Kornel Makuszyński - Król Azis.pdf

(400 KB) Pobierz
Makuszyński Kornel - Król Azis.
K ORNEL M AKUSZYŃSKI
K RÓL A ZIS
B IBLJOTEKA T YGODNIKA I LUSTROWANEGO
T OM LII
Niezmiernie był znuŜony król Azis, kiedy się o północy zwlókł z łoŜa, usnąć nie
mogąc.
Nie wiedział, czy to niepokój gorącej, Ŝarem drgającej nocy krew w nim burzy, czy teŜ
wspomnienie zabawy przedwieczornej sen z oczu mu spędza. Kiedy słońce stanęło nad
cyprysowym gajem, którego szczyty znaczyły kres dnia, wtedy odetchnęła ziemia, jakby się z
jej piersi stoczyła cięŜka słoneczna kula i wtedy wszystko ogarnęła dobra, łaskawa cisza,
niepokój kojąca. W takiej chwili nie uczyni krzywdy jedno stworzenie drugiemu, a zbrodniarz
ukryje lękliwie w zanadrzu nóŜ, którego dobędzie nocą. A oto król Azis, ujrzawszy w taką
smutną, przedziwnie cichą chwilę dumne łabędzie, płynące jak białe łodzie po sadzawce,
ujętej w marmurowe kolisko, zapragnął usłyszeć śpiew konających ptaków. Kazał przynieść
łuk, strzałę, zdobną w tęczę piór, na cięciwie połoŜył i czekał, aŜ się ptaki wspaniałe piersią
zwrócą ku niemu. Siedm łabędzi płynęło do jego stóp. Nagle się rzucił ten, który płynął
pierwszy, wyciągnął szyję, uderzył obciętemi skrzydłami o wodę i bluznął krwią. Król Azis
na łuku się oparł i słuchał chciwie. Ptak umierał na zabarwionej krwią fali cicho, bez głosu,
przeraŜonemi tylko skarŜąc się oczyma.
Zmarszczył brwi wspaniały król Azis; widać było, Ŝe od nadmiernego gniewu drŜała
mu ręka, kiedy od klęczącego u stóp jego niewolnika brał strzałę drugą. JuŜ mu spędzono w
pobliŜe przeraŜone i rozpierzchłe łabędzie, przeto bez trudu mierzył w śnieŜyste piersi. Siedm
zabił ptaków i nie usłyszał ich głosu.
— Czemu nie śpiewały te ptaki, umierając? — zapytał nagle król Azis człowieka,
który stał za nim w postawie pokornej, chociaŜ miał na sobie płaszcz, przetykany złotem i
łańcuch wspaniały na piersi.
Człowiek ten, ujrzawszy obrócone na siebie oczy Pana, ukląkł i odrzekł prawie
szeptem:
— Ginęły zbyt szybko, o Panie! Nie zaznały męki…
Wtedy mu król Azis w oczy spojrzał i rzekł:
— Kiedy mi się spodoba, zginiesz i ty, ale nie będziesz umierał szybko…
Człowiek ten na twarz upadł i jęczał.
Teraz kiedy się z łoŜa wśród dusznej nocy zwlókł król Azis, z niechęcią przypomniał
sobie zabawę przedwieczorną, zrozumiawszy, Ŝe nie była to igraszka królewska.
Głowę miał pełną szumów; to Ŝar leniwej nocy krew w nim wzburzył i gnał ją po
Ŝyłach, nadmiernie tętniących. Król Azis wyszedł na szerokie, marmurowe schody, pełzające
u stóp wspaniałych kolumn, stojących na straŜy pałacu. Wsparł się o jedną z nich i spojrzał w
dyszącą cięŜko, parną noc letnią.
Poza ogrodami, poza nieprzeniknionym murem cyprysów, widzialne tylko przez
wyłom uczyniony w nim do uŜytku łaskawych oczu królewskich, spało niespokojnym snem
białe miasto, rozległe i pyszne. ZnuŜone gwarem dnia, który skonał z wieńcem na słonecznem
czole, jak biesiadnik, ginący od nadmiaru rozkoszy, upojone potęgą swoją jak wspaniały
zwierz pustynny, którego poi zapach krwi, śmiertelnie strudzone krzykiem i wrzawą na cześć
swego Ŝywota, chodzącego w blasku słońca — legło to białe, marmurem błyskające miasto na
złotym, sypkim piasku morskiego wybrzeŜa, aby odpocząć wśród nocy i ochłodzić się
wiatrem, który morze wysyłało noc w noc na wytchnienie panom swoim. Dziś jednak parna
noc połoŜyła swoje długie, z nieprzejrzystego cienia uczynione ręce, na morze i uciszyła
wszystkie wiatry i wszystkie powiewy, z oddalonych lecące brzegów, więc się białe, pyszne
miasto męczyło, jak człowiek, który zapadł w gorączkowy sen i sennym, omdlałym ruchem
rąk stara się zmorę, gniotącą mu piersi, stracić i zdławić. Ogrody dyszały cięŜką, zabijającą
wonią róŜ, omdlały bluszcze, zwisłszy bezwładnie, cyprysy stały bez szmeru.
Król Azis spojrzał z nienawistna pogardą na śpiące miasto, które omdlało na morskim
brzegu, jak spragniony wędrowiec, co padł bezsilny i strawiony pragnieniem, zanim zdołał
ręce wyciągnąć ku fali. Brwi ściągnął wspaniały król Azis i począł schodzić przez
marmurowe, szerokie schody ku ogrodom, które zalała noc, tak, Ŝe tylko wierzchy
najwyŜszych cyprysów odcinały się ledwie widocznym zarysem na granatowem tle nieba,
wydobywszy się z nocnej toni, co wszystko poniŜej zatopiła, jak powódź. ZnuŜona
całodziennym wrzaskiem cisza spała w gąszczu; spłoszony ptak niechętnie, cięŜko w
ciemności bijąc skrzydłami, przeleciał tuŜ przed twarzą królewska.
Nagle, od strony, gdzie stały fontanny, ozwał się chrapliwy, zduszony, na poły senny
głos:
„StrzeŜcie króla Azisa!”
A za chwilę, gdzieś daleko, z pod palm odbrzmiał mu inny, wołający:
„Uszanujcie sen królewski!”
To straŜe króla Azisa nawoływały się wzajemnie.
Król Azis stąpał cicho po Ŝwirze ogrodowej alei, wytyczonej białemi widmami
posągów; szedł ku fontannom, gdzie czuwał straŜnik, zbrojny w włócznię. Ujrzał go po
chwili, wypatrując pilnie: straŜnik włócznię wbił w ziemię, a sam ułoŜył głowę na chłodnej
tarczy; od czasu do czasu tylko opierał się na ręku i przez sen wołał:
„StrzeŜcie króla Azisa!”
Podszedł ku niemu król i pochylił się nad sennym: dotknął go ręką, budząc.
StraŜnik zerwał się z ziemi, włócznię pochwycił i zamierzył się na króla.
— Kto jesteś? — krzyknął.
— Milcz! — szepnął król Azis — ogród słyszy…
— Czego chcesz?
StraŜnik, ostrze włóczni kierując w piersi Azisa, wpatrywał się w chmurną twarz
królewska, lecz jej nie poznał. Rzekł cicho:
— Czego szukasz w królewskich ogrodach?
— Króla! — szepnął przenikliwie król Azis i palec porozumiewawczo połoŜył na
ustach.
— Króla?!…
— Mów ciszej… Jego szukam… Czy nie wiesz, postanowiono, aby wybiła jego
ostatnia godzina?
— BoŜe! — rzęził straŜnik.
— Ja mam sprawić, aby nie ujrzał wschodzącego słońca. Mówię ci to, abyś krzykiem
nie zbudził pałacu… Tu jest dla ciebie złota moneta z głową króla Azisa…
— Wolałbym głowę króla Azisa bez złotej monety… Panie! — szeptał straŜnik —
muszę wywołać hasło. Nie trwóŜ się!
Odstąpił i chrapliwym głosem zawołał:
— „StrzeŜcie króla Azisa!”
— „Uszanujcie sen królewski!” — wołało w dali posłuszne echo.
Król Azis uśmiechnął się dziwnie w ciemności.
— Dobrze sprawiasz słuŜbę — rzekł — oto masz jeszcze jedną sztukę złota…
Miłujesz króla?
— Niech go stoczy robactwo! — odpowiedział straŜnik. — Twoje ręce będą
błogosławione… Tylko niech ci dłoń nie zadrŜy, abyś mógł uderzyć wprost w serce… Tędy
idź!… Mieli go zabić wczoraj, pewnie wiesz o tem, jeśli dziś przychodzisz ze sztyletem…
— Wiem! Nie zabili go, gdyŜ czuwał przez całą noc…
— Tak! — rzekł straŜnik — czemu drŜysz?… czytał księgi i pieścił panterę, która jak
pies chodzi za nim… Dzień jeden jeszcze oglądał słońce, oby go juŜ nie ujrzał jutro!… Tędy
idź!… Na marmurowych schodach czuwa niewolnik… Znajdziesz łatwo czarna gardziel…
Stąpaj ostroŜnie… Niech ci Bóg pomaga! Jutro całować będą twoje ręce, ja i wszyscy ze
mną… Jak się nazywasz?
— Na co ci moje imię? Jeśli mi się uda, wszystkie ulice będą jutro śpiewały moje imię
i morze będzie wołać je rykiem fal… A jeśli mi się nie uda, niebezpiecznie jest słudze
królewskiemu znać imię mordercy…
— Chwała ci, jakkolwiek się zowiesz… Idź przed siebie! Będę wołał głośno:
„StrzeŜcie króla Azisa” aby zagłuszyć kroki twe na Ŝwirze… Szukaj starannie serca, bo moŜe
go nie ma król Azis! — („StrzeŜcie króla Azisa!”) — A potem wołaj głośno, a ja zbudzę
miasto… Serca szukaj i nie wyjmuj zeń noŜa… Cicho! Dźwięk jakiś… („StrzeŜcie króla
Azisa”)… od strony pałacu… Ukryj się, panie… Jakby ktoś uderzał po ziemi łańcuchem…
(„StrzeŜcie króla Azisa”)… Czemu nie pełzasz w gąszcz? Prędzej, na Boga, prędzej!…
Będziesz zgubiony ty i ja, jeśli kto ujrzy… Co to?
Słychać było brzęk ogniw łańcucha, uderzających gwałtownie o siebie; szedł głos od
strony marmurowych schodów, szarzejących w oddali.
Król Azis nie poruszył się z miejsca.
— Uciekaj! — krzyknął stłumionym głosem straŜnik.
Zaśmiał się nagle złym śmiechem król Azis, ujrzawszy twarz straŜnika. Oto z gąszczu
wybiegła bez szelestu pantera królewska, wlokąc za sobą złocony łańcuch i, przypadłszy do
królewskich nóg, ocierać się o nie poczęła, pieszcząc się dziwnie. W tej chwili zaszły
bielmem oczy straŜnika i błysły w ciemności jak szklane oczy trupie. Nieludzkie, obłąkane
przeraŜenie wykrzywiło mu usta; poznał króla i oszalał. Włócznia z rąk mu wypadła: nagle
począł uciekać, jakgdyby śmierć zobaczył i jakiemś śmiertelnem rzęŜeniem wołał na cały głos
bezustannie: „StrzeŜcie króla Azisa!”
Król Azis nie spojrzał nawet w tę stronę, albowiem musiał uspokajać panterę, która
wygięła się w kabłąk i zmruŜyła oczy. Za obroŜę chwycił król Azis i, wiodąc zwierzę,
powolnym krokiem poszedł alejami w stronę pałacu. Spał marmurowy dom, owinąwszy się
szczelnie w płaszcz mroku: gdzieś w dali wzdychać juŜ poczęło senne morze, jakby błagając
zmiłowania i słońca.
Król Azis wszedł do komnat. Panterę u drzwi uwiązał na złoconym łańcuchu, a sam
wszedł do sali, pełnej przejrzystego mroku, gdyŜ w jednym jej rogu błyskała mdłem światłem
lampa. Blask padł na twarz króla Azisa. Gorzały w niej oczy złym błyskiem, oczy dziwnie
czarne, jakby dwa ognie wprawione w twarz z wosku. Król Azis miał twarz zmiętą i
niezmiernie znuŜona, jakby Ŝółta; gdyby niesamowicie świecące oczy powiekami zakrył,
byłby raczej podobny do trupa. Straszny uśmiech błąkał się po znuŜonej twarzy, uśmiech, co
spływał z oczu i biegł ku ustom, zaciętym groźnie, bladym i bezkrwistym. W twarzy
królewskiej nie było krwi.
Ręce mu drŜały, kiedy ująwszy złote szczypce, objaśniał włókno lampy; dreszcz po
nim przebiegł, gdyŜ nagle poczuł zimno. Owinął się płaszczem i usiadł na rzeźbionem
krześle, patrząc czarnemi oczyma w światło. Czoło zmarszczył król Azis — widocznie myśli
Zgłoś jeśli naruszono regulamin