w niej równie silną antypatię.

Nazwisko nieudanego sąsiada poznała już wcześ­niej , zanim raczył się przedstawić. Ciotka wspomina­ła o nim, przestrzegając ją, by na wszelki wypadek trzymała się z dala od jego rancza, które nazywało się „Ricochet”. Słysząc tę dziwaczną nazwę, natych­miast pomyślała o zbłąkanej kuli. Widocznie któryś z jego przodków lubił razić ołowiem naprawo i lewo. Prawdopodobnie ta cecha zdominowała rodzinne geny, gdyż współczesny pan Sutton wyglądem bar­dziej przypominał rzezimieszka niż ranczera. Nie­chlujny zarost, zorana blizną twarz, krzywy nos... Takiej twarzy nie sposób zapomnieć, zwłaszcza oczu czarnych jak dwa węgle...

Poprawiła koc i bez zainteresowania zerknęła na książkę. Nie miała ochoty czytać. Traumatyczne przeżycia ostatnich tygodni wciąż odbierały jej spo­kój. Póki co, nie potrafiła się od nich uwolnić. Oparła więc głowę o miękkie oparcie fotela i zapatrzona w taniec płomieni, pozwoliła, żeby powróciły kosz­marne wspomnienia.

Stała na scenie w ostrym świetle reflektorów, które spływało po jej długich jasnych włosach i sukni z beżowej skóry; to był jej firmowy znak. I wtedy, całkiem niespodziewanie, straciła głos. Zszokowana, że nie jest w stanie zaśpiewać bodaj jednej nuty, zemdlała na oczach zdezorientowanej i przerażonej publiczności.

Natychmiast przewieziono ją do szpitala, gdzie przeszła wszystkie możliwe badania oraz kuracje. Bez skutku. Współczesna medycyna nie była w stanie przywrócić jej głosu. Amanda mogła wprawdzie mówić, ale nie mogła śpiewać. Lekarze orzekli w końcu, że jej przypadek ma podłoże psychologiczne i nie jest związany z żadną moż­liwą do zdiagnozowania chorobą. Winą za całe nieszczęście obarczyli długotrwały stres. I zalecili odpoczynek.

Wtedy Hank, lider grupy, zadzwonił do jej ciotki Bess i poprosił, żeby znalazła dla Amandy jakieś spokojne miejsce. Okazało się, że bogaty narzeczony ciotki ma chatę w górach, w odludnym rejonie pasma Grand Tetons w Wyoming, i chętnie ją udostępni. Początkowo Amanda nie chciała słyszeć o żadnym wyjeździe, jednak pod presją Hanka, chłopaków z zespołu i ciotki w końcu uległa. I oto tu jest, w samym środku mroźnej zimy, bez telewizora, telefonu, w zasypanej śniegiem chacie wyposażonej tylko w podstawowe sprzęty. Żadnych wygód. Ucieczka od cywilizacji, jak to zgrabnie ujął zwalisty, brodaty Hank, pomoże jej odzyskać rów­nowagę.

Uśmiechnęła się na wspomnienie chłopaków z ze­społu, którzy w tych trudnych dniach troszczyli się o nią jak rodzeni bracia. Ich grupa nazywała się Desperado. Prócz Amandy, noszącej na scenie słyn­ny skórzany strój, tworzyło ją czterech mężczyzn. Wszyscy byli utalentowanymi muzykami i bardzo porządnymi ludźmi, jednak ich agresywny sceniczny wizerunek nasuwał skojarzenia z heli 's angels: kole­dzy Amandy ciskali się po scenie w poszarpanych dżinsach i czarnych skórach nabijanych ćwiekami. Dopełnieniem demonicznego wizerunku były gęste czarne brody i długie potargane włosy. Mimo od­straszającej powierzchowności byli łagodni jak ba­ranki, tyle że nikomu nigdy nie przyszło do głowy przekonać się, jacy są naprawdę.

Hank, Deke, Jack i Johnson poznali Amandę Corrie Callaway, gdy równocześnie z nimi starała się o pracę w jednym z nocnych klubów Wirginii. Szefowie klubu szukali piosenkarki oraz zespołu, więc uznali ich jednoczesne pojawienie się za wyjąt­kowo pomyślne zrządzenie losu. Amanda począt­kowo nie podzielała tego entuzjazmu, niemal prze­straszyła się swoich nowych muzyków. Oni z kolei czuli się przy niej niezręcznie, gdyż do tej pory mieli do czynienia z zupełnie innym typem piosenkarek. Onieśmielała ich ta cicha, zamknięta w sobie, bardzo młoda blondynka. Lecz ich pierwszy wspólny występ okazał się wielkim sukcesem.

Od tamtej pory minęły cztery lata. W tym czasie stali się sławni: nagrywali teledyski, pojawiali się w programach telewizyjnych i na okładkach koloro­wych pism, udzielali wywiadów, dużo koncertowali. Ich twarze stały się znane, szczególnie zaś twarz Amandy, która występowała jako Mandy Callaway. Życie, które wiedli, z pewnością nie było złe, zwłasz­cza że oprócz sławy dawało im bogactwo. Tyle że ceną za powodzenie i komercyjny sukces był cał­kowity brak czasu na sprawy prywatne. Prócz Hanka żaden z chłopaków nie był żonaty, a i on był właśnie w trakcie rozwodu. Związek, w którym jedna ze stron musi znosić częstą nieobecność współmałżonka, nie ma większych szans na przetrwanie.

Amanda sama nie wiedziała, kiedy jej myśli powędrowały w stronę Quinna Suttona. Niefortunne spotkanie na drodze nadal budziło w niej niechęć. Na dodatek zaczęła niepokoić się o ciotkę Bess, choć z drugiej strony wierzyła w jej zdrowy rozsądek. Sutton dał jej do zrozumienia, że nie jest pierwszą kobietą, której Blalock Durning użycza swojej chaty, no ale ciotka, bądź co bądź kobieta doświadczona, powinna dobrze orientować się w sytuacji.

Mogła przecież wyjaśnić temu prostakowi, jaki charakter ma jej znajomość z Durningiem. Albo skontaktować go z Jerrym Allenem, menadżerem grupy, który potwierdziłby, że Amanda nie jest kochanką Blalocka.

Jerry należał do najlepszych fachowców w branży, jednak nawet jego czasem zawodził instynkt. Kiedy krótko po tej strasznej kompromitacji poprosiła go, żeby na jaki czas zespół mógł zawiesić działalność, nie zgodził się. Jednak szybko okazało się, że mimo starań Amanda nie potrafi poradzić sobie ze stresem wywołanym przez tragiczne przeżycia.

W końcu Jerry uległ namowom Hanka i zgodził się, żeby na jakiś czas zniknęła ze sceny. Jak głosił oficjalny komunikat, grupa Desperado robiła sobie miesięczną przerwę na odpoczynek. Amanda miała nadzieję, że tyle czasu wystarczy jej, by się po­zbierać.

Już po pierwszym tygodniu spędzonym w samo­tności poczuła się dużo lepiej. Mogłaby określić swoje samopoczucie jako bardzo dobre, gdyby nie dziwne hałasy na zewnątrz! Były na tyle uporczywe, że nie potrafiła ich zignorować. Bujna wyobraźnia podsunęła jej mrożący krew w żyłach obraz watahy wilków, które wpadają do chaty i rozszarpują ją na strzępy.

- Halo, jest tam kto?!

Wydawało się jej, że słyszy dziecięcy głos. Za­intrygowana, sięgnęła po pogrzebacz i podeszła do drzwi.

- Kto tam?

- To ja, Elliot! Elliot Sutton!

O nie, jęknęła zirytowana, tylko nie to! Czego on tu chce? Za chwilę przyleci za nim ojciec, a ona naprawdę nie czuje się na siłach znosić towarzystwo tego... dzikusa!

- O co chodzi? - odkrzyknęła przez zamknięte drzwi.

- Mam dla pani prezent!

Prezent? W tej sytuacji nie wypadało odesłać małego z kwitkiem, zwłaszcza że idąc do niej, musiał brnąć po pas w śniegu. A swoją drogą, skoro chłopiec włóczy się sam w taką pogodę, gdzie jest jego ojciec?

Kiedy szeroko otworzyła drzwi, Elliot uśmiechnął się przyjaźnie spod grubej wełnianej czapy.

- Dobry wieczór, przywiozłem prażone orzeszki. Sam je zrobiłem - powiedział.

Spojrzała ponad jego głową na sanie i konia.

- Przyjechałeś saniami? - zapytała, rozpoznając środek lokomocji, którym poruszali się, gdy zoba­czyła ich po raz pierwszy.

- Pewnie, w zimie nie da rady inaczej. Widziała pani, jak karmiliśmy bydło, pamięta pani? Zawsze tak robimy, no, chyba że tata się rozchoruje - dodał. Jego zaniepokojone błękitne oczy mówiły więcej niż słowa.

Zanim zadała pytanie, wiedziała, że będzie tego serdecznie żałować. Prawdę mówiąc, wcale nie chciała znać odpowiedzi. Rozsądek podpowiadał jednak, że żaden mały chłopiec nie przyszedłby bez powodu śnieżną nocą do obcej osoby z torebką prażonych orzeszków.

- Co się stało?

- Słucham?

- Pytam, co się stało? - powtórzyła łagodniej. Po pierwsze Elliot nie był winny temu, że ma nieokrze­sanego ojca, a po drugie wyglądał na bardzo zmart­wionego. - No... - zachęciła - mów śmiało.

Chłopiec zagryzł wargi i spuścił głowę. Dłuższą chwilę milczał, wpatrzony w czubki zaśnieżonych butów.

- Chodzi o mojego tatę - powiedział w końcu nieśmiało. - Jest bardzo chory, ale nie pozwala mi wezwać lekarza.

Więc to tak! Czuła, że nie powinna o nic pytać!

- Mama nie może mu pomóc?

- Nie mam mamy. Uciekła z panem Jacksonem, kiedy byłem bardzo mały - tłumaczył spokojnie, a widząc jej zszokowaną minę, dodał: - Tata się z nią rozwiódł. Umarła kilka lat temu. Tata nie chce o niej rozmawiać. Zajrzy pani do nas? - zapytał z nadzieją w głosie.

- Nie jestem lekarzem - odparła niepewnie.

- Wiem - przytaknął - ale jest pani dziewczyną, a dziewczyny potrafią opiekować się chorymi, praw­da? - Wyraźnie tracił pewność siebie. Strapiony wyraz jego dziecięcej buzi najlepiej świadczył o tym, że jest małym, przestraszonym dzieckiem, które nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. - Bardzo panią proszę... - szepnął. - Boję się. Tata ma wysoką gorączkę. I dreszcze...

- Zaczekaj, tylko się ubiorę - powiedziała. - Ma­cie w domu syrop na kaszel, aspirynę, tabletki od bólu gardła? - wyliczała, wkładając ciepłą kurtkę i czapkę, pod którą ukryła długie włosy.

- Mamy, proszę pani. Tata nie chce nic wziąć, ale mamy pełną apteczkę.

- A co, miewa myśli samobójcze? - zapytała zgryźliwie, gdy zamknąwszy dokładnie chatę, sado­wiła się w saniach.

- Aż tak to nie. Ale czasem ma kiepski humor - wyznał. - Tata nigdy nie choruje - dodał z dumą. - No, może czasem, ale nigdy nie przyznaje się, że coś mu dolega. Dzisiaj naprawdę się przestraszyłem, bo mówił od rzeczy. Nie mam nikogo...

- Nie martw się, pomożemy mu - obiecała, mając nadzieję, że zdoła dotrzymać słowa. - Jedźmy!

- Dobrze pani zna pana Durninga? - zaintereso­wał się. Co chwila popędzał konia, który mozolnie wciągał sanie pod górę.

- Jest znajomym mojej krewnej - odparła wymijająco. Z przyjemnością wystawiała twarz na mroźne podmuchy wiatru, w którym wirowały płatki śniegu, i wciągała głęboko górskie powietrze. - Pomieszkam w jego chacie tylko przez kilka tygodni. Muszę odpocząć, odzyskać siły - powiedziała bardziej do siebie niż do chłopca.

- A co, pani też była chora?

- W pewnym sensie - przyznała, nie wchodząc w szczegóły.

Sanki kołysały się niebezpiecznie na wyboistej ścieżce, trzymała się więc kurczowo drewnianej ławki, modląc się w duchu, żeby koń nie pośliznął się ani nie potknął na oblodzonej stromiźnie. Kiedy wreszcie zajechali na podwórze, odetchnęła z ulgą. Dom Suttona prezentował się bardzo okazale; zbudo­wany z sekwojowego drewna, był rozległy i na pierwszy rzut oka dostatni. Z licznych okien w spa­dzistym, krytym gontem dachu oraz tych wychodzą­cych na obszerny ganek sączyło się ciepłe światło.

- Piękny dom - pochwaliła.

- Tata przebudował go specjalnie dla mojej ma­my jeszcze przed ślubem - powiedział Elliot. - Tak naprawdę, to ja jej wcale nie znam. - Wzruszył ramionami. - Wiem tylko, że była ruda jak ja. Tata nie lubi kobiet. Nie będzie zadowolony, że panią przywiozłem... - uprzedził, zerkając na nią niepew­nie.

- Nie martw się, dam sobie radę. - Uśmiechnęła się, by go uspokoić. - Zobaczmy, co mu dolega.

- Dobrze, ale najpierw poproszę Harry'ego, żeby wyprzągł konia. - Krzyknął w mrok. Po chwili ze stodoły wyszedł starszy siwy mężczyzna. - Harry jest w tym domu od czasu, gdy tata był dzieckiem. Potrafi zrobić wszystko, nawet gotować - opowiadał Elliot, gdy minąwszy hol, szli po drewnianych schodach na górę. Gdy jednak zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami ojcowskiej sypialni, stracił cały animusz. - Tata będzie wściekły. Na pewno mnie skrzyczy - zmartwił się, patrząc na nią z wyra­zem niepokoju w błękitnych oczach.

- Trudno. Chodźmy, lepiej mieć to jak najszyb­ciej za sobą.

Zaczekała, aż chłopiec otworzy drzwi i pierwszy wejdzie do środka. Miała nadzieję, że jego trawiony gorączką ojciec nie leży nagi w poprzek łóżka. Na szczęście miał na sobie dżinsy. Uff, odetchnęła z ulgą, czując, jak na policzki wypełza zdradziecki rumieniec. To straszna kompromitacja dla kobiety, która bądź co bądź ma dwadzieścia cztery lata! Chrząknęła, by dodać sobie odwagi. Nie patrząc na uśmiechniętą buzię chłopca, mężnie wkroczyła do jaskini lwa.

Quinn Sutton leżał na brzuchu, z nagimi ramiona­mi wyciągniętymi nad głową; jego muskularne plecy były mokre od potu, a pasma gęstych czarnych włosów lśniły wilgocią. W sypialni było raczej chłodno, więc bez trudu uwierzyła, że jej gburowaty sąsiad rzeczywiście gorączkuje.

- Przynieś miskę z gorącą wodą - zwróciła się do Elliota.

Gdy wybiegł z sypialni, zdjęła kurtkę, podwinęła rękawy bluzy i ostrożnie przysiadła na brzegu łóżka.

- Panie Sutton, czy pan mnie słyszy? - zapytała, dotykając delikatnie jego ramienia. Było gorące, wręcz rozpalone. - Panie Sutton... - powtórzyła, potrząsając nim lekko.

- Odejdź! Nie wolno ci tego robić! - jęknął.

- Panie Sutton...

Przewrócił się na plecy, nieświadomy tego, co się dzieje. Jego ciemne oczy były szkliste i nieobecne, lecz Amanda nie zwróciła na to uwagi; jak zahip­notyzowana wpatrywała się w pięknie wyrzeźbiony tors, silne muskularne ramiona i szczupłe biodra. Ciało Quinna Suttona, kwintesencja męskiej urody, robiło kolosalne wrażenie na kobiecie tak niewinnej jak ona. Mimo swojego wieku i wbrew powszech­nym obyczajom panującym w branży muzycznej, miała nikłe doświadczenie w sprawach damsko - męskich. Dlatego teraz gapiła się na leżącego przed nią mężczyznę jak nastoletnia gąska.

- Czego pani chce? - burknął nagle Quinn. Odezwał się tak niespodziewanie, że przestraszona Amanda aż drgnęła. To tyle, jeśli chodzi o podziw dla bohatera, pomyślała cierpko.

- Elliot się o pana martwi - powiedziała cicho. - Przyjechał do mnie po pomoc. Niech pan go za to nie gani. Dobrze zrobił, bo rzeczywiście ma pan bardzo wysoką gorączkę.

- Co tam gorączka! Niech się pani stąd wynosi! - warknął tonem tak nieprzyjaznym, że nawet wilk podkuliłby ogon.

- Nic z tego - rzekła spokojnie, obracając się w stronę drzwi, w których stanął Elliot z miską gorącej wody oraz przewieszoną przez ramię ściereczką i ręcznikiem.

- Przyniosłem wszystko, o co pani prosiła - oznajmił. - Cześć, tato - dodał cicho, spłoszony wściekłą miną ojca. - Jak wyzdrowiejesz, możesz mi spuścić lanie.

- Masz to jak w banku! - wymamrotał Quinn.

- Spokojnie, panie Sutton. Jest pan chory. Maja­czy pan - uspokajała go.

- Niech Harry ją stąd wyrzuci! Nie chcę jej tu widzieć!

- Przynieś aspirynę i coś do picia - zwróciła się do chłopca, ignorując pogróżki Suttona. - Coś roz­grzewającego. Może whisky?

- Nie lubię whisky - zaprotestował Quinn.

- Tata woli wino.

- Może by...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin