Orzeszkowa Eliza - NIZINY.rtf

(630 KB) Pobierz

ORZESZKOWA ELIZA

NIZINY

 

 

Wiosenny wieczór spadał na pola, ziejąc mocną wonią świeżo zoranej ziemi. Mglisto było, pochmurno i cicho. Drogą, % rzadka osadzoną drzewami, szła kobieta bosa i w siermiędze. W zmroku i mgle szła prędko i prosto, nie omijając kałuż ani głębokich ko­lein, które z pod bosych stóp jej bryzgały wodą i rządkiem mar- cowem błotem. Bose te stopy ciężkie były i silne, doskonale snadź zażyłe z ziemią, po której stąpały. Wszystko im jedno było, poczem szły, byle-by tylko szły prędko. Wszystko jedno było idącej kobiecie, co ją otaczało, byleby jaknajprędzej doszła do tego, co było przed nią. Kie lękała się niczego: ani zwiększającej się co­raz ciemności, ani obejmującej widnokrąg ciszy, ani rozsianych po polu i widmową postać przybierających grusz i topoli. Kie zachwy­cała się też niczem: ani sklepieniem nieba, nieruchomem i utkanem z białych szarych obłoków, ani wronią ziemi, którą z nad zagonów podnosiły ciepie powiewy, ani gwiazdami, które tu i ówdzie bły­skały z pomiędzy chmur. !Nie lękając się niczego i na wrszystko, co ją otaczało, obojętna, wyprostowana, silna, ao pośpiechu czemś gnana, szła i szła...

Przed nią, u końca drogi, błysnęły dwa oświetlone okna. Były tam budynki jakiegoś folwarku, otoczone prostym płotem z ostrokołów. Pomiędzy długą stodołą a warzywnym ogrodem mo­żna było rozpoznać z prostych też kołów zrobioną i na jednę tylko stronę otwierającą się bramę. Brama ta w tej chwili właśnie skrzypnęła, posunęła się z ciężkością i zaryła się w błocie tak, że posuwająca ją ręka targać nią zaczęła. Z łoskotem, sprawianym przez trzęsienie i targanie bramy, złączył się gruby, męzki głos wymawiający słowa:

~ Kab ty skisła! kab ciebie wołki!...

Życzenie, aby wilki zjadły bramę, nie zostało przecież dokoń- czonem. "Wyrażający je człowiek z ciężkim worem na plecach, stę­kając przecisnął się przez ciasny otwór i począł iść drogą w kie­

runku przeciwnym temu, w jakim dążyła kobieta. Zdawało się zrazti# że rozminą się, nie zwracając na siebie żadnej uwagi Chłop je­dnak, nie odwracając twarzy, zgarbiony trochę pod ciężarem nie­sionego wora, przemówił:

              Krystyna? .

              Ja—odpowiedziała kobieta.

              Jaki czort nosi ciebie po nocy?

              Ten sam, co i ciebie—odrzuciła.

Z tonu, jakim przemówili do siebie, wnosić byłoby można, że nienawidzili się, albo zostawali z sobą w zażartej kłótni. Jednak chłop przystanął.

              Czego?—zapytał znowu.

              Do wulconoma (ekonoma),—odrzekła kobieta i przystanęła także. Stali zdaleka od siebie u dwu brzegów drogi.

              Ordynarya?—zapytała ruchem głowy na wór wskazując.

              Ale (a tak)! Ośminę żyta za przeszły miesiąc,., z pośladem zmieszała... żeby jej kości pokręciło!

              Kto? liahrewiczycha? czy to ona wydawała?

              A ona... wiedźma! Żeby on wydawał, pośladu by nie dał... ale sama z kluczami przyleciała... „Dawaj, chamie, worek!“ I na­sypała: pół żyta, pół plewy... żeby jej tak chorób nasapało...

W miarę jak chłop mówił, Krystyna zbliżała się ku niemu. Gdy stanęła, widać było, że wpatrzyła się w twarz towarzysza.

              Oj Jasiuk, Jasiuk! Żeby ona dzień i noc sypała, nie na­sypałaby tobie tyle plewy, ile łez wylało się przez nią z moich oczu... Oczy ja przez nią nad sobą i synkami mymi wypłakiwałam i myślałam, że za moję krzywdę Pan Bóg na nią prędki koniec sptisci... Nie spuścił: panuje i króluie.

Stała prosto i trzęsła głową. Chłop raz tylko lekceważącym ruchem głowy kiwnął.

              Aha!—mruknął.

Wnet jednak zapytał:

              Czego ty tam leziesz? Popatrzeć jeszcze chce się? Kiedy młoda byłaś, wypędził; to co iuż teraz leźć w oczy? Spałabyś le­piej w chacie na piecu!

Wyprostowana wciąż i nieruchomym wzrokiem w towarzysza wpatrzona, brodę ująwszy w palce prawej ręki, kobieta mówić za­częła:

              Wypędził to i wypędził... Ale dlaczego on wprzódy swa­tów, oo przyjeżdżali do mnie, wypędzał? Kiedy nie lubił, to dla­czego swatów wypędzał?

Wymówiła to monotonnym głosem, w zamyśleniu i po­dziwie.

I dalej tak samo mówiła.

              Mówił bywało: „Krysiu, poczekaj tylko! jak wulcono- mem mnie zrobią, ożenię się z tobą.“ Swatów wypędzał... Ni mnie kiedy dróżki na dzieży sadzały; ni mnie śpiewały: „koni do cugu! koni do cugu!“ ni ja ziarno w kąty mężowskiej chaty sypała; ni mnie te szcza (matka meza) głowę dzieżą nakrywała...

Głos jej przybierał brzmienie monotonnego śpiewania. Jasiuk niecierpliwym ruchem wór na plecach poprawił.

              Ot—rzekł—przypomniała sobie baba dziewic wieczór i pła­kać stała... (zaczęła).

Ale Krystyna nie łatwo snadź dawała sobie przerywać zwie­rzenia i skargi. Mówiła, a raczej zawodziła dalej:

              Ni mnie kto harować pomagał, ni kto synków moich na ręku swojem lulał, ni kto główki mojej kiedy pożałował. Sama je­dna ja żyła, pracowała, harowała, skórę z rąk sobie zdzierała, boso chodziła, z postem jadała, a wszystko o synkach swoich...

              Hodzi! hodzi! (dosyć)—mruknął Jasiuk—chodź do chaty! razem iść weselej będzie!

              Nie mogę ja do chaty iść, Jasiuku, nie mogę do chaty!—za­wiodła kobieta. — Muszę ja iść do Bahrewicza i pokłonić się jemu nizko i o ratunek dla mego Filipka poprosić!..

              Aha!—mruknął chłop, jakby teraz zrozumiał już, czego Kry­styna szła do ekonoma.

              Mądrzejszy on ode mnie... może zlituje się nad swojem własnem dzieckiem... może poradzi... może pomoże... może po­ratuje...

              Aha!—powtórzył chłop.

I dodał:

              Z Bogiem!

              Z Bogiem! — powtórzyła kobieta i rozeszli się* Uozstanie to było nagłe i pożegnanie krótkie.

Jemu ciężko było stać z ośminą żyta na plecach; jej było pil­no prosić o ratunek dla Filipka. Zresztą mieszkać musieli razem albo blizko siebie, bo uszedłszy kilkanaście kroków, chłop odwrócił eię i rzucił zapytanie.

              Kiedy wrócisz do chaty!

              Dziś, zaraz! Albo ja tu hulać będę?—odkrzyknęła.

Przez ten sam otwór uchylonej nieco bramy, przez który z wo­rem swym przecisnął się był zaledwie Jasiuk, z łatwością weszła na ciemny i błotnisty dziedziniec folwarku. Pośrodku dziedzińca grupa drzew nie wysokich a krzaczastych, może akacyi i koralowe­go bzu, odcinała się na szarem tle zmroku jak wielka czarna pla­ma. Kilka szerokich promieni padało na nią z dwu oświetlonych okien niewielkiego domu, złocąc i w delikatne desenie rzeźbiąc ogo­łocone jeszcze z liści gałęzie. Krystyna stanęła pod drzewami temi i zlała się całkiem z ich czarnością.

Zza oświetlonych okien biły na dziedziniec donośne głosy. Jeden z nich, gruby i rozjątrzony krzyczał.

•— Me po niemiecku i nie po francuzku mówiłam tobie. Nie raz i nie dziesięć razy, ale sto razy, tysiąc razy, milion razy mó­wiłam „jak jedziesz na mszę do Rudni, przywieź butelkę pontaku!*4 Czy przywiozłeś kiedy? he? Dlaczego nie przywiozłeś? Wziąłeś z sobą rubla, a do domu odwiozłeś dziesiątkę... jakeś spać poszedł, wszystkie kieszenie w surducie i w kamizelce przewróciłam i dzie­siątkę tylko znalazłam. A gdzie podział się rubel? pewnoś za niego

dla faworyty jakiejś wstążek nakupił! a wina dla żony i dzieci, ie~ by miały czem gościa przyjąć, żałujesz...

Tu potok wymowy niewieściej przerwanym został przez inny głos, niewieści także i także rozgniewany, ale z młodszem i przy* jemniejszem brzmieniem.

              Moja mamciu! Albo to tatko myśli kiedy o nas? Albo to tatko dba o to, co z nami będzie?

Trzecia niewiasta, także snadź młoda, podchwyciła:

              Przecież my nie pierwsze lepsze, żeby gościa jak jacy chłopi przyjmować... Co kuzyn Kaprowski pomyśli sobie, że nawet wina...

              Ależ na miłość boską, Madziu, Róziu, Karolciu... — spróbo­wał odezwać się głos męski, basowy i widocznie zmartwiony.

              Milczeć! — z wybuchem nadzwyczajnym przelewała mu naj­starsza z krzyczących niewiast;—będziesz mi tu jeszcze gębę otwie­rał. Ńie z chamką ożeniłeś się i dzieci twoje nie chamskie dzieci! Z Kaprowską ożeniłeś się i uszanowanie miej! Czy słyszysz?

              Słyszę, Madziu, ale myślę sobie, że z krewnym nie trzeba tych ceremonii robić i w naszym stanie... wino...

              W naszym stanie! W naszym stanie!... W twoim stanie, nie w moim! Łapciastym szlachciurą byłeś i łapciastym szlachciurą zostałeś! Trzeba było ze swoją chamką Krystyną żenić się, a Ka- prowskiej nie brać... Dureń!

Po tej ostatniej nócie, która z energią wielką zakończyła szu­mny ten pasaż, słyszeć się dało głośne stuknięcie drzwiami i na ganek domu, w dwa cienkie słupki i dwie ławki zaopatrzony, wy­padł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą siłową. Wypadł tak, jak stał, bez czapki i na ganku znalazłszy się, 2o tylnej kieszeni surduta sięgnął, chustkę do nosa z niej wyjął i twarz nią sobie otarł. Ciężko stęknął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł w taki sposób, jakby stanowczo zamierzał iść, dokąd oczy zaniosą. W tem, z głębokiej czarności, jaką na środek dzie­dzińca rzucała grupa krzaczastych drzew, ozwało się bardzo ciche wołanie:

              Panoczku! panoczku!

Bahrewicz stanął, a w tejże chwili od czarnej plamy ode­rwała się i na jeden ze spływających z okien szlaków świetlistych

So między złotą rzeźbą splątanych gałęzi wysunęła się Krystyna, lose jej nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubej siermiędze zgarbiła się trwożnie, czy pokornie, głowa czerwoną chustką owinięta, schyloną była w nizkim pokłonie—tak, że twarzy niepodobna było rozpoznać, i tylko parę razy w złotawem świetle ogniście błysnęły czarne, zapadłe oczy. Oczy te poznał snadi Bahrewicz.

              Aha, to ty, Krysiu!—mruknął.

I wnet ruchem przerażenia pełnym rękę wyciągnął.

              Czego na światło wyłazisz? — z przerażeniem szeptać za­czął—chowaj się prędko! ot, tam stań, między drzewami! ]No, czego

chcesz? gadaj prędko, bo jak baby, broii Boże, zobaczą, dobrze bę­dzie i mnie, i tobie! Czego chcesz?

Chłopka w siermiędze i z nizko schyloną głową zlała się zno­wu z ogromną czarną plamą, którą tworzyły drzewa; w czarnej tej ■ciemności ozwał się szept stłumiony, ale naglący i błagalny:

              Panie drogi, miły, zlituj się nade mną, nieszczęśliwą sie­rotą! poradź, pomóż, ratuj Filipka!

Bahrewicz, którego barczysta postać ciężko zarysowała się na tle pozłacanych gałęzi, oglądał się wciąż na okna domu i machinal­nym ruchem co chwila chustkę do nosa ku czołu podnosił. Usły­szawszy imię Filipka, rękę z chustką w dół opuścii, mocno sapnął i wahającym się, bardzo zniżonym głosem zapytał:

              No! wzięli chłopca do wojska! Wiem o tem przecież, boś mi tak samo trzy miesiące temu uszy objadała prośbami, abym go ratował...

              Raz tylko, panoczku, dalibóg, raz tylko prosiłam...—zasze- mrał w czarnej cichości głos pokorny i bardzo cichy, ale Bahrewicz ręką niecierpliwie rzucił.

              Wzięli, to i wzięli! Nie tacy, jak on, idą... panowie i grafy do wojska idą... Durna ty! co ja ci na to poradzić mogę?... ot dar­mo tylko łazisz tu, mnie i siebie na biedę narażasz... Siedziałabyś lepiej w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiuk lepszy dla ciebie, niż był Maksym? Widzisz, że ja dobry jestem, nie źwierz żaden... jak dowiedziałem się, że Maksym was krzywdzi, to zaraz umieściłem was w czworaku Jasiuka. Z Jasiukami lepiej ci żyć, ha? Ordyna- ryę Antosiek bierze taką, jak i Jasiuk, choć miodszy i słabszy. Chleba macie dosyć, ha?

Otarł znowu chustką czoło i na odpowiedź czekał. Nie otrzy­mał jej jednak; długiej mowy jego kobieta wysłuchała cierpliwie, nie przerywając jej głośniejszem choćby odetchnieniem, ale gdy umilkł, zamiast odpowiedzieć na zadawane jej pytania, zaczęła:

              Wzięli, to i wzięli! Wiem ja, że nie ta£:ie, jak on, do woj­ska idą... na to już oni rodzą się, żeby iść... popłakałam, popłaka­łam, taj i płakać przestałam. Piśmienny, myślę sobie, i taki ma­leńki, taki śliczny... rady sobie da, ludzie go lubić będą, opieka bo­ska nad nim, sierotą..;

Przyciszony głos jej urwał się na chwilą; słychać w nim było łzy.

              No, to i czegóż teraz chcesz? — niecierpliwiąc się i coraz częściej na okna domu spozierając, zapytał Bahrewicz.

W czarnych ciemnościach tak coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.

              Panie, drogi, miły! je^o szluć (ślą) teraz, szluć daleko, da­leko, na skraj świata... Pisai on do mnie robaczek maleńki: „Ma- meńka, nie wytrzymam... piersi mnie bolą i w żywocie (żołądku) siły żadnej nie mam... drogi takiej dalekiej nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi eudzych nie wytrzymam... Mameńko, żeby mnie tu zostawili, to-bym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować... Ale nie mnie, nie mnie już między

wami bywać... pójdę, taj zamrę na końcu świata... przyjdź ty jeszcze do mnie, mameńko, choć razik, niech ja choć pożegnam się z tobą!“

Teraz na dobre już zapłakała, ale w trwodze, że wszystkiego, co wypowiedzieć miała, wypowiedzieć jej nie dadzą, stłumiła łkanie i szeptała dalej:

              Poszła ja zaraz do Ongrodu... świata za łzami nie widziała, ale szła... przyszła do kazarmów— „Filipku!“ wołam. Wyskoczył iia schody... hrymnął mnie do nóg i w kolana całuje... „Mameńko, my już z tobą ostatni raz widzim się na tym sweecie!“

              Głupstwo!—sarknął Bahrewicz—albo to on jeden w dalekie strony idzie... Idą inni i wracają...

              Oj, dolo moja!—jęknęła kobieta—idą, taj nie takie mize- ractwo, jak on... bladzieńkie to było i słabieńkie od urodzenia..* potem go ta gorączka chwyciła...

              A no! to czemu-żeś Antośka lepiej nie oddala? ten zdrów i silny...

              Albo ja kogo oddawała, panoczku! oj, dolo moja! Filipka pozwali... (wezwali) poszedł. Starszy. Dwadzieścia i jeden roczek na przeszłego, znaczy, Świętego Józefa, skończył, a Antośkowi dziewiętnasty od jesieni poszedł... Żeby on zdrów był... ale^ takie mizeractwo... Zaczęliście, panoczku, jego uczyć, taj nie skończyli­ście... Zapomnieliście o biednej sierocie.., Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście...

Bahrewicz rzucił się niecierpliwie.

              Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! silnego chłopa przy niej zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż więcej chcesz? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak zagniewam się, to cię z Antośkiem całkiem z majątku wyprawię...

Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności na złoty szlak światła wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego po­chwyciły, a potem głowa w czerwonej chuście, która pochyliła się nizko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.

              Panie! najdroższy!—pośród pocałunków szeptała kobieta— zlituj się... ty mądrzejszy ode mnie i od nas wszystkich biednych ludzi... Daj radę! Gdzie mnie iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili... Żebyście sami do miasta po­jechali... macie znajomych różnych... możebyście co dla niego wyko- łatali... toż to twoje rodzone dziecko... toż ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam... Ki mnie drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni mnie kto harować pomagał, ni kto główki mojej kiedy pocałował...

Kagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłaka­ne oczy błysnęły i utkwiły w twarzy mężczyzny.

              Paniczu! Stefanku! ja na ciebie nie hniewna (nie gniewam się)... Kie przeklinała ja ciebie i przeklinać nie stanę... (niebędę).

Głos jej znowu roztopił się we łzach.

              Lubiła ja ciebie, oj, lubiła, jak swo.ję własną duszę... poża­łuj ty mnie choć kryszkę (trochę) i Filipka mego wyratować pomóż...

Bahrewicz czuł się snadź zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał.

              No, i czegóż? cóż? dość już! no, dość! pomogę, poradzę się... może...

^ Wtem na ganku rozległ się krzyk potężny, basowy i zarazem wiolinowy. Tony bardzo nizkie wiązały się w nim z tonami nad­zwyczaj wysokiemi, a jeden tylko wyraz, jedno tylko imię gło- siły:

              Stefan! Ste-e-e-fan! Ste-e-efa-a-a-an!

Stefan Balirewicz od stóp do głowy drgnął i spiesznym, prze­rażonym szeptem Krystynie kilka słów cisnął:

              Zmykaj prędzej! żeby i ducha twego nie było.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin