Aleksander Scibor-Rylski - Człowiek z żelaza - scenariusz (1981).rtf

(213 KB) Pobierz
Człowiek z Żelaza

Aleksander ŚCIBOR - Rylski

 

 

 

człowiek z żelaza

 

 


Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,

Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem

I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.

A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,

Są niby ogród, kiedy stoisz w branie.

 

Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.

Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,

Jeszcze kwit nowy i gwiazdkę niejedną

W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.

 

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi

I że nic nie ma, tylko się wydaje.

Ale ci właśnie nie mają nadziei.

Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,

Cały świat za nim zaraz być przestaje

Jakby porwały go ręce złodziei.

 

Jesteśmy w studio nagrań Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Na Sali przy mikrofonie aktorka. W kabinie za szkłem reżyser programu, technik I, technik II oraz nasz bohater, redaktor Winkel.

REŻYSER: Chce pani przesłuchać?

AKTORKA: Wolałabym.

REŻYSER: Puść jej.

TECHNIK I: I tak nie ma czasu na poprawki.

REŻYSER: No, to musi się jej podobać.

WINKEL: Najbardziej spodoba się cenzurze.

REŻYSER: Może nie zauważą.

WINKEL: Miłosza?

REŻYSER: Stary, mają masło na głowie. Tu strajk, tam strajk… Słyszałeś? Wczoraj stanęło Wybrzeże.

WINKEL: A jutro ty staniesz z programem.

TECHNIK I: Panie Winkel, zaraz pan wchodzi.

WINKEL: Ja zawsze wchodzę na czas.

TECHNIK I: Ale pan ma cztery baby na głowie. Trzeba je przygotować rozsadzić…

REŻYSER: Myślisz, że mi to zdejmą?

WINKEL: Zdejmą ci razem ze skórą.

TECHNIK II: Musimy kończyć.

REŻYSER: No, to dziękujemy pani.

AKTORKA: Nie rozumiem.

REŻYSER: Studio nam się kończy. Nie mamy czasu.

AKTORKA: Co to znaczy „nie mamy czasu”?

TECHNIK I: Było bardzo fajnie, dziękujemy pani.

AKTORKA: Ale te ostatnie dwa wersy…

TECHNIK I: Strasznie nam przykro, ale nasz czas minął. (Do Winkla) Pan jeszcze tutaj?

 

Korytarz studia. Przy drzwiach do sali siedzą cztery panie w różnym wieku. Podbiega do nich Winkel i przysiada na brzeżku wolnego krzesła.

WINKEL: Proszę pań, za chwilę będziemy mieli studio, więc przepowiedzmy sobie jeszcze raz, żeby nam wyszło gładko i naturalnie. No więc tak, jak ustaliliśmy, panie jako przedstawicielki organizacji kobiecych, wyrażają kolejno głęboki niesmak i zaniepokojenie z powodu tak zwanych nieuzasadnionych przerw w pracy. (Zwraca się do jednej z pań). Pani przedszkolanka z Elbląga pierwsza.

Króciutka konsternacja: widać, że Winkel pomylił swoje rozmówczynie. Wreszcie jedna z nich wyjaśnia sytuację.

PRZEDSZKOLANKA: To ja, proszę pana, ja jestem z Elbląga…

WINKEL: A tak, pani, oczywiście. Chodzi o te strajkujące autobusy.

PRZEDSZKOLANKA: Tak, pamiętam, co mam powiedzieć. Że jeszcze czuję te dwadzieścia kilometrów w nogach. I że nie rozumiem pracowników MPK. Moim obowiązkiem wobec rodzin dzieci, których ojcowie strajkują…

WINKEL: Ale tu jest napisane inaczej.

PRZEDSZKOLANKA: Przepraszam…Których ojcowie samowolnie przerwali pracę…No, więc moim obowiązkiem jest wezwać ich, no, wezwać…

WINKEL: Niech pani przeczyta spokojnie. No, nie denerwujmy się.

PRZEDSZKOLANKA: Naszą przymusową sytuację wykorzystują kierowcy prywatnych samochodów, biorąc za podwiezienie 50 złotych.

WINKEL: Świństwo, nie? (Zwraca się do następnej z pań). A teraz o tych bananach. Że stoją w porcie statki…

PANI II: Tak, tak, wiem.

WINKEL: No, to proszę. W portach stoją nierozładowane statki z bananami i banany tam oczywiście gniją.

PANI II: Chodzi o to, że są to witaminy, a nasze dziecie…

TECHNIK II (podchodząc): Panie redaktorze, telefon do pana.

WINKEL: Chwileczkę. No, więc nasze dzieci…

PANI II: Są niedożywione, cierpią na awitaminozę.

WINKEL (wstając): No i doskonale.

PANI III: Ja jeszcze chciałam… coś od siebie. (Podnosi głos). My, kobiety polskie, apelujemy do was jako żony i matki: zabierzcie się do pracy!

WINKEL: O, dziękuję, bardzo ładnie pani to ujęła.

PANI II: Ja bym jeszcze chciała dodać do tych bananów – o ich wartości odżywczej…

TECHNIK II: Panie Winkel, to jest pilne.

WINKEL: Przepraszam.

Wracają obaj do kabiny. Technik I właśnie odkłada słuchawkę na widełki.

WINKEL: Co jest?

TECHNIK I: Chyba draka.

WINKEL: To znaczy?

TECHNIK I: Ma pan natychmiast stawić się u szefa.

WINKEL: Którego?

TECHNIK I: Najwyższego.

WINKEL: Wciurności…

TECHNIK I: Niech pan przed wyjściem zapłaci dług w bufecie.

WINKEL: Myśli pan, że może być tak źle?

TECHNIK I: A pan nie myśli?

WINKEL (do reżysera): Mundek, Mundek, błagam cię, zrób to za mnie, bo mi głowę urwą!

REŻYSER: A ile masz tego długu?

WINKEL: Ach, nie, chodzi mi o te baby!

REŻYSER: Też miałeś pomysł!

WINKEL: Ja? (Wzrusza ramionami). Kazali mi. Błagam cię!

REŻYSER: Dobra, ale zrewanżuję ci się w tej samej walucie.

WINKEL (do technika I): Kto dzwonił?

TECHNIK I: Za pięć minut będzie na dole czekał samochód.

WINKEL: Ale kto dzwonił?

TECHNIK I: Pierwszy zastępca.

WINKEL: Włos mi się jeży.

TECHNIK I: Niech pan poprosi którąś panią o grzebień.

WINKEL: Pierwszy zastępca… osobiście?

TECHNIK I: Niebieski Fiat 132. powodzenia.

 

W chwilę potem Winkel wybiega z gmachu. Przed bramą czeka już perłowoniebieski samochód. Obok stoi antypatyczny blondyn w nienagannym garniturze.

BLONDYN: Pan Winkel?

WINKEL: Dostałem telefon…

BLONDYN: Proszę

WINKEL: Musiałem przerwać nagranie.

BLONDYN: Niech pan wsiada. Czekają na pana.

WINKEL (wsiadając): Czy pan się może orientuje…

BLONDYN: Nie.

WINKEL: Przepraszam.

Po chwili są już na szosie za miastem. Winkel przeciera spocone czoło. Widać, że ręce mu się trzęsą. Ukradkiem sięga do wewnętrznej kieszeni wiatrówki, wyjmuje płaską butelkę, odkręca metalową zakrętkę i przytyka szyjkę do ust. W tej chwili jego wzrok spotyka się w lusterku z uważnym spojrzeniem blondyna.

WINKEL (speszony): Gardło mi nawala.

Tamten nie odpowiada. W milczeniu zajeżdżają przed fronton okazałego pałacu, ukrytego wśród drzew. Wchodzą do hallu. Przez uchylone drzwi widać duży pokój, urządzony z należnym przepychem. W pokoju kilku panów po czterdziestce. Stolik z butelkami jak w angielskim filmie. Ściszona, wyraźnie zasadnicza rozmowa. Od grupy rozmawiających odrywa się szef. Wysoki, niedbały, o zmysłowych ustach. Podchodzi.

BLONDYN: Pan Winkel.

SZEF: Nalej sobie i zaczekaj w hallu.

BLONDYN: Dziękuję, mam kłopoty z wątrobą.

SZEF: To sobie nie nalewaj, ale i tak zaczekaj.

Blondyn cofa się do przedsionka. Szef przygląda się Winklowi. Ten milczy z uszanowaniem.

SZEF: No, co się tak patrzycie?

WINKEL: Czekam na polecenia.

SZEF: Na jakie?

WINKEL: No, nie wiem.

SZEF: To skąd wiecie, że będą polecenia?

Winkel milczy stropiony. Szef odwraca się w stronę rozmawiających w głębi pokoju.

SZEF: Heniu, pozwól.

Z kryształową szklaneczką w ręku podchodzi masywny mężczyzna o byczym karku.

SZEF: Przyjrzyj mu się. Ten?

I ZASTĘPCA: Ten.

SZEF: I co?

I ZASTĘPCA: Mówiłem ci. Budzi zaufanie.

SZEF: Powiedz coś o nim.

I ZASTĘPCA: No cóż, kiedyś był ambitny. Robił audycje o wypadkach grudniowych. Jedną mu nawet puścili… a może dwie?

SZEF: A teraz?

I ZASTĘPCA: Teraz jest zdyscyplinowany.

SZEF: A co się lepiej opłaca?

I ZASTĘPCA: Każ sobie przysłać jego listę płacy.

SZEF( do Winkla): A co wy na to?

WINKEL: Nie narzekam, szefie.

SZEF: Kiepsko byłoby zostać na lodzie?

WINKEL: Zdaje mi się, że moja praca…

SZEF: Mnie nie obchodzi, co wam się zdaje. Daj mu coś do picia.

Tamten daje Winklowi własną szklaneczkę. Winkel z wysiłkiem powstrzymuje się, by nie wypić jej duszkiem.

I ZASTĘPCA: Wypijcie zdrowie szefa. Drugiego takiego ze świecą szukać. Prawda?

WINKEL: Święta prawda.

SZEF: No, to załatw z nim, co trzeba.

Odwraca się i odchodzi. I zastępca wyjmuje z kieszeni grubą kopertę i rzuca ją na stolik, obok leżącego tam miniaturowego magnetofonu.

I ZASTĘPCA: Tu są takie materiały, to pan sobie przejrzy. Sprzęt też jest… i to wysokiej klasy. A tu są pieniądze.

Wyciąga z wewnętrznej kieszeni gruby plik banknotów.

I ZASTĘPCA: Pan to schowa, tu jest ładne parę złotych. A tu mi pan to wszystko podpisze. O tutaj.

Kładzie przed Winklem jakiś kwit i długopis.

WINKEL: Ale ja na razie… nie bardzo rozumiem…

I ZASTĘPCA: Zrozumie pan na miejscu.

WINKEL: To znaczy gdzie?

I ZASTĘPCA: Jak to gdzie? W Gdańsku! I niech pan pamięta, panie Winkel: wszystko zostało między nami. Jasne?

 

Dworzec w Gdańsku późnym wieczorem. Z warszawskiego pociągu wysiada Winkel, ciągnąc za sobą podróżną torbę. Staje na środku peronu i rozgląda się niepewnie. Po chwili podchodzi do niego wysoki, barczysty mężczyzna o mrocznej twarzy i pochmurnym spojrzeniu.

OGRODNIK: Pan Winkel? Przyjechałem po pana. Proszę tędy.

Bierze torbę Winkla i rusza w stronę wyjścia.

WINKEL: Przepraszam bardzo, czy pan…

OGRODNIK: Słucham?

WINKEL: Nie, nic…

W milczeniu odjeżdżają spod dworca.

 

Gabinet dyrektora Badeckiego w dobrym, przedwojennym niemieckim budownictwie. Gdańskie meble, bibeloty, mierne obrazy w kosztownych ramach. Telewizor podłączony do przenośnego magnetowidu. Migawkowe scenki, powielające wielokrotnie tę samą postać: młodego człowieka o zaciętej, chwilami wręcz zdesperowanej twarzy. Jest to Maciek Tomczyk, jeden z młodych przywódców sierpniowego strajku w stoczni gdańskiej. Jego interlokutorem jest przedstawiciel telewizji francuskiej. Rozmowa toczy się przed kamerami TV, a jej tłem są fragmenty zamarłej stoczni.

REPORTER: Bonjour. Nos sommes sur la terre de chantier navale de Gdańsk. C’est le vingt aout mille neuf cent quatrevingts. C’est ce jeune home Maciej Tomczyk, qui a declanche la greve. Panie Tomczyk, proszę nam powiedzieć, w jaki sposób strjk się zaczął.

MACIEK: Strajk był przygotowany już wcześniej przez grupę założycielską wolnych związków zawodowych. Jak pan się domyśla, grupa ta musiała działać, jakby to powiedzieć nieoficjalnie…

REPORTER: Nielegalnie.

MACIEK: Zostańmy przy słowie „nieoficjalnie”. Byliśmy narażeni na liczne represje, ale udało nam się przetrwać. Ustaliliśmy, że ruszymy czternastego sierpnia. Tego dnia przyszliśmy tutaj wcześniej we trzech, dwóch chłopaków i ja. Mieliśmy przygotowane plakaty, siedem plakatów i ulotki. Było półtora tysiąca ulotek, no to ja wziąłem osiemset na siebie. Przyszedłem na oddział, przylepiłem plakat na oknie, rozrzuciłem ulotki w szatni i pytam chłopaków, czy ruszamy. A musi pan wiedzieć, że całe wolne związki, to wtedy było kilka osób u nas i kilka na Śląsku – ale okazało się, że to wystarczy, bo cały kraj był już gotów i czekał. To chłopcy mówią, że tak, że idą, bo zwolniono z pracy panią Anię. To właśnie było w naszych ulotkach i na plakatach; te nasze żądania, czy jak się teraz mówi postulaty: przywrócenie do pracy pani Anny Walentynowicz, która razem z nami zakładała te tajne związki, podwyżka 1000 złotych i dodatek drożyźniany. Jak pan widzi, zaczęło się od bardzo skromnych żądań…Poszliśmy przez stocznię, a do nas dołączali się coraz nowi, aż wreszcie już dużym tłumem idziemy pod dyrekcję. Tu przylatuje do nas personalny i jeszcze inni z biura kadr i pytają: co tu się dzieje? Co wy robicie? A my mówimy: zaraz, chwileczkę, czekamy jeszcze na kogoś, kto ma przyjść, a potem będziemy gadać. A czekaliśmy na Lecha Wałęsę, który też był zwolniony i musiał się jakoś przekraść, bo przez żadną bramę by go nie puścili. Wreszcie patrzymy: jest Lechu, zasuwa przez płot. Za chwilę mieliśmy już komitet strajkowy i tak to się zaczęło naprawdę…

Człowiek, który przywiózł Winkla, a którego wszyscy nazywają Ogrodnikiem – wyłącza magnetowid. Badecki, rozparty w fotelu za biurkiem, podnosi spoconą twarz. Jest to mężczyzna po czterdziestce, mocno wyłysiały, niechlujny i widać, że ciężko chory na serce – co chwilę brak mu tchu i wtedy cały sinieje, jakby miał zaraz skonać. Ale małe, podkrążone oczy przez cały czas płoną mu nienawiścią.

BADECKI: To jest facet, który rozpoczął strajk w stoczni. Nazywa się Maciej Tomczyk, nawiasem mówiąc bękart, ale ze specyficznym rodowodem. Jego nieślubny ojciec strajkował w tej samej stoczni – dziesięć lat temu. Nawiasem mówiąc jakaś przypadkowa kula… Wiecie, jak to jest w czasie ulicznej strzelaniny. W każdym razie mamy do czynienia z piękną kontrrewolucyjną tradycją.

Winkel siedzi na brzeżku krzesła, po drugiej stronie biurka, trochę bokiem – tak, by mógł zerknąć na zmianę to w telewizor, to w twarz Badeckiego. Milczy; widać, że jest skonsternowany; wciąż jeszcze nie w pełni rozumie, po co został przysłany.

OGRODNIK: Chce pan zobaczyć jeszcze raz?

Dotyka palcem włącznika magnetowidu.

WINKEL: Nie, nie, dziękuję bardzo.

Bezmyślnie tasuje w rękach plik zdjęć i papierów, potem wsuwa je z powrotem do dużej koperty i nieśmiało kładzie na biurku.

BADECKI: Co wy mi to oddajecie? No, przecież to jest materiał wyjściowy do waszej dalszej pracy.

WINKEL: Słucham?

BADECKI: Do dalszej pracy.

WINKEL: Przepraszam, ale ja chyba niezupełnie rozumiem.

BADECKI: Więc ruszcie mózgiem. Kiedy to wszystko się zacznie i weźmiemy ich wszystkich za dupę…Tomczyka, oczywiście, także… Powstanie obawa legendy. I my tę legendę będziemy musieli natychmiast rozwiać. Każdy z was dostał do obróbki któregoś z tych Robespierrów. Panu przypadł właśnie Tomczyk.

WINKEL: Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie… Dlaczego akurat ja?

BADECKI: Z początku sam się zastanawiałem. A teraz myślę, że to był niezły pomysł; niezły pomysł, ja bym na to nigdy nie wpadł. Pan tu był dziesięć lat temu, zaraz po tych zamieszkach, prawda?

WINKEL: No, byłem; ale krótko.

BADECKI: I pisał pan słodkie reportaże dla tutejszej rozgłośni: o robotnikach i ich niezawinionej krzywdzie. Pisał pan?

WINKEL: Puścili mi tylko jeden, czy dwa; resztę zdjęli…

BADECKI: I miał pan potem, jakby to powiedzieć, pewne przykrości.

WINKEL: Nie warto o tym mówić.

BADECKI: A pan wie, kto pana wtedy wyciągnął?

WINKEL: No nie, nie bardzo.

BADECKI: A to ja, widzi pan.

WINKEL: A nie, tego nie wiedziałem.

BADECKI: Pan mnie nie znał, a ja pana znałem. Dobre co?

Zanosi się rzężącym śmiechem, który przechodzi w atak duszności. Winkel zrywa się, ale nie wie jak mu pomóc. Po chwili Badecki przychodzi do siebie.

BADECKI: No, dobrze, już dobrze. Może pan pokwituje odbiór samochodu.

Popycha ku niemu jakiś bloczek i rzuca na biurko długopis. Winkel podpisuje. Badecki przyciąga bloczek do siebie i wrzuca go do szuflady.

BADECKI: No i jeszcze coś. Może pan słyszał: Komitet Strajkowy zakazuje sprzedaży alkoholu. Na całym Wybrzeżu nie dostanie pan nawet kropelki; kompletna prohibicja. Ale my sobie jakoś poradzimy.

Wstaje i ciężko podchodzi do olbrzymiego kontrabasu, stojącego w kącie. Obraca go; teraz widzimy, że rzekomy kontrabas jest po prostu podręcznym barkiem. Na kilku półeczkach, umieszczonych wewnątrz instrumentu, połyskują niezliczone butelki przednich trunków. Badecki bierze dwie butelki whisky i wraca z nimi do biurka. Jedną otwiera, drugą wręcza Winklowi.

BADECKI: Proszę, przyda się to panu.

WINKEL: Dziękuję.

BADECKI: Wydają te swoje zarządzenia, a nie pomyślą, że Polak z Polakiem na trzeźwo się nie dogada.

Nalewa whisky do dwóch szklaneczek, stojących na biurku.

BADECKI: Pan z wodą?

WINKEL: Raczej nie.

BADECKI: To dobrze, bo mogłaby być tylko woda z kranu; syfon pusty. A wracając do sprawy: widzi pan, Warszawa jest chora na uwiąd woli. Powkładali białe rękawiczki i próbują głaskać bestię po pysku. A w Gdańsku jest jeszcze gorzej: tutejsze czynniki zatraciły resztę instynktu państwowego. Idą strajkującym we wszystkim na rękę, a najchętniej padliby Komitetowi w ramiona. A przecież jest jeden aksjomat niepodważalny: że władzą nie można dzielić się z nikim; a już szczególnie z kontrrewolucją. Bo my musimy nazywać rzeczy po imieniu: to jest kontrrewolucja, panie Winkel i trzeba z nią walczyć tak, jak klasa robotnicza zawsze walczyła z kontrą.

WINKEL (zerkając łakomie na szklaneczkę z alkoholem): A co ze mnie za klasa? Ja jestem po prostu mały człowiek z jeszcze mniejszym magnetofonem…

BADECKI: Pij pan, pij pan, po to nalałem. Swój swojego wyczuje przez skórę. A co do tej stoczniowej kontry? Pan nie jest sam, panie Winkel. Pan ma do wykonania tylko swój kawałek roboty. A takich jak pan jest więcej i każdy też ma do wykonania swój kawałek. Jeżeli każdy z was się wywiąże z tego jak należy…Tu nie ma wóz albo przewóz. Jeżeli my sami, panie, nie zrobimy z tym porządku, zrobią to za nas sojusznicy… tylko co Polsce z tego przyjdzie? I co przyjdzie nam wszystkim, prawdziwym patriotom i komunistom? Panie Winkel, Warszawie trzeba pomóc, trzeba jej udowodnić, że zawisło nad nami śmiertelne niebezpieczeństwo.

WINKEL: Ale jak, panie Badecki, jak pomóc, jak udowodnić?

BADECKI (unosząc się coraz bardziej): Trzeba ich wyprowadzić na ulicę! Tak jak dziesięć lat temu! Niech wylezą z tego swojego kurnika, niech palą urzędy i komitety, niech się biją z milicją, niech sami zdychają i zabijają naszych ludzi!

WINKEL: A jak nie wyjdą?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin