01 - Założyciel rodu.rtf

(210 KB) Pobierz
DIANA PALMER

 

 

 

 

 

 

DIANA PALMER

 

 

 

 

 

 

 

ZAŁOŻYCIEL RODU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niełatwo było wytrącić z równowagi Dużego Johna Jacobsa. Był wysoki, miał ostre rysy, oczy koloru ciemnozielonego butelkowego szkła i gęste ciemne włosy. Na jego pociągłej twarzy widniały blizny - pozostałość po wojnie secesyjnej. Blizny nosił nie tylko na twarzy, ale i na duszy. Pochodził z Georgii; do Teksasu przybył tuż po wojnie. Zamieszkał w najdzikszej części Teksasu, na ranczo odziedziczonym po zmarłym wuju. Bardzo powoli stawiał ranczo na nogi: woził bydło do Kansas, po drodze dokupując kolejne sztuki. Piętnaście lat ciężkiej pracy nie przyniosło mu wielkich zysków, ale ciągle nie tracił nadziei. W końcu przecież był silny i miał głowę do interesów. Posiadał teraz trzy razy więcej ziemi, niż odziedziczył po wuju. Na Wschodzie kupił byki nowej rasy, które zamierzał skrzyżować ze swymi wyleniałymi longhornami. Często myślał, że matka byłaby z niego dumna. Potarł głęboką bliznę na lewej dłoni, pamiątkę po walce na noże z bandą Komanczów, którzy napadli na jego ranczo, żeby porwać konie. John i jego pracownicy pobili napastników i zmusili do ucieczki. Ranczo było odosobnione, a bydło dobrej jakości. John nieustannie zmagał się z hordami Komanczów, z renegatami zza granicy Meksyku oraz z włóczęgami z Północy szukającymi szczęścia na Południu. Gdyby nie obecność wojska tuż po zakończeniu wojny - uprzejmość ze strony armii unionistów - bezprawie jeszcze bardziej by się rozpleniło.

John miał poważny powód, by nienawidzić żołnierzy Unii. Na szczęście w tej stronie Teksasu, w której leżało jego ranczo - na południowy wschód od San Antonio - na straży spokoju stał komendant, który był porządnym człowiekiem i prawdziwym dżentelmenem. John zawsze podziwiał tego oficera, jego podziw jeszcze wzrósł, kiedy ten złapał i ukarał złodzieja, który ukradł mu z rancza dwa konie. Dobre konie z doskonałym rodowodem. John kupił je w Kentucky na farmie specjalizującej się w hodowli koni. Komendant sam dosiadał konia z tej stadniny, toteż dobrze rozumiał przywiązanie ranczera do swych zwierząt. John rzadko bywał aż tak wdzięczny drugiemu człowiekowi. Komendant, tak samo jak John, nie wiedział, co to strach.

Tak, nie wiedział, co to strach. John roześmiał się na myśl o tym, co właśnie zamierzał zrobić. Nie zawahałby się poświęcić życia dla uratowania swego rancza, jednak teraz nie stawał do walki na noże czy na kolty, lecz czekał go znacznie bardziej wyrafinowany rodzaj walki. Aby ją wygrać, musiał wejść w świat, którego nie znał, a nawet nigdy z bliska go nie oglądał. Nie czuł się dobrze wśród ludzi z wyższych sfer. Pozostało mu tylko mieć nadzieję, że nie przyniesie sobie wstydu.

Zdjął z głowy kapelusz, przesunął dłonią po mokrych od potu włosach. Juana trochę je skróciła, zanim wyjechał ze swojego rancza o wdzięcznej nazwie: 3J Ranch. John uznał, że wygląda wystarczająco konserwatywnie, żeby zrobić dobre wrażenie na Terrence'em Colbym. Ten wielki potentat kolejowy, spędzał wakacje nieopodal 3J Ranch, w Sutherland Springs. Popularna miejscowość wypoczynkowa szczyciła się setką źródeł tryskających na niewielkiej przestrzeni. John jechał tam, żeby rozmówić się z Colbym, choć tak naprawdę nawet nie miał pojęcia, od czego zacząć. Przypuszczał, że jeśli pojedzie do Sutherland Springs, to reszta sama jakoś się ułoży.

Z okazji tej wyprawy John musiał zastawić w lombardzie zegarek dziadka. Bez tego nie byłoby go stać na kupno używanego garnituru ani wyjściowego kapelusza, które miał w tej chwili na sobie. Ryzykował, i to dużo. Bydło nikomu nie przynosiło pożytku, jeśli nie dało się go dostarczyć na targ. Dowożenie bydła do Kansas, do najbliższej stacji kolejowej, wiązało się z jeszcze większym ryzykiem. W niektórych regionach tak bardzo obawiano się teksańskiej boreliozy, że miejscowi farmerzy urządzali blokady, byleby tylko nie wpuścić bydła z Teksasu na swoje tereny. Jeśli John miał sprzedawać krowy, to musiał znaleźć jakąś inną, najlepiej bezpośrednią trasę. Wymyślił sobie, że najlepiej będzie, jeśli odnoga linii kolejowej będzie przechodziła przez jego ranczo. Chciał mieć blisko do kolei, a Colby był właścicielem linii kolejowej. Niedawno ogłosił, że zamierza ją przedłużyć i połączyć z linią do San Antonio. Dla niego to żaden problem przeprowadzić linię przez Wilson County do samego rancza Johna Jacobsa. W okolicy mieszkali jeszcze inni ranczerzy, którzy także chętnie skorzystaliby z takiej linii.

Colby miał córkę. Pannę, którą podobno trudno było wydać za mąż. Na imię jej było Camellia Ellen. Plotka głosiła, że Colby nie ma żadnego pożytku z tej swojej brzydkiej, starzejącej się córki i że chętnie pozbyłby się jej z domu. Przeszkadzała jego kochankom. Dlatego Duży John Jacobs postanowił udać się w zaloty. Dlaczego? - Oczywiście po to, żeby zdobyć linię kolejową.

Kiedy wjeżdżał do miasta, rozpadał się deszcz. Przeklinał swojego pecha, bezsilnie patrząc, jak błoto spod końskich kopyt rozpryskuje mu się na buty i na nogawki jedynych porządnych spodni, jakie posiadał. Mimo tylu starań oraz wielkich kosztów i tak będzie wyglądał nieporządnie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Terrance Colby to nowojorski arystokrata, o którym mówiono, że zawsze jest ubrany jak spod igły. Zamieszkał w najlepszym hotelu, jakim mogła się poszczycić niewielką miejscowość wypoczynkowa, co wcale nie znaczyło, że hotel był luksusowy. Podobno Colby przyjechał tu przede wszystkim na polowanie, a przy okazji korzystał z leczniczych właściwości miejscowych źródeł.

John zsiadł z konia nieopodal hotelu, w którym mieszkał Colby. Musiał jeszcze jakoś oczyścić się z błota, doprowadzić ubranie do porządku przed planowanym spotkaniem.

Ledwie stanął na chodniku, podjechał powóz. Wysiadła z niego niepozorna kobieta, uniosła rąbek sukni ponad cholewkę sznurowanego bucika, nagle potknęła się i upadła prosto w błotnistą kałużę. Ogromny kapelusz spadł jej z głowy i potoczył się po ziemi.

John nie mógł powstrzymać śmiechu, choć wiedział, że zachowuje się podle. Towarzyszący kobiecie mężczyzna popatrzył na niego wrogo, lecz spojrzenie, które posłał kobiecie, było jeszcze bardziej wymowne.

- Na litość boską, kobieto, czy ty naprawdę nie potrafisz zrobić kroku, żeby nie potknąć się o własną suknię - powiedział mężczyzna piskliwym głosem z brytyjskim akcentem. - Wstawajże. Przywiozłem cię do miasta, ale teraz muszę jechać dalej. Już jestem spóźniony na spotkanie. Oczywiście przez ciebie. Ruszaj! - krzyknął do woźnicy.

Woźnica popatrzył znacząco na Dużego Johna i na nieszczęsną kobietę, po czym ruszył bez słowa, jak mu kazano. Ale przedtem John zdążył przyjrzeć się dokładnie obcemu mężczyźnie. Miał nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotka.

Podszedł do kobiety, wyciągnął do niej rękę.

- Nie, nie - zaprotestowała, wstając niezdarnie, lecz o własnych siłach. - Jest pan zbyt porządnie ubrany, a ja mogłabym pana ubłocić. Proszę iść swoją drogą. Już taka ze mnie niezdara. Obawiam się, że nie ma na to lekarstwa.

Nałożyła ogromny kapelusz na gruby splot ciemnych włosów okalających jej głowę i spojrzała na niego żałośnie niebieskimi oczami osadzonymi w miłej, choć niezbyt urodziwej twarzy. Była drobna i chuda, zupełnie nie w jego typie.

- Pani towarzysz ma fatalne maniery - zauważył.

- Dziękuję panu za troskliwość, ale proszę się mną nie kłopotać.

- To żaden kłopot. - John uchylił kapelusza. - Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdybym został ochlapany. Jak pani widzi, już mam na sobie nieco lokalnego błota.

Roześmiała się i jej ożywiona uśmiechem twarz nagle nabrała niezwykłego wyrazu, z czego pewnie ta niezdarna kobieta najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy.

- Życzę pani miłego dnia.

- Wzajemnie.

Odeszła, a John postanowił pójść do zakładu fryzjerskiego, żeby doprowadzić się do ładu.

- John! - zawołał nadchodzący mężczyzna. - Tak właśnie myślałem, że to ty.

Zwalisty mężczyzna z odznaką na piersi, dysząc, dobiegł do Johna. Był to James Graham, zastępca miejscowego szeryfa. Często zatrzymywał się na ranczo Johna, kiedy przejeżdżał tamtędy w poszukiwaniu zbiegów.

- Co porabiasz w Sutherland Springs? - zapytał John, gdy już wymienili uścisk dłoni.

- Szukam dwóch zbiegów - odparł James. - Ukrywali się na Terytorium Indian, ale kuzyn jednego z nich powiedział mi, że ruszyli w tę stronę, żeby uciec od wojska. Uważaj na siebie. Ty też na siebie uważaj - mruknął John. Rozpiął marynarkę, pokazując rewolwer marki Colt 45. Zawsze go nosił przy sobie.

- Słyszałem o nim co nieco - roześmiał się szeryf. - Widziałem, że próbowałeś pomóc tej dziewczynie.

- Biedactwo - westchnął John. - Nie ma na czym zawiesić oka. Raczej niezbyt interesująca z męskiego punktu widzenia. A do tego jeszcze taka niezdara. Ale to żaden problem być dla niej miłym. Jej towarzysz nawet nie próbował jej pomóc, tylko dogadywał.

- To był sir Sydney Blythe, towarzysz polowań Colby'ego, tego magnata kolejowego. Mówią, że ta panna jest zakochana w tym Sydneyu, chociaż on nawet na nią nie spojrzy.

- Trudno mu się dziwić. To chyba nie jest kobieta z tych, które wywołują namiętne uczucia.

- Oj, może byś się zdziwił. Moja żona też nie ma wyglądu, ale za to jak gotuje! Uroda mija, a gotowanie zostaje. Zapamiętaj to sobie. Do zobaczenia.

- Do widzenia. - John wszedł do zakładu fryzjerskiego.

Nie zauważył ubłoconej kobiety, która stała tuż za rogiem i usiłowała pozbyć się plam błota ze spódnicy. Niechcący podsłuchała rozmowę szeryfa z Johnem. Spojrzała na zamykające się za Johnem drzwi zakładu fryzjerskiego oczami, w których płonął gniew.

A więc to taki człowiek, pomyślała. Lituje się nad biedną niezdarną gąską. Myślałam, że jest inny, ale jest taki sam jak wszyscy mężczyźni. Żaden z nich nie spojrzy na kobietę, jeśli ta nie ma pięknej buzi lub kształtnej figury. Kipiała ze złości. Miała nadzieję, że któregoś dnia znów będzie jej dane spotkać się z tym dżentelmenem, kiedy będzie elegancko ubrana i w dobrej formie. Była absolutnie pewna, że wówczas ten prostak przeżyłby prawdziwy szok.

Kilka minut później John wszedł do jedynego hotelu w Sutherland Springs. Wkroczył tam z pewnością siebie, której zupełnie nie odczuwał. Dobrze, że mógł choć chwilę porozmawiać z szeryfem, bo to go trochę uspokoiło. Zastanawiał się, czy córka Colby’ego jest tak samo zakochana w tym okropnym sir Sydneyu, jak ta biedna niezdara, która tu z nim przyjechała. Nie bardzo wiedział, jak można się zalecać do takiej bogatej panny, chociaż przecież cały czas chodziło mu to po głowie.

John miał trzydzieści pięć lat i był znacznie lepiej wykształcony od większości znanych mu ludzi. Oczywiście tylko dzięki temu, że wychowała go dobrze wykształcona matka. Uczyła go pisać i czytać, a także rachować, no i przy każdej sposobności uczyła go również łaciny. Także podczas prac polowych. Od tamtej pory był edukowany różnymi sposobami, ale najszybciej uczył się przy okazji zarabiania na życie.

Jego zamężna siostra - jedyna prócz niego, która przeżyła tę okropną wojnę domową - namawiała go, by przyjechał i pracował razem z nią i jej mężem na farmie w Północnej Karolinie, lecz John nie chciał osiedlać się na Wschodzie. Miał swoje marzenia. I jeśli to prawda, że człowiek może zrobić fortunę wyłącznie dzięki ciężkiej pracy i odmawianiu sobie wszystkiego, to on zamierzał tego dokonać. Czuł, że to nieuczciwe żenić się dla pieniędzy, ale nie miał zamiaru udawać miłości do bogatej narzeczonej. Jeśli istniała jakaś uczciwa droga prowadząca ku takiemu małżeństwu, postanowił ją znaleźć. Jednego tylko był pewien: jeśli poślubi córkę magnata kolejowego, to będzie miał większe szansę na doprowadzenie linii kolejowej do swojego rancza, niż gdyby tylko poprosił tego bogacza o taką przysługę. Nikt bezinteresownie nie pomoże ranczerowi bez pieniędzy, zwłaszcza taki zamożny człowiek z Północy. Takie czasy.

John wszedł do holu z taką samą pewnością siebie, jaką zaobserwował u ludzi zamożnych, którzy chcieli postawić na swoim.

- Nazywam się John Jacobs - przedstawił się oficjalnie recepcjoniście. - Pan Colby mnie oczekuje.

Było to jawne kłamstwo, ale tak bezczelne, że musiało poskutkować. Gdyby się udało, John zaoszczędziłby sobie wielu czasochłonnych ceregieli.

- Czyżbyś To znaczy, oczywiście, proszę pana. - Młody człowiek wyraźnie się wahał. - Pan Colby zajmuje apartament prezydencki. Pierwsze piętro w końcu korytarza. Może pan tam pójść od razu. Pan Colby i jego córka akurat przyjmują.

Przyjmują? Iść zaraz John nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Nawet mu się nie śniło, że tak łatwo będzie uzyskać posłuchanie u jednego z najbogatszych ludzi w kraju.

Skłonił się uprzejmie recepcjoniście i ruszył schodami w górę.

Bez trudu trafił do apartamentu Colbych. Mocno zastukał do drzwi, zaciskając przy tym zęby, żeby dodać sobie odwagi przed spotkaniem. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczy swoją wizytę. Przecież nawet nie wiedział, jak wygląda Ellen Colby. Zastanawiał się, czy znowu nie skłamać. Na przykład mógłby powiedzieć, że ujrzał ją z daleka i od pierwszego wejrzenia się w niej zakochał. Jednak prędko zrezygnował z tego pomysłu. Takie kłamstwo z pewnością pozbawiłoby go wszelkich szans u jej ojca, który nabrałby niezbitego przekonania, że Johnowi chodzi wyłącznie o pieniądze Ellen.

Kiedy tak się zastanawiał, pokojówka otworzyła mu drzwi i stanęła z boku, by wpuścić Johna do apartamentu. Poniewczasie zdarł z głowy kapelusz. Miał nadzieję, że nie spocił się aż tak bardzo, jak mu się zdawało.

- Jak się pan nazywa? - spytała uprzejmie pokojówka.

- John Jacobs - odparł natychmiast. - Jestem miejscowym właścicielem ziemskim - dodał.

- Proszę zaczekać.

Zniknęła w sąsiednim pokoju, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Mijały sekundy, a John rozglądał się wokół. Czuł się nieswojo w tym okazałym pomieszczeniu. Naprawdę wiele dzieliło go od klasy wyższej.

Drzwi się otworzyły, stanęła w nich ta sama pokojówka.

- Proszę wejść - powiedziała z szacunkiem i nawet się do niego uśmiechnęła.

Uradowany wszedł do środka i... natknął się na parę najzimniejszych niebieskich oczu, jakie w życiu widział. Osadzone były w bladej twarzy, którą można by porównać tylko do śnieżnobiałej koronkowej sukni, w jaką odziana była ta niebieskooka kobieta. Nie była piękna, ale miała świetną figurę i gęste ciemne włosy splecione w warkocz okalający głowę. Była elegancka i wrogo nastawiona. John natychmiast ją rozpoznał. To była ta sama dama, która na jego oczach wylądowała w kałuży.

Nie mogę się roześmiać, nie mogę...!

A jednak się uśmiechnął, jego zielone oczy prześliznęły się po oburzonym obliczu młodej kobiety.

A więc jednak znalazł się pretekst! Zupełnie niespodziewanie.

- Przyszedłem spytać panią o zdrowie - powiedział powoli, przeciągając głoski. - Na dworze jest chłodno, a kałuża była taka ogromna...

- Ja... - Zarumieniła się. Najwyraźniej powód wizyty mile ją zaskoczył. - Czuję się świetnie. Dziękuję.

- Jaka znowu kałuża? - Dobiegł od drzwi rzeczowy głos. Do pokoju wszedł mężczyzna w eleganckim garniturze. Był niższy od Johna, miał ciemnoniebieskie oczy i lekką łysinę. - Nazywam się Terrance Colby, a pan?

- John Jacobs - przedstawił się John. Nie bardzo wiedział, co jeszcze powiedzieć. Mam ranczo za miastem - zaczął.

Ach, przyszedł pan w sprawie polowania na przepiórki - domyślił się Colby. Ku wielkiemu zdumieniu Johna uśmiechnął się i podał mu rękę. - Niestety, obawiam się, że zostałem zaproszony przez właściciela Four Aces Ranch. Zamierzam zapolować na antylopy i przepiórki. Nie wiedział pan o tym?

- Ależ wiedziałem, proszę pana - odparł John. Znał to ranczo. Było właśnie takie, jakie sobie wymarzył i jakie zamierzał w przyszłości posiadać: ogromna posiadłość z rasowym bydłem i takimiż końmi, znana nie tylko w całym kraju, lecz także wśród hodowców na całym świecie.

- Jestem pewien - mówił John - że warunki będą panu odpowiadały.

- Mimo to dziękuję panu za propozycję. - Colby przyglądał mu się zaciekawiony.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - John skłonił się lekko. - Jednakże ja przyszedłem tu w innym celu. Jeden z przechodniów wspomniał, że ta młoda dama zatrzymała się w tym hotelu. Pani nieszczęśliwie upadła, idąc tutaj. Pomogłem jej i teraz chciałem się tylko upewnić, że jest cała i zdrowa. Jej towarzysz był co najmniej... bezużyteczny - dodał ze szczerą irytacją.

- Sir Sydney odjechał, zostawiając mnie w tym niemiłym położeniu - powiedziała gniewnie kobieta, ciskając z oczu iskry.

Colby popatrzył na nią bez cienia współczucia.

- Jeśli nadal będziesz taką niezdarą, Ellen, i będziesz wpadać w każdą napotkaną kałużę, to musisz się przyzwyczaić do tego, że żaden normalny mężczyzna nie zechce dotrzymywać ci towarzystwa.

Ellen! A więc ta nieszczęsna gąska jest córką kolejowego magnata, po którą John przyjechał do miasta. Naprawdę miał więcej szczęścia, niż mógł sobie wymarzyć! Widocznie musiała wybić dla niego szczęśliwa godzina, skoro los rzucił mu pod nogi ten cenny dar.

Spojrzał na Ellen Colby z nieukrywanym zainteresowaniem.

- Pani wcale nie jest niezdarą - uśmiechnął się do Ellen i dodał: - Wprost przeciwnie. Moim zdaniem jest pani bardzo miłą, czarującą osobą.

Colby spojrzał na niego zdumionym wzrokiem, jak na głupca, który nie wie, o czym mówi.

Ellen natomiast popatrzyła na niego surowo. Wprawdzie wizyta Johna sprawiła jej przyjemność, ale przecież znała się na kłamstwach. Zbyt wielu mężczyzn próbowało dotrzeć do ojca za pośrednictwem córki. Ten był jednym z nich, chociaż przez chwilę miała nadzieję, że interesuje się nią dla niej samej. Niestety, już dawno przestała wierzyć w cuda. Rozczarowana i zła, wyprostowała się jak struna i rzekła podniesionym głosem:

- Proszę mi wybaczyć, ale przypomniałam sobie, że mam w tej chwili coś ważnego do zrobienia! Dumnie uniosła głowę i dodała wyniosłym tonem:

- Suka mojego ojca właśnie bierze kąpiel. - Odwróciła się na pięcie i wyszła przez uchylone drzwi, łączące ze sobą dwa pokoje.

John odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się z całego serca. Colby także się śmiał z zachowania córki. Z zasady nigdy nie podnosiła głosu i przyzwyczaił się myśleć o niej, jak o posłusznej, nieśmiałej i całkiem bezbarwnej istocie. Tymczasem ten młody człowiek dał jej ostrogę i sprawił, że oczy Ellen zaczęły błyszczeć.

- Ciekawe - powiedział do Johna. - Nigdy dotąd nie była niegrzeczna wobec gości i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek podniosła głos.

- Mężczyzna lubi robić wrażenie, proszę pana - odparł John z szacunkiem, uśmiechając się przy tym. - Pańska córka jest znacznie bardziej interesująca z tym charakterkiem niż bez niego. Przynajmniej dla mnie.

- Powiedział pan, że ma pan gdzieś tutaj ranczo? - spytał Colby.

- Nieduże - John skinął głową - ale się rozrasta. Zacząłem właśnie krzyżować rasy i mam całkiem niezłe rezultaty. Hoduję byki zarodowe rasy longhorn i stadko krów herefordzkich. Mam nadzieję wyhodować nową, lepszą rasę, taką, której walory smakowe zaspokoją gusta ludzi ze Wschodu. Chciałbym moje krowy sprzedawać w Chicago.

Starszy pan zmierzył wzrokiem swego gościa. Od znoszonych, ale wciąż jeszcze niezłych butów i garnituru, aż po bardzo starą kaburę i rewolwer dyskretnie ukryty pod połą rozpiętej marynarki.

- Mówi pan z akcentem południowca - stwierdził Colby.

- Pochodzę z Georgii. - John ponownie skinął głową. - Tam się urodziłem.

Colby syknął. John się roześmiał.

- A więc wie pan, co Sherman i jego ludzie zrobili z moim stanem. - Niewolnictwo jest sprzeczne z moimi ideałami - powiedział Colby. Rysy mu stężały. - Sherman miał pełne prawo zrobić to, co zrobił.

John musiał się ugryźć w język, żeby zbyt ostro nie odpowiedzieć. Jeszcze teraz, po wielu długich latach, czuł żar ognia, słyszał krzyk matki i siostry ginących w piekle szalejących płomieni...

- Miał pan niewolników? - dopytywał się Colby surowo.

- Razem z matką i siostrami pracowałem na farmie w pobliżu Atlanty - odparł John. Mówił przez zaciśnięte zęby, żeby broń Boże nie wybuchnąć. - Tylko bogaci plantatorzy mogli sobie pozwolić na niewolników. Moi przodkowie przyjechali tu z Irlandii. Być może pamięta pan napisy umieszczane na bramach posiadłości na Północy, na których można było przeczytać: „Kolorowym i Irlandczykom wstęp wzbroniony”.

Colby chyba poczuł się nieswojo. Oczywiście, często widywał takie napisy.

- Odpowiadając na pańskie. pytanie - ciągnął John - to gdybym był bogatym plantatorem, zatrudniłbym sobie robotników, a nie kupował, ponieważ uważam, że żaden człowiek żadnego koloru nie ma prawa posiadać na własność innego człowieka. - Zielone oczy Johna płonęły. W okolicach Atlanty mieszkało wielu drobnych właścicieli ziemskich i dzierżawców, takich jak moja rodzina, którzy zapłacili za chciwość i luksusy właścicieli plantacji. Armia Shermana nie traciła czasu na sprawdzanie, kto jest kim.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział prędko Colby. - Jedna z moich praczek była niewolnicą. Miała ręce sine od nacięć, które zrobiła jej właścicielka, kiedy ta nieszczęsna kobieta przypaliła suknię, którą kazano jej prasować.

- Widywałem podobne rany - odparł John. Nie przyznał się, że jeden ze współwłaścicieli jego farmy także ma takie potworne blizny. Zresztą tak samo jak jego żona i ich najstarsza córka.

- Czy mama i siostry mieszkają razem z panem? - zapytał Colby.

- Nie, proszę pana - odparł John po chwili milczenia. - Została mi tylko jedna siostra. Mieszka w Północnej Karolinie. Prócz niej wszyscy nie żyją.

Oczy Colby’ego się zwęziły. Przyglądał się Johnowi, jakby dopiero teraz naprawdę go zauważył.

- Ale przecież radzi pan sobie w Teksasie całkiem nieźle, mimo że jest pan zupełnie sam, prawda?

- Uśmiechnął się.

John zmusił się do przemilczenia zniewagi i odwzajemnił uśmiech.

- Owszem, a będzie jeszcze lepiej - odparł z niezachwianą pewnością. - Dużo lepiej.

Colby się roześmiał.

- Przypomina mi pan mnie samego z czasów mojej młodości. Odszedłem z domu, by zdobyć fortunę i miałem dość zdrowego rozsądku, żeby wykorzystać do tego celu tory kolejowe.

John obracał w rękach kapelusz. Bardzo chciał zagadnąć Colby'ego o tę bocznicę, która umożliwiłaby mu bezpieczny transport bydła bez konieczności przewożenia go do Kansas, jednak obawiał się kusić los. Colby mógłby uznać, że John wyszedł przed szereg, że uważa się za lepszego niż jest w rzeczywistości. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie wolno mu było zrazić do siebie Colby'ego.

- Powinienem już iść - powiedział, przestępując z nogi na nogę. - Nie zamierzałem zajmować panu tak wiele czasu, sir. Chciałem tylko zaproponować swoje ranczo jako teren łowiecki oraz zapytać o zdrowie pańskiej córki po tym nieszczęśliwym wypadku.

- Wypadek... - Colby pokręcił głową. - Ellen to największa niezdara na całym bożym świecie - powiedział chłodno. - Żaden mężczyzna nie wytrzymał dłużej niż jeden dzień w roli starającego się o nią.

- Nie wierzę. Jest czarująca - zaoponował z galanterią John. - Ma poczucie humoru, potrafi się śmiać sama z siebie i mimo że jej towarzysz był wobec niej niegrzeczny, ona zachowała się z wielka godnością.

Colby słuchał bardzo uważnie.

- I pan naprawdę uważa ją za atrakcyjną? - zapytał znienacka.

- To najatrakcyjniejsza kobieta spośród wszystkich, z jakimi miałem do czynienia - odparł John z pełnym przekonaniem. Tym razem nie musiał się zastanawiać nad doborem słów.

- Pan chyba czegoś ode mnie chce. - Colby się roześmiał. - Ale muszę przyznać, że zrobił pan na mnie wrażenie. Ma pan styl i gest.

- Dziękuję panu, sir. - John się uśmiechnął.

- Być może skorzystam z pańskiego zaproszenia w późniejszym terminie, młody człowieku. Tym razem jednak przyjmę pierwszą propozycję. Ale pan także może mi oddać przysługę.

- Zrobię, co tylko w mojej mocy - zapewnił go John.

- Skoro uważa pan moją córkę za... uroczą, chciałbym pana prosić, żeby miał pan na nią oko podczas mojej nieobecności.

- Niestety, na moim ranczo nie ma nikogo, kto nadawałby się do roli przyzwoitki - powiedział prędko John.

Gdyby ten człowiek lub jego córka zobaczyli, w jakim stanie są jego interesy, jak naprawdę wygląda ranczo, nie uniknąłby kompromitacji. I to byłaby jego katastrofa.

- Człowieku, przecież nie proponuję, żebyś zamieszkał razem z nią i żył z nią w grzechu! - wybuchnął Colby. - Moja córka pozostanie w tym hotelu. Już jej zapowiedziałem, żeby się nie ruszała z miasta. Chodziło mi tylko o to, żeby zajrzał pan do niej tutaj od czasu do czasu... Chciałbym mieć pewność, że nic złego jej się nie stało. Będzie tu całkiem sama, nie licząc miejscowej pokojówki.

- Rozumiem. - Johnowi kamień spadł z serca. - Wobec tego będę zaszczycony. Ale co zrobimy z jej towarzyszem, z sir. Sydneyem?

- Sir Sydney pojedzie ze mną. Będzie moim gościem - Colby westchnął ciężko.-Ten człowiek to utrapienie, ale jest właścicielem skrawka ziemi w pobliżu Chicago, który jest mi bardzo potrzebny - zwierzył się Colby. - Chciałbym tam postawić nową lokomotywownię, więc muszę wprawić go w dobry nastrój. Mogę pana jednak zapewnić, że moja córka nie będzie rozpaczać z powodu nieobecności tego gbura. Pojechała z nim na spacer wyłącznie dlatego, że ją o to poprosiłem. Ona go nie lubi, twierdzi, że jest odpychający.

John był tego samego zdania, ale wolał nie ryzykować i nie wygłaszać swojej opinii.

- Cieszę się, że pana poznałem, młody człowieku. - Colby wyciągnął dłoń i John ją uścisnął.

- Ja także - odrzekł. - Pozwoli pan, że pożegnam się z pańską córką?

- Nie mam nic przeciwko temu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin