Lee Tanith - Krwawa opera 03 - Zwycięstwo mroku.pdf

(1016 KB) Pobierz
672500977 UNPDF
Tanith Lee
Zwycięstwo mroku
Tom III Krwawej opery
Darkness, I
Przekład Monika Zieleniewski Irena Dawid–Olczyk
Jacques’owi Postowi i Maartenowi Asscherowi
Z podziękowaniem za wspaniałe dary Holandii
O, moje serce, nie świadcz przeciw mnie.
Magiczna inskrypcja na Skarabeuszu
R OZDZIAŁ 1
Dziecię na grobowcu… Niewielki kamienny kopczyk, a na nim szczupła postać dziewczynki
spowitej w klasyczne szaty. Zastygła, pozbawiona wyrazu twarz przywodzi na myśl posągi z
Wysp Wielkanocnych, które znał z fotografii. Bóg wie, dlaczego. Nie ma tu ani nazwiska, ani
daty.
Grób znajdował się tuż za ogrodzeniem z drutu kolczastego, na końcu lotniska polowego.
Można go było zobaczyć z daleka, gdyż górował nad równiną ciągnącą się do odległych wzgórz,
smaganych zimnym, suchym wiatrem.
Czasami jakiś pilot zostawiał kwiatek u stóp kamiennego dziecka; niektórzy nazywali posąg
Santa Blanca. Misje, na które wyruszano z tego lotniska były nieoficjalne i zapewne często
niezgodne z prawem. Mimo to nie rozumiał, dlaczego miałby składać daninę dziecku. Nigdy nie
zostawił nawet kwiatka.
Miquel Chodil odszedł.
Słońce jaśniało na niebie za wyblakłą, niską warstwą chmur. Biała sylwetka dwusilnikowego
samolotu rysowała się zbyt ciężko na płycie lotniska, jakby maszyna nie mogła się wznieść. Ale
to już były tajemnice mechaniki lotu. Zeszłej nocy nad miastem wzeszedł czerwony księżyc.
Ludzie sprzed wieków odczytaliby to zapewne jako zapowiedź śmierci. Lecz czyjej? Ta noc
musiała przynieść komuś kres.
Skończyli załadunek. Chodil wszedł na pokład i szybko omiótł wnętrze wzrokiem.
Zawsze było podobnie.
Skrzynie kryły najprawdopodobniej książki, pojemniki z olejem i naftą, różne puszki z
artykułami potrzebnymi w bazie. W głębi, w ażurowych opakowaniach mieniły się złote
pomarańcze, ciemnoróżowe brzoskwinie i żółte świece bananów. Otulono sianem zielonkawą
peruwiańską brandy.
Chodil sprawdził zamocowanie ładunku i zadowolony przeszedł na przód, do kabiny.
Na pasie startowym pojawił się strażnik. Stał z kałasznikowem przewieszonym przez ramię,
gapiąc się na samolot. Chodil czekał. Strażnik rozejrzał się nagle, odszedł, tak jakby wyczuł
jakieś zagrożenie.
Chodil sprawdził pracę silników maszyny.
Żwawa i prężna, wydobywała z siebie znajome wibracje. Może była zbyt chętna.
— Spokój — powiedział.
Gdy kołował po pasie, jej kołyszący się ruch przypominał krok konia pod jeźdźcem. Wiedział
lepiej niż samolot, kiedy ten spróbuje przechylić się na bok, a wtedy prostował jego bieg. W porę
poderwał ją w górę, a maszyna wyrównała tor i idealnie wpasowała się w szeroką, błękitną
przestrzeń nieba.
Pięćdziesiąt minut i będzie musiał znów posadzić maszynę na ziemi, na pierwsze tankowanie.
A później nadejdzie pora na drugi przystanek, gdzie Rosjanie poczęstują go wódką, a on będzie
udawał, że pije. Upokorzyłby ich, odmawiając udziału w zabawie. Oto dwie nie zaznaczone na
mapach wyspy; jedna bielsza od drugiej. Ich brzegi są zaśmiecone kośćmi błękitnych waleni,
stworzeń zbyt dużych dla Miąuela, by je pokochał i współczuł im.
Lecąc na południe pilot wygrzebał z zakamarków pamięci swój końcowy cel. Odbywał już tę
podróż ze dwadzieścia razy.
Błękitne, przejrzyste jak kryształ niebo stapiało się z równie olśniewającym morzem, a białe,
kłębiaste obłoki jakby osiadały na dryfujących lodowych skałach — na świątyniach i zamkach,
które tworzyły się na wodzie. Śmierć była właśnie bielą, a wewnętrzne jądro tego zimnego,
białego serca zatrzymywało zegar zagubionych stworzeń, które wędrowały gdzieś, na jego
peryferiach.
Chodil skrzywił się. Zaśpiewał samolotowi i opowiedział mu o kobiecie, którą miał w mieście.
Lubił, gdy samolot był trochę zazdrosny. Jeszcze trzy godziny drogi.
R OZDZIAŁ 2
Kiedy śnieg zaczął padać, znajdowała się na końcu procesji. Trzymała się z tyłu, niepewna.
Pomimo wspaniałości odbierała całą ceremonię jako rodzaj oszustwa, idiotyzmu. Irytowała ją,
lecz nie trwożyła. To, co widziała przed sobą, było zupełnie absurdalne. Otaczali ją starożytni
Egipcjanie. Kobiety były owinięte ciasno w szaty z białej, przezroczystej tkaniny; niektóre z nich
odsłoniły krągłe piersi. Mężczyźni opasani na biodrach skórą lub lnianym płótnem, nosili złote
kołnierze w kształcie kryzy rozjaśnione granatami i turkusami, znane z fresków i ilustracji.
Wizerunku dopełniały czarne peruki i kreski na powiekach, upodobniające ludzkie oczy do
rysich. Bez dwóch zdań, każdy widział, kim byli.
To tu, to tam poruszał się leniwie wachlarz ze strusich piór. Ktoś pchał wózek z supermarketu
wypchany złotymi naczyniami liturgicznymi i kawałkami wonnego wosku. Wspinali się w
kierunku wielkiej piramidy, która wyglądała jakby usypano ją ze starych książek. Niektóre były
po prostu wyświechtanymi, tanimi wydaniami w papierowych okładkach.
* * *
Kobiety zawodziły żałośnie. To był pogrzeb. Kto umarł? We śnie pomyślała: och, to Ruth.
I jak na sygnał niebo, ciemne o zmierzchu, otworzyło się i zaczął padać śnieg.
Egipcjanie zatrzymali się; wyglądali jakby stopniowo zamarzali. Teraz Rachaela, może nie z
własnej woli, zaczęła posuwać się naprzód wśród nieruchomych szeregów kobiet i mężczyzn.
Zbliżyła się do miejsca, gdzie stał kapłan. Przez ramię mistrza ceremonii spływała lamparcia
skóra, a jego twarz okrywała czarna maska, przedstawiająca pysk szakala, z charakterystycznymi
szpiczastymi uszami.
* * *
Adamus… Oczywiście, we własnej osobie powrócił z zaświatów, żeby doglądać pogrzebu.
Trumna z mumią stała na drewnianych kozłach z boku piramidy. Była cała ze złota, bogatsza
nawet od trumny słynnego chłopięcego władcy, Tutanchamona. Wieko zdobił wizerunek
dziewczyny o długich, czarnych warkoczach. Tak, to bez wątpienia była Ruth.
Zaczęli opuszczać sarkofag w głąb. Powinna coś czuć, prawda? Potem trumna zniknęła, a ona
nadal stała, nie czując absolutnie nic, nawet zimna padającego śniegu. Wszyscy odeszli, zapadła
noc. Przestało padać.
Ponad piramidą, na ciemnym niebie płonęła pojedyncza gwiazda. Jak diament. I wtedy „Ka”
Ruth wyślizgnęło się z grobowca. Rachaela wiedziała co to jest „Ka” z Porannej gwiazdy
Haggarda, którą przeczytała jej zmarła córka. Czymże było więc „Ka”? Raczej ciałem astralnym
niż duchem. Czymś, co wysnuwało się z ciała i układało w kształt postaci.
Ciało astralne Ruth było bardzo piękne w czarnej szacie ze srebrnym haftem pod szyją.
Smoliste włosy spływały obfitą falą aż na plecy zjawy, a jej twarz pokrywał doskonały makijaż;
bladoczerwone wargi błyszczały, w oczach lśnił płomień.
— Witaj, Ruth! — przemówiła do niej Rachaela.
— Witaj, mamo!
A potem „Ka” zbliżyło się do Rachaeli i wyciągnęło dłoń. Na koniuszkach palców pojawił się
delikatny, nieruchomy płomyczek. Matka chciała się cofnąć, ale nie była w stanie. Oto Ruth
Zgłoś jeśli naruszono regulamin