Lowell_Elizabeth_-_Cień„_i_jedwab.pdf

(1240 KB) Pobierz
11515965 UNPDF
1
Lhasa, Tybet Październik
Nie możesz już tego dłużej odwlekać, stanowczo powiedziała sobie Danielle Warren. Teraz albo
nigdy.
Wzięła głęboki oddech i ponownie zapuściła się w plątaninę wąskich uliczek Lhasy. Kamienne miasto
przesycone było wielowiekową tradycją i bezgłośnymi prośbami, które ulatywały z modlitewnych
chorągiewek
w niknącym świetle późnego popołudnia.
Dani także. miała ochotę zmówić pacierz. Bała się, że w ślad za nią ciągnie nie tylko chłodny wiatr, wiejący
od zamku Potala w dół, ku miastu.
Wsunąwszy ręce głęboko w kieszenie mocno już zniszczonej kurtki, pochyliła się, by stawić czoło
lodowatym powiewom. Jej zmarznięte palce zacisnęły się na dwóch zwitkach chińskich banknotów, jakby w
obawie, by pieniądze nie padły łupem tybetańskich demonów wichru.
Przede wszystkim jednak napawały ją lękiem demony dwunożne, które z ogromnym nakładem pracy i
wysiłku starała się zgubić w zanikającym powoli świetle dnia.
Październikowy chłód przenikał do szpiku kości. Dygocząc z zimna, poszukała chwilowego schronienia w
bramie, pamiętającej zapewne jeszcze czasy przedchrystusowe. Dobrze ponad trzy tysiące metróW nad
poziomem
morza powietrze było rozrzedzone i zimne jak lód. Wysokość jednak nie robiła na Dani większego
wrażenia; dziewczyna miała za sobą wiele tygodni w wysoko położonych, suchych, pustynnych rejonach
Tybetu. Mieszkała wówczas w kopulastych namiotach używanych przez miejscową ludność.
Kątem oka dostrzegła poruszający się cień. A przynajmniej tak się jej wydawało.
Oddychając lekko i bezgłośnie, czekała ze wzrokiem utkwionym
w powoli zapadający zmierzch. W pobliżu nic się nie poruszało, tylko chorągiewki modlitewne powiewały
na wietrze, niczym rozwieszona na , sznurze bielizna.
Szybkim, zdecydowanym krokiem Dani wyszła zza swej osłony w bramie i ruszyła w stronę rynku. Jej
kroki nie robiły wiele hałasu na ulicach, schodach i przejściach wytartych do gładkości przez czas i
niezliczone
stopy ludzi przemierzających tę samą trasę.
Co kilka minut przystawała w cieniu bram lub filarów, jakby mimo ciepłego ubrania szukała schronienia
przed wiatrem. I za każdym razem oglądała się za siebie.
Lecz dostrzegała tylko cienie.
Wygląda na to, że udało mi się uciec, przekonywała siebie w duchu.
Najwyraźniej obserwowali wyłącznie front Hotelu, a nie służbowe drzwi z tyłu budynku.
Odetchnęła głęboko i znowu przyspieszyła kroku, zmierzając w stronę rynku. Jako archeolog
specjalizujący się w tkaninach, przyzwyczajona była do podróżowania po Tybecie i innych słabo
rozwiniętych rejonach świata.
Ale nie przywykła do poczucia zagrożenia, które ciągnęło za nią krok w krok, lecąc na skrzydłach
zimnego himalajskiego wichru.
Duchowym centrum Tybetu była Lhasa, okupowane miasto, zdobycz Chińskiej Republiki Ludowej. To,
co Dani robiła, czy raczej, co zamierzała zrobić po przyjściu na rynek, było niezgodne z prawem.
Co gorsza, kłóciło się z jej własnymi poglądami i wewnętrznym poczuciem słuszności. Z osobistego i
zawodowego punktu widzenia gorąco potępiała szeroko rozpowszechniony i niezmiernie intratny
międzynarodowy handel zabytkowymi tkaninami pochodzącymi z miejsc leżących wzdłuż Jedwabnego
Szlaku, którym w starożytności transportowano jedwab. Była naukowcem, nie kustoszem qy kupcem.
Zwalczała nielegalny handel antykami, ilekroć się nań natknęła.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj po raz pierwszy w życiu Dani weszła do gry. I bała się.
Przestań się tym wreszcie przejmować, powiedziała sobie stanowczo. Zamierzasz wprawdzie kupić jedno
z dzieł kultury narodowej, którego nie da się niczym zastąpić, ale przecież nie po to, żeby sprzedać je za
ocean z tysiącprocentowym zyskiem. Usiłujesz zapobiec tylko zniszczeniu bezcennego, niezmiernie
delikatnego i kruchego materiału.
Ponuro zastanawiała się, czy żołnierze Chińskiej Republiki Ludowej o kamiennych twarzach uwierzyliby w
takie wyjaśnienie, gdyby przyłapali ją na gorącym uczynku.
Palce rozbolały ją od kurczowego ściskania pieniędzy w kieszeniach.
Za pomocą tych wytłuszczonych banknotów miała zamiar uratować jeden z najbardziej niezwykłych
wyrobów, jaki zdarzyło jej się w życiu widzieć.
Niby nic wielkiego ... kupon niebieskiego jedwabiu, liczącego sobie, bagatela, ponad dwa tysiące lat.
Kilka metrów antycznej tkaniny, która, o ile nie będzie należycie chroniona, zostanie rozerwana na strzępki
przez gwałtowne podmuchywiatru.
Kawałek jedwabiu ... Serce i dusza Tybetu.
Przestań o tym myśleć, nakazała sobie. Niczego w ten sposób nie osiągniesz. Już setki razy rozważyłaś
wszystkie za i przeciw. I podjęłaś decyzję. A teraz musisz z tym żyć.
Lub umrzeć.
Przestań wreszcie o tym myśleć!
Rozluźniła chwyt na zwitku chińskich banknotów w kieszeniach kurtki. Miała przy sobie równowartość
dwóch tysięcy dolarów amerykańskich. Nawet w Nowym Jorku czy Tokio suma była na tyle znacząca, że
mogła wzbudzić zainteresowanie, a co dopiero w położonej na końcu świata Lhasie, w której rządziło
bezprawie. Za dwa tysiące dolarów w stolicy Tybetu można było kupić wszystko, nawet ludzkie życie.
Największy jednak niepokój budzili w Dani dwaj potężnie zbudowani, groźnie wyglądający mężczyźni,
którzy deptalijej po piętach przez cały dzień. Żaden z nich jej nie zaczepił, na dobrą sprawę nawet nie
usiłował do niej zagadać.
Chociaż prawdę powiedziawszy, Dani poczułaby się o niebo lepiej, gdyby spróbowali ją podrywać. Jak
większość kobiet podróżujących samotnie, nabrała dużej wprawy w pozbywaniu się natrętów.
Niestety, ci dwaj byli inni. Pozornie całkowicie' ją ignorowali. Co więcej, udawali, że ni~ dostrzegają siebie
nawzajem. A przecież obaj byli Dani wierni jak cień.
Nie niepokoił jej nawet fakt, że jest śledzona. Tajniacy z Urzędu Bezpieczeństwa byli w Lhasie dosłownie
wszędzie i obserwowali zarówno Tybetańczyków, jak i cudzoziemców. A turystów, pielgrzymów i
podróżników wszelkiej maści nigdy w Lhasie nie brakowało.
Tyle tylko, że ci dwaj nie byli agentami chińskiej bezpieki, lecz ludźmi z Zachodu. A co gorsza, obaj należeli
do gatunku, który całkowicie odbierał Dani spokój ducha.
Kiedyś czuła pociąg do potężnych mężczyzn, ale to już dawno minęło. Były mąż nauczył ją bać się męskiej
siły fizycznej.
Jeden z nich musiał być Amerykaninem. Dani doszła do takiego wniosku, patrząc najego traktory od
Vasque'a i kurtkę North Face z polaru. Natknęła się na niego, gdy w Holiday Inn zamieniała czek podróżny
na gotówkę.
Mężczyzna był smagły, miał krótką brodę i gęste krótkie włosy. Swoboda i płynność jego ruchów świadczyła
o sile i sprawności.
Dziwne, ale w pewnym sensie uznała go za atrakcyjnego. ZupebJ.ie tego nie rozumiała i za nic nie chciała
się do tego przyznać, nawet sama przed sobą. Nieznajomy był zbyt męski, by ona mogła czuć się z tym
dobrze.
Spoglądał badawczo i przenikliwie. Gdy w pewnym momencie przyłapała go na tym, że ją obserwuje i
odwzajemniła jego spojrzenie, odniosła wrażenie, że mężczyzna wzrokiem sięgnął aż do samego dna jej
mózgu i duszy. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, by w odpowiedzi potraktować go jak powietrze i spojrze,ć
poprzez niego gdzieś w dal.
Zupełnie się tym nie przejął. Ledwie wyszła z hotelu na ulicę wiodącą do Potala, pozostawiając za sobą
ostatnią amerykańską placówkę, ciemnowłosy mężczyzna natychmiast ruszył w ślad za nią.
Dani przypuszczała, że nieznajomy do niej podejdzie. Przeliczyła się jednak. Ledwie rzuciwszy na nią
okiem, wtopił się w tłum sunących ulicą buddyjskich pielgrzymów i turystów z całego świata.
Dziesięć minut później znowu mignął jej w oddali. W stąpiła do Banku Ludowego, aby wymienić kolejny
czek na lokalną walutę. Tym razem mężczyzna "odpoczywał" w cieniu na zewnątrz banku.
Gdy zerknęła w jego stronę, odwrócił wzrok. Jego wygląd mocno jednak utkwił Dani w pamięci. Opalona i
osmagana wiatrem twarz mężczyzny wskazywała na to, iż dłuższy czas spędził w słońcu wysokich partii
Himalajów. Jego ciało było szczupłe i dobrze umięśnione. Można by sądzić, że wrócił właśnie z długiej
wyprawy wysokogórskiej, podczas której trzeba było racjonować żywność.
Mimo amerykańskiego ubrania na ulicach Lhasy czuł się jak ryba w wodzie. Przechodzącego mnicha
powitał skinieniem głowy, wyrażając szacunek, jaki można spotkać wyłącznie u głęboko religijnej
miejscowej
ludności.
Gest ten od biedy można było odczytać jako próbę ukrycia twarzy przed wzrokiem Dani, ale samo
zachowanie wyglądało na całkowicie odruchowe. Im więcej dziewczyna o tym myślała, tym bardziej
dochodziła do przekonania, że potężny nieznajomy rzeczywiście może być buddystą. Sposób, w jaki oddał
pokłon o połowę mniejszemu od siebie mnichowi, nie wiadomo dlaczego podniósł Dani na duchu.
Jej dobre samopoczucie szybko jednak skończyło się, gdy nieznajomy niczym cień wszedł za nią w tak
zwaną Aleję Jaków. Był to ciąg jatek, już samym widokiem budzących obrzydzenie. Dani odczuwała
ogromną wdzięczność wobec losu za to, że w zimnym rozrzedzonym powietrzu zapachy nie rozchodziły się
zbyt dobrze. Swego czasu bywała na targowiskach, gdzie handlowano rybami z Amazonki, a bijący od nich
odór nawet skunksa przyprawiłby o mdłości.
Z Alei Jaków Dani wśliznęła się do cichego mrocznego sklepiku, przylegającego do świątyni Dżokhang.
Czekała tam, ile mogła. Dłużej pozostać w tym miejscu nie miała śmiałości.
Gdy opuściła tymczasowe schronienie, wysokiego brodatego brunetajuż nie było. Jego miejsce zajął inny
potężnie zbudowany mężczyzna.
Chociaż obaj byli podobnej postury, łatwo dawało się ich odróżnić.
Ten drugi był blondynem, a w zestawieniu z opalenizną pierwszego wydawał się wręcz blady. Nie nosił
także brody. Rzadkie włosy, tak jasne, że niemal białe, były odrobinę za długie. Wydatne kości policzkowe i
puste, jasnoniebieskie oczy nasunęły Dani myśl, że jest Skandynawem.
Zupełnie irracjonalnie zapragnęła nagle, by ten pierwszy mężczyzna powrócił. Jakiś głos płynący z głębi jej
duszy przemawiał za ciemnowłosym Amerykaninem.
Drugi nieznajomy umiał się doskonale wtapiać w otoczenie. Bez wysiłku wmieszał się w którąś z licznych,
rozgadanych grup Holendrów, wybierających się na wyprawę wysokogórską. Gromadzili się właśnie tuż
przed głównym wejściem do świątyni.
Gdy Dani oddaliła się biegnącą wokół świątyni ścieżką dla pielgrzymów, blondyn o pustych oczach ruszył w
ślad za nią. Doszła do wniosku, że obaj mężczyźni śledząją na zmianę.
W którymś momencie ponownie mignęła jej czarna kurtka Amerykanina. Ciemne włosy ukrył tym razem
pod miękkim, filcowym tybetańskim kapeluszem. Leniwie opierał się o ścianę na wprost targowiska, a
nasunięty na oczy kapelusz stwarzał złudzenie, iż mężczyzna jest o krok od zapadnięcia w drzemkę.
Gdy po chwili Dani znowu się rozejrzała, Amerykanina nie było nigdzie widać.
Jednakjego nieobecność nie poprawiła jej samopoczucia. Nawet gdy tu i ówdzie pojawiał się w jej pobliżu
jasnowłosy Skandynaw o oczach bez wyrazu, przyłapywała się na tym, że co chwila ogląda się w nadziei
ujrzenia ciemnowłosego mężczyzny.
A nie dostrzegłszy nigdzie jego spalonej słońcem i wiatrem twarzy, czuła narastający w głębi duszy
niepokój. Niemal czekała, aż nieznajomy wyskoczy z jakiejś bocznej alejki i ją zaatakuje.
Dani nie ufała wysokim mężczyznom. Byli tyranami bez względu na to, czy uświadamiali to sobie, czy nie.
I nie chodziło wcale o to, że sama była niska. Ze swymi stu sześćdziesięcioma trzema centymetrami
wzrostu i pięćdziesięcioma kilogramami wysportowanego ciała plasowała się tuż poniżej średniej dla
swojej płci. Lecz życie - a także mąż - nauczyli ją, że fizyczne bezpieczeństwo gwarantuje kobiecie tylko i
wyłącznie poczucie honoru mężczyzny.
Z tym że dla wielu mężczyzn poczucie honoru było pojęciem zupełme meznanym.
Przy ulicy wiodącej pod główne schody, które prowadziły w górę do zamku Potala, Dani znalazła osłoniętą
altanę. Drżąc, naciągnęła na twarz kołnierz kurtki i wtuliła weń nos, częśCiowo po to, by zachować ciepło,
lecz przede wszystkim, by ukryć europejskie rysy twarzy i orzechową barwę oczu.
Czekała, obserwując, jak ostatnie blaski dnia nikną za postrzępionymi brązowymi górami, otaczającymi
Lhasę ze wszystkich stron. Cienie gęstniały. Chłód przenikał przez chiński waciak, który miała na sobie.
Brudne i sfatygowane po niemal sześciu tygodniach pracy w terenie okrycie upodobniało ją do mamie
odzianych tubylców na ulicy.
Chociaż targowiska pustoszały o zachodzie słońca, za sprawą pielgrzymów i turystów wielowiekowe
miasto nadal tętniło życiem. Okryci łachmanami pielgrzymi, wyczerpani długą wędrówką, snuli się po
mieście
niemal w ekstazie. Z ich twarzy bił zachwyt, iż nareszcie znaleźli się w samym centrum swego
duchowego świata.
Bogato wyposażeni turyści, wybierający się na wyprawę w Himalaje, śmiało kroczyli przed siebie, ufui we
własne siły, które chcieli wystawić na próbę, mierząc się z najwyższymi górami świata. Ci, którzy właśnie
wrócili z wyprawy, którym udało się pokqnać góry i samych siebie, mieli twarze pobrużdżone zmęczeniem,
lecz rozświetlone dumą i radością, co w zadziwiający sposób upodobniało ich do pielgrzymów.
Stojąc bez ruchu, Dani obserwowała, jak oddział chińskiej policji w ciemnozielonych mundurach maszeruje
w kierunku szerokich schodów biegnących ukośnie w górę, ku murom otaczającym zamek od frontu.
Żołnierze szli sztywno wyprostowani, poruszali się z dużą ostrożnością· Wbrew oficjalnej propagandzie
Chińczycy świetnie zdawali sobie sprawę, że znajdują się na wrogim terytorium.
Minęło ponad czterdzieści lat, odkąd Chińska Republika Ludowa zajęła położone w górach królestwo
Tybetu. W tym czasie władze ChRL próbowały złamać ducha Tybetańczyków na dziesiątki jawnych i
ukrytych
sposobów.
Obyczaje i rytuały kulturowe, z których większość wyrastała z prastarych tradycji religijnych tego kraju,
zostały wyjęte spod prawa. Mnichów buddyjskich poddano prześladowaniom, podkopywano ich autorytet i
znaczenie w społeczeństwie. Państwo sekularyzowano.
Tysiące Chińczyków osiedliło się w surowej górskiej krainie. Był to wynik celowej polityki władz ChRL
zmierzającej do przełamania hegemonii kultury i religii tubylczej ludności. Chińczycy zdominowali
społeczne
i handlowe życie Lhasy. '
Dani żyła jednak tak, jak nakazywały miejscowe obyczaje poza granicami miast. W kopulastych namiotach
rozproszonych na nieurodzajnej wyżynie nadal kwitł buddyzm, niezbędny Tybetańczykom do życia jak
powietrze, nadający ich istnieniu rację i sens. Cała egzystencja koczujących pasterzy była jedną wielką
modlitwą ofiarowaną bogom.
W miastach natomiast zarysował się wyraźny konflikt między przenikającą wszystko duchowością
Tybetańczyków a światopoglądem lansowanym na siłę przez władze ChRL. W ciągu ostatnich pięciu lat
napięcia
kilkakrotnie przerodziły się w zamieszki.
Nieśmiała próba powstania została bez trudu zdławiona przez znacznie 'silniejszą armię chińską, ale w
Lhasie wciąż jeszcze istniały takie miejsca, w które chińska bezpieka wolała się nie zapuszczać, chyba że w
znacznej sile. Były i takie rejony, w których chińscy tajniacy na wszelki wypadek nie pojawiali się wcale.
A chociaż Chińczycy rządzili tym krajem od kilkudziesięciu lat, nie szczędząć zapewnień ani obietnic
powszechnego dobrobytu, komunizmu i społecznej sprawiedliwości, w oczach większości Tybetańczyków
pozostali po prostu okupantami.
Przez dziesięć minut Dani czekała na skraju "ziemi niczyjej"; taką przynajmniej opinią cieszył się ten rejon
miasta wśród Chińczyków. Mrużąc oczy na silnym wietrze, wzrokiem przeszukiwała okolicę i drogę, którą
tu przybyła.
Po dwóch mężczyznach, którzy przedtem deptali jej po piętach, teraz nie było ani śladu. Nikt inny również
nie wyglądał na tajniaka z Biura Bezpieczeństwa Publicznego.
Wreszcie ruszyła na spotkanie swej niepewnej przyszłości. Nagle wyrosły przed nią na trzynaście pięter w
górę białe skrzydła wzniesionej z gliny i kamienia budowli, która, kiedyś była rezydencją dalajlamy.
Komunistyczne władze chińskie skazały najbardziej świątobliwego spośród Tybetańczyków na wygnanie, a
święty zamek zamieniły na muzeum dla ciekawskich turystów z Zachodu.
Tyle że poza samą budowlą niewiele tam było do oglądania. Przedmioty kultu, które miejscowa ludność
otaczała największą czcią, zostały wywiezione do Pekinu na "przechowanie".
Ale mimo zawziętych wysiłków, działania Chińczyków nie były w stanie uwolnić kraju z "okowów"
buddyzmu, mogły je co najwyżej osłabić.
W przeciwnym razie Dani nie stałaby w zapadającym mroku, samotna i drżąca, szykując się do kupna
uświęconego skrawka przeszłości Tybetu.
Teraz albo nigdy, napomniała się stanowczo. Jeśli ten jedwab nie będzie przechowywany tak, jak trzeba,
szybko ulegnie całkowitemu miszczeniu. Zatem jazda, do roboty!
Opuściła chłodny cień i ruszyła w stronę świętego zamku. Przed sobą miała długi ciąg brukowanych
kocimi łbami schodów, wiodących aż do kamiennych murów obronnych. Zamiast jednak ruszyć pod górę,
zatrzymała się u podnóża wzniesienia.
Dwóch mnichów szło na dół. Ich pomarańczowe szaty nie dawały właściwie żadnej osłony przed zimnym
wiatrem. Jeden z nich dostrzegł młodą ciemnowłosą kobietę i zawołał coś do niej po tybetańsku.
W uszach Dani słowa te zabrzmiały jak ostrzeżenie, że o tej porze zarówno muzeum, jak i skarbiec są już
zamknięte. Kiwnęła z szacunkiem głową i czekała dalej.
Mnisi przeszli obok niej. Kierowali się w stronę miasta.
Przez pięć minut stała samotnie u podnóża schodów. Robiło się coraz ciemniej. Z pobliskiej alejki doszły ją
ostrożne chrobotania i piski gromady szczurów. Kilkaset metrów dalej rozległo się wycie psa, napędzając
jej nielichego stracha.
Zatupała nogami. Od kamiennych stopni wiało chłodem, choć zgromadziły w sobie ciepło z całego dnia.
Na tej wysokości energia słoneczna była równie anemiczna jak powietrze.
Podczas gdy Dani czekała, była rezydencja d~iajlamy rozbłysła niesamowitym światłem w powoli
zapadającym zmroku. Zbudowane przed wiekami, a wciąż niepoddające się działaniu czasu, kamienne i
solidne, a mimo to transcendentalne mury świętego klasztoru górowały nad tą ziemią i świeciły w
zamierającym świetle dnia.
Na chwilę Dani poczuła się niczym intruz, pozbawiony znaczenia karzeł, stający w obliczu świętości,
wokół której przez tysiąclecia obracało się życie i modlitwy niezliczonych rzesz ludzkich.
Nie po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie nicość ludzkiego istnienia wobec wieczności. Jako
archeolog miała okazję poznać wagę czasu i pył, w jaki obracają się ludzkie kości i marzenia.
Lecz teraz, szykując się do popełnienia przestępstwa, za które groziła kara śmierci, pierwszy raz w
swoim życiu odczuła słabość i kruchość własnego ciała.
Nie ustąpiła jednak na krok. Ten kawałek jedwabiu znaczył więcej niż czyjekolwiek życie.
Nawet jej własne.
2
Szczur był ogromny. Jego ciemnoszara sierść błyszczała w rozproszonym świetle zmierzchającego dnia.
Rozległo się pospieszne, de
likatne stukanie pazurków. Wyłonił się spod obluzowanych gontów i popędził w dół po spadzistym dachu. W
ciszy panującej u podnóża zamku Potala najcichsze nawet dźwięki niosły się daleko.
Shane Crowe, leżący na dachu nieruchomo, z szeroko rozłożonymi rękami, uchwycił moment, kiedy szczur
go zwęszył.
WiPział,jak gryzoń zamarł w bezruchu. Tylko czarny koniuszekjego nosa lekko się uniósł i drgnął.
Ciemne błyszczące paciorki oczu zwróciły się ku człowiekowi.
Idę o zakład, że drań ma nadzieję na darmowy posiłek, pomyślał Shane z wisielczym humorem. Przykro
mi, przyjacielu, ale nic z tego. Fakt, nie pachnę jak róża, a broda swędzi mnie od pyłu pokrywającego ten
dach. Ale nie jestem jeszcze trupem pozostawionym niebiosom, żeby zadbały o mój pogrzeb, pozwalając
tybetańskim żywiołom oderwać mięso od kości.
Szczur zachowywał ostrożność. Trwał na swoim miejscu i obserwował, czy człowiek przypadkiem się nie
poruszy.
Cóż to, czyżbym nie śmierdział jeszcze jak umarlak? - dziwił się w duchu Shane. Dobra, ale lepiej nie
odchodź za daleko. Mam złe przeczucia, jeśli idzie o dzisiejszą noc.
Niech diabli porwą wszystkich amatorów!
Doktor Danielle Warren - dla przyjaciół Dani - nie ma żadnego prawa wystawiać na ryzyko swych
długich nóg i smukłej szyi, pomyślał Shane z niechęcią. Zwyczajnie i po prostu, ona nie ma tu czego szukać.
Zwłaszcza jeśli w grę wchodzi tak obrzydliwa kreatura, jak Feng. Czekając na niego, Shane zsuwał się ku
krawędzi stromego dachu.
Niespodziewanie trafiło mu się urozmaicenie w postaci szczura.
Z właściwą wszystkim drapieżnikom cierpliwością zwierzę usiłowało właśnie rozstrzygnąć, czy ma do
czynienia z pożywieniem czy raczej z niebezpieczeństwem i przezorniej będzie umknąć.
Shane wpatrywał się w gryzonia. Wiedział, że spojrzenie prosto w oczy oznacza dla niego groźbę ataku.
Chciał w ten sposób wypłoszyć szczura bez gwałtownych ruchów, które mogłyby zdradzić jego obecność
ewentualnemu obserwatorowi na ziemi.
W przeciwieństwie do beztroskiej Dani, Fenga postawiłaby na baczność najmniej sza nawet oznaka
zagrożenia, bez względu na to, skąd by nadeszła. Również z dachu.
Czy ten facet przyniesie jedwab? Shane zadał sobie to pytanie chyba po raz setny. A może po prostu oskubie
śliczną panią archeolog i zwiej e,
aż się będzie za nim kurzyło? I
Ośmielony całkowitym bezruchem człowieka, szczur zbliżył się o kilka centymetrów. Jednocześnie z dołu
doszedł odgłos innych kroków. Tym razem ludzkich.
W słuchując się w ten dźwięk, Shane zanosił w duchu modlitwy do dawnych bogów, żeby dali mu szansę
podsłuchania całej rozmowy między chińskim złodziejem a amerykańską uczoną.
Przynieś to, Feng, bezgłośnie błagał Shane. Chcę spotkać człowieka, który zdołał ukraść ten kawałek
jedwabiu z Błękitnej Swiątyni. Wejścia do niej strzegli "moi" ludzie, osobiście ich wyszkoliłem.
Złodziej musi być prawdziwym mistrzem. Tacy jak on trafiają się raz na milion.
Shane znał stolicę Tybetu na tyle dobrze, na ile człowiek z Zachodu w ogóle może ją poznać, ale Feng przez
całe trzy dni wymykał mu się z rąk. To oznaczało, że miał w Lhasie liczne powiązania i był bardzo, ale to
bardzo ostrożny.
Teraz nadarzała się Shane'owi niepowtarzalna okazja odzyskania skradzionej tkaniny.
Diabli nadali tę babę, myślał. Nie mogła wybrać gorszego czasu ani miejsca, żeby mi wejść w paradę.
Nie, żebym był niewdzięczny. Doprowadziła mnie do Fenga, i mam nadzieję, że również do jedwabiu. Ale
jest tak cholemie naiwna, że nie mogę pozostawić jej własnemu losowi.
Kiedy po raz pierwszy ujrzał Dani, odezwała się w nim instynktowna potrzeba chronienia dziewczyny. Tak
silna, że sam był tym zaskoczony.
Starał sięją stłumić, bo oznaczała komplikacje, na które w tym momencie nie mógł sobie pozwolić.
Jednak bezskutecznie. Musiał chronić tę kobietę·
Zgłoś jeśli naruszono regulamin