„Stosy ludzkich głów nikną w mglistej dali.
Ja także gasnę, więdnę jak kwiaty na łące.
Lecz w ukochanych książkach i zabawach dzieci,
Powstanę znowu z martwych, by zakrzyknąć: słońce!”
ROZDZIAŁ 1
- Włosy przesiąkły mi tym zapachem, Severianie - poskarżyła się Dorcas. - Kilka razy wchodziłam pod wodną kaskadę w tym ciepłym kamiennym pokoju - nie wiem, czy pomieszczenia przeznaczone dla mężczyzn są urządzone w taki sam sposób - i zawsze, kiedy spod niej wychodziłam, słyszałam, że rozmawiają o mnie. Ciebie nazywały czarnym rzeźnikiem i obrzucały cię wieloma innymi wyzwiskami, których nie chcę powtarzać.
- Nie ma w tym nic dziwnego - odparłem. - Prawdopodobnie jesteś pierwszą nową osobą, która zjawiła się tam od wielu miesięcy, w związku z czym jest całkiem naturalne, że wzbudziłaś zainteresowanie, a te nieliczne kobiety, które wiedzą, kim jesteś, chciały zaimponować innym, opowiadając wymyślone naprędce historie. Jeżeli o mnie chodzi, to już do tego przywykłem. W czasie naszej wędrówki ty także z pewnością spotykałaś się z takim zachowaniem.
- Rzeczywiście - przyznała, po czym usiadła na parapecie otworu strzelniczego. W rozciągającym się pod nami mieście zapłonęły lampy zawieszone przed niezliczonymi sklepikami, wypełniając dolinę Acis żółtą poświatą podobną do tej, jaką roztaczają wokół siebie rozwinięte żonkile, ale Dorcas nie zwróciła na to uwagi.
- Teraz rozumiesz, dlaczego prawa konfraterni nie zezwalają mi bym wziął sobie żonę, chociaż ja jestem gotów je złamać, jak już wielokrotnie ci powtarzałem, za każdym razem, kiedy pragnęłaś to ode mnie usłyszeć.
- Chcesz powiedzieć, że byłoby dla mnie lepiej, gdybym mieszkała osobno i odwiedzała cię tylko raz albo dwa w tygodniu lub też czekała, kiedy ty zechcesz to uczynić?
- Zazwyczaj tak właśnie się robi. Kobiety, które dzisiaj o nas rozmawiały, prędzej czy później zrozumieją, że one, lub też ich synowie albo mężowie, pewnego dnia mogą trafić w moje ręce.
- Nie rozumiesz, że to nie ma żadnego znaczenia? Chodzi o to, że...
Dorcas umilkła, a kiedy przez dłuższą chwilę żadne z nas nie odezwało się ani słowem, wstała i złożywszy ręce za plecami zaczęła przechadzać się po pokoju. Wzbudziło to mój niepokój, gdyż nigdy do tej pory tak się nie zachowywała.
- W takim razie, o co chodzi? - zapytałem.
- O to, że wówczas jeszcze nie była to prawda, teraz zaś już nią jest.
- Czyniłem użytek ze Sztuki wszędzie, gdzie tylko nadarzała się sposobność. Wykonywałem wyroki sądów w miasteczkach i wioskach. Wielokrotnie obserwowałaś mnie z okna, choć nigdy nie chciałaś wmieszać się w tłum, czemu zresztą wcale się nie dziwię.
- Nie patrzyłam - odparła.
- Ale ja cię widziałem.
- Byłeś tak bardzo pochłonięty tym, co robisz, że nie mogłeś zobaczyć, jak odwracam głowę albo zasłaniam oczy. Zazwyczaj przyglądałam ci się, kiedy wskakiwałeś na szafot i wówczas machałam do ciebie. Wspaniale wyglądałeś, dumny i prosty jak twój miecz. Byłeś też uczciwy w tym, co robisz. Pamiętam, jak kiedyś na szafot wyszedł razem z tobą jakiś urzędnik i staliście tam we czwórkę: ty, on, skazaniec i mnich. Tylko ty miałeś uczciwą twarz.
- Wątpię, czy mogłaś ją widzieć, gdyż z pewnością była zakryta maską.
- Nie musiałam jej widzieć, Severianie. Przecież dobrze wiem, jak wyglądasz.
- Czy teraz wyglądam inaczej?
- Nie - przyznała niechętnie - ale ja byłam tam, na dole. Widziałam ludzi przykutych łańcuchami do ścian tuneli. Kiedy dziś wieczorem położymy się do naszego miękkiego łoża, będziemy spali nad ich głowami. Powiadasz, że ilu ich tam jest?
- Około tysiąca sześciuset. Naprawdę uważasz, że odzyskaliby wolność, gdybym ich nie pilnował? Nie zapominaj, że byli już tam, kiedy przybyliśmy do miasta.
Dorcas odwróciła się ode mnie, a jej ramionami wstrząsnął dreszcz.
- Te tunele przywodzą mi na myśl masowy grób...
- I słusznie - odparłem. - Archont mógłby ich uwolnić, ale kto wskrzesiłby tych, którym odebrali życie? Ty chyba nigdy nikogo nie straciłaś, prawda?
Nie odpowiedziała.
- Zapytaj żony, matki i siostry ludzi, których ciała za sprawą tych więźniów zgniły gdzieś w górach, czy Abdiesus powinien wypuścić więźniów na wolność.
- Wystarczy, że zapytałam o to samą siebie - odparła Dorcas i zdmuchnęła świecę.
***
Thrax przypomina zakrzywione ostrze wbite w serce gór. Leży w przewężeniu doliny Acis i pnie się w górę rzeki aż do Zamku Acies. Harena, panteon oraz inne reprezentacyjne budowle zajmują płaski teren między zamkiem a murem (zwanym Capulusem), który przegradza wąską dolinę w jej niżej położonej części. Prywatne budynki wspinają się po stromych zboczach, wiele z nich zostało wykutych w skałach; stąd właśnie wziął się jeden z licznych przydomków Thraxu - Miasto Bezokiennych Pokoi.
Dobrobyt miasto zawdzięcza swemu położeniu na początku żeglownego odcinka rzeki. Właśnie tutaj wszystkie towary wysyłane w górę Acis (niektóre z nich pokonały już dziewięć dziesiątych biegu Gyoll, zanim dotarły do mniejszej rzeki, być może stanowiącej prawdziwe źródło wielkiej Gyoll) przeładowuje się na grzbiety jucznych zwierząt.
I na odwrót: wodzowie górskich plemion oraz wielcy posiadacze ziemscy, którzy pragną wyekspediować zboże i wełnę do miast położonych daleko na południu, zwożą towary do miasta, by załadować je na łodzie poniżej katarakty ryczącej pod łukowym sklepieniem przelewu wybudowanego pod Zamkiem Acies.
Jak zawsze, kiedy władza próbuje podporządkować sobie niespokojny obszar, główną troską jej przedstawiciela, czyli archonta, staje się egzekwowanie decyzji wymiaru sprawiedliwości. Po to właśnie, by narzucić swoją wolę tym spośród żyjących poza murami miasta, którzy chętnie by się jej sprzeciwili, ma do dyspozycji siedem szwadronów dimarchów dowodzonych przez siedmiu oficerów. Sąd zbiera się co miesiąc, w okresie między pierwszą kwadrą księżyca a pełnią, jego obrady zaś zaczynają się codziennie wraz z drugą poranną wachtą i trwają tak długo, aż zostaną rozpatrzone wszystkie sprawy przewidziane na ten dzień. Jako główny wykonawca wyroków musiałem uczestniczyć w każdej sesji, tak by archont miał pewność, że jego decyzje nie ulegną zniekształceniu, a tym samym skazańcy nie otrzymają łagodniejszej bądź też bardziej surowej kary, niż to było w jego zamiarze. Jego celem było również sprawowanie ścisłej kontroli nad funkcjonowaniem Vinculi, w której przebywali więźniowie. Oznaczało to, że moim udziałem stała się odpowiedzialność zbliżona do tej, jaka spoczywała w naszej Cytadeli na barkach mistrza Gurloesa - przy zachowaniu właściwych proporcji, ma się rozumieć - i przez pierwszych kilka tygodni pobytu w Thraksie jej ciężar dawał mi się mocno we znaki.
Według jednej z maksym mistrza Gurloesa nie ma idealnie usytuowanych więzień. Jak większość mądrych sentencji, które z założenia mają służyć kształceniu młodych ludzi, ta też była prawdziwa i jednocześnie zupełnie bezużyteczna. Wszystkie ucieczki dzielą się na trzy kategorie: dokonuje się ich za pomocą podstępu, przemocy lub dzięki zdradzie strażników. W odludnych miejscach trudno o jakiś fortel, dlatego też za takim właśnie usytuowaniem więzień opowiadają się najczęściej ci, którzy poświęcili temu zagadnieniu wiele uwagi.
Tak się jednak nieszczęśliwie składa, że pustynie, górskie szczyty i samotne wyspy oferują znakomite warunki do przeprowadzenia ucieczki przy użyciu przemocy. Jeżeli więzienie zostanie oblężone przez przyjaciół uwięzionych, minie zbyt wiele czasu, zanim wojsko przybędzie z odsieczą, podobnie jak w przypadku buntu więźniów; wszystko rozstrzygnie się na długo przed tym, zanim na miejsce dotrą wezwane posiłki.
Trudności tych można uniknąć na terenie gęsto zaludnionym i dobrze ufortyfikowanym, ale wówczas należy liczyć się z pojawieniem nowych, poważniejszych niebezpieczeństw. W takim miejscu więzień nie potrzebuje tysiąca przyjaciół, tylko jednego albo dwóch, w dodatku wcale nie muszą to być wojownicy - w zupełności wystarczą na przykład sprzątaczka i uliczny sprzedawca, naturalnie pod warunkiem, że dysponują inteligencją oraz stanowczością. Co więcej, jeśli więźniowi uda się wydostać poza mury, może bez trudu wtopić się w anonimowy tłum, w związku z czym rezultat poszukiwań nie zależy już od tropicieli i psów gończych, tylko od agentów i tajnych informatorów.
W naszym przypadku więzienie w jakimś odosobnionym, odludnym miejscu w ogóle nie wchodziło w grę. Nawet gdyby oprócz strażników obsadzono je odpowiednio dużą liczbą żołnierzy, którzy broniliby go przed atakami autochtonów, zoantropów oraz najróżniejszych bandytów, od jakich aż roi się w górzystej okolicy (nie wspominając już o zbrojnych oddziałach zubożałych arystokratów, którym nigdy nie można było ufać), to należałoby ściągnąć dodatkowe jednostki tylko po to, żeby zapewniły ochronę transportom żywności i wyposażenia. Dlatego właśnie Vincula znalazła się w granicach miasta, dokładniej rzecz biorąc mniej więcej w połowie wysokości zbocza na zachodnim brzegu rzeki i jakieś pół mili od Capulusa.
Jest to starożytna budowla, która - przynajmniej moim zdaniem - od początku miała pełnić funkcję więzienia, mimo iż według starej legendy kiedyś była grobowcem. Kilkaset lat temu została znacznie powiększona i zaadaptowana do nowych potrzeb. Patrzącemu na nią z łatwiej dostępnego wschodniego brzegu może przypominać wyrastającą z litej skały, czworokątną wieżę trzypiętrowej wysokości, której płaski, okolony blankami dach niemal styka się ze ścianą urwiska. Ta widoczna jej część - wielu gości odwiedzających miasto uważa ją zapewne za całość budowli - w rzeczywistości stanowi jej najmniejszy i najmniej istotny fragment. W czasie kiedy pełniłem funkcję liktora, mieściły się tam biura, kwatery strażników oraz moje mieszkanie.
Więźniów trzymano w tunelu wydrążonym ukośnie w litej skale. Nie przebywali ani w jednoosobowych celach, takich jakie znajdowały się w Wieży Matachina, ani we wspólnej sali, w jakiej ja sam byłem przetrzymywany w Domu Absolutu, lecz zostali przykuci do ścian po obu stronach korytarza. Łańcuchy łączące żelazne kołnierze z tkwiącymi w skale hakami miały taką długość, żeby pośrodku tunelu pozostało przejście na tyle szerokie, by strażnicy mogli tamtędy bezpiecznie przechodzić, nie obawiając się, że któryś z uwięzionych wyszarpnie im klucze zza pasa.
Tunel miał około pięciuset kroków długości i mieścił ponad tysiąc więźniów. Zalegające na podłodze nieczystości spłukiwano wodą z ogromnej cysterny na szczycie urwiska; ścieki wpadały do otworu odpływowego w najniższej części korytarza i trafiały do podziemnego kanału, który odprowadzał je poza teren miasta, w dół rzeki, gdzie w pewnej odległości od muru znajdowało się jego ujście.
Czworokątna wieża oraz pochyły tunel początkowo stanowiły całość budowli, potem jednak dobudowano mnóstwo bocznych odgałęzień i poziomych galerii. Wiele z nich powstało w trakcie prób dokopania się do podziemnego korytarza, które podejmowano z wnętrza prywatnych rezydencji rozlokowanych na zboczu. Próby te zakończyły się niepowodzeniem, ale częściowo wydrążone szyby zostały dokończone i zaadaptowane do potrzeb Vinculi, pozwalając na pomieszczenie większej liczby więźniów.
Istnienie tych nie planowanych, bądź też wadliwie zaplanowanych dodatków znacznie utrudniało mi zadanie. Jedna z pierwszych moich decyzji dotyczyła zasypania najmniej użytecznych mieszaniną rzecznych kamieni, piasku, żwiru i palonego wapna oraz rozpoczęcia prac przy poszerzaniu i łączeniu pozostałych, tak by utworzyły jakąś sensowną strukturę. Działania te, chociaż bardzo potrzebne, posuwały się naprzód w niezmiernie wolnym tempie, ponieważ jednorazowo można było skierować do nich co najwyżej kilkuset więźniów, a większość z nich znajdowała się w opłakanej kondycji fizycznej.
Przez kilka pierwszych tygodni po przybyciu do Thraxu nie miałem czasu na nic innego poza wykonywaniem obowiązków. Dorcas poznawała miasto za nas oboje, ja zaś przykazałem jej surowo, aby przede wszystkim pytała o Peleryny. Podczas długiej wędrówki z Nessus świadomość, że niosę ze sobą Pazur Łagodziciela, ciążyła mi niczym kamień, ale teraz, kiedy podróż dobiegła końca i nie tylko nie mogłem mieć nadziei, że spotkam kapłanki w drodze do miejsca mego przeznaczenia, ani nawet łudzić się, że szczęśliwy przypadek pozwoli mi natrafić na ich ślad, ciężar stał się wręcz nieznośny. Śpiąc pod gwiazdami trzymałem klejnot w bucie, a przy tych nielicznych okazjach, kiedy zdarzało nam się spędzać noc pod dachem, wpychałem go tak głęboko, jak tylko się dało. Teraz przekonałem się, że w ogóle nie mogę zasnąć, jeśli nie wyczuwam jego obecności, i co chwila sprawdzam, czy nadal znajduję się w jego posiadaniu. Dorcas uszyła nieduży woreczek z doskonale wyprawionej ludzkiej skóry; schowałem do niego klejnot, zawiesiłem woreczek na szyi i nie rozstawałem się z nim ani w dzień, ani w nocy. Wielokrotnie śniło mi się, że Pazur płonie, wisząc nade mną w powietrzu niczym jego katedra. Budziłem się wówczas, by stwierdzić, iż lśni tak jasno, że jego blask przesącza się przez delikatną skórę. Dwa lub trzy razy każdej nocy budziłem się też z innego powodu: leżałem na wznak, z klejnotem na piersi, i wydawało mi się, że jest tak ciężki - choć bez trudu mogłem unieść go jednym palcem - iż lada chwila zgniecie mnie na miazgę.
Dorcas czyniła wszystko co w jej mocy, żeby mnie uspokoić i pomóc, ale widziałem, że zdaje sobie sprawę z nagłej zmiany, jaka nastąpiła w naszych wzajemnych stosunkach i jest nią jeszcze bardziej zaniepokojona ode mnie. Takie zmiany zawsze są bardzo nieprzyjemne, choćby z tego powodu, że dowodzą prawdopodobieństwa wystąpienia kolejnych. Podczas wspólnej podróży (a wędrowaliśmy razem, w mniejszym lub większym towarzystwie, od chwili, kiedy w Ogrodzie Wiecznego Snu Dorcas pomogła mi, na wpół utopionemu, wypełznąć z wody na trawiastą ścieżkę), byliśmy sobie zupełnie równi - każde z nas maszerowało na własnych nogach albo jechało na własnym wierzchowcu. Nawet jeżeli zapewniałem jej ochronę przed niebezpieczeństwami, to ona z kolei dawała mi coś w rodzaju moralnego schronienia. Dzięki mojej obecności nikt nie śmiał okazywać pogardy jej niewinnej urodzie, a z kolei widząc ją ludzie nie mogli uciekać się do łatwego wybiegu, jakim było ukrywanie się za tarczą odrazy, którą budziła moja profesja. Służyła mi radą w chwilach wahań, a towarzystwem na pustkowiu.
Wszystko to dobiegło końca, kiedy wreszcie dotarliśmy do Thraxu i wręczyłem archontowi list od mistrza Palaemona. Odziany w fuliginowy płaszcz nie musiałem już lękać się tłumu - to raczej ja wywoływałem lęk jako przedstawiciel groźnej i bezlitosnej władzy. Dorcas - już nie równoprawna towarzyszka podróży, tylko zwykła dziewczyna, jak nazwała ją Cumaeana - otrzymała w Vinculi osobną kwaterę. Jej rady stały się bezużyteczne, gdyż miałem teraz do czynienia z trudnościami natury prawnej i administracyjnej. Przez wiele lat uczono mnie zmagać się z nimi, ona natomiast nie miała o nich najmniejszego pojęcia, także z tego powodu, iż nie znajdowałem czasu ani ochoty, by wyjaśnić jej ich naturę, żebyśmy mogli wspólnie zastanowić się nad sposobem ich rozwiązania.
Tak więc podczas gdy ja spędzałem wachtę za wachtą w sali posiedzeń sądu, Dorcas wędrowała po całym mieście. W końcu doszło do tego, że my, którzy przez znaczną część wiosny przebywaliśmy niemal bez przerwy razem, latem prawie zupełnie przestaliśmy się widywać. Późnym wieczorem pospiesznie spożywaliśmy wieczerzę, potem zaś kładliśmy się do łóżka, gdzie prawie natychmiast zasypialiśmy, przytuleni mocno do siebie.
Wreszcie na niebie zaświecił księżyc w pełni. Z jakąż radością wpatrywałem się w niego z dachu wieży - wisiał nieruchomo, spowity w zielony płaszcz lasów i okrągły niczym otwór kubka. Nie byłem jeszcze zupełnie wolny, ponieważ musiałem uporać się z pracami, które nagromadziły się w minionym okresie, ale przynajmniej mogłem skoncentrować na nich całą uwagę, co wydawało mi się niemal równie wspaniałe jak wolność. Poprosiłem Dorcas, żeby towarzyszyła mi nazajutrz w inspekcji podziemnej części Vinculi.
Popełniłem błąd. W stęchłym powietrzu, wśród cierpiących więźniów, z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Jak już wspomniałem, wieczorem powiedziała mi, że poszła do publicznej łaźni (było to niezwykłe, zważywszy na jej lęk przed wodą, który kazał jej myć się codziennie gąbką umoczoną w wodzie zaledwie przykrywającej dno miednicy), by spłukać ze skóry i włosów woń podziemnych korytarzy. Wtedy właśnie zauważyła, że łaziebne wskazują ją innym kobietom korzystającym z kąpieli.
ROZDZIAŁ II
NAD KATARAKTĄ
Nazajutrz rano, przed wyjściem do miasta, Dorcas obcięła włosy krótko jak chłopiec, po czym wetknęła białą piwonię w pierścień, którym je do tej pory upinała. Kiedy po południu skończyłem pracować nad dokumentami, pożyczyłem od sierżanta strażników dżalabiję i wyruszyłem na poszukiwania.
Książka w brązowej okładce, którą stale noszę przy sobie, twierdzi, że nie ma bardziej niezwykłego doświadczenia od zwiedzania miasta całkowicie odmiennego od tych, jakie widywało się do tej pory, gdyż wiąże się to z odkrywaniem drugiego, zupełnie odmiennego ja. Mnie jednak udało się doświadczyć jeszcze dziwniejszego uczucia: otóż wędrowałem po mieście, w którym mieszkałem już od jakiegoś czasu, a o którym nic nie wiedziałem.
Nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się łaźnia, chociaż słyszałem o niej nie tylko od Dorcas, lecz także przy okazji przesłuchań w sądzie. Nie wiedziałem także, gdzie jest bazar, na którym kupowała stroje i kosmetyki, ani nawet czy w mieście jest tylko jeden czy może więcej. Krótko mówiąc, nie wiedziałem nic oprócz tego, co mogłem dostrzec z dachu wieży lub podczas krótkiego spaceru z Vinculi do pałacu archonta. Być może zbytnio zaufałem swojemu zmysłowi orientacji, wierząc, że nie zgubię się w mieście tylekroć mniejszym od Nessus, chociaż wędrując krętymi uliczkami prowadzącymi w dół zbocza, między murami domów, których większa część była wykuta głęboko w skale, na wszelki wypadek sprawdzałem od czasu do czasu, czy wciąż mam w zasięgu wzroku znajomy kształt wieży z wzmocnioną żelaznymi okuciami bramą i czarną chorągwią szarpaną podmuchami wiatru.
W Nessus bogaci mieszkają w północnej części miasta, gdzie wody Gyoll są czystsze, biedacy zaś w południowej, gdzie rzeka jest cuchnąca i brudna. Tutaj, w Thraksie, zwyczaj ten nie znalazł zastosowania, częściowo dlatego, że Acis płynie tak szybko, iż brudy wytwarzane przez tych znad górnego biegu rzeki (stanowią oni najwyżej tysięczną część tych, którzy mieszkają na północy Nessus), nie są w stanie zanieczyścić trwale jej wód, częściowo zaś dlatego, że liczne akwedukty doprowadzają do fontann i domów bogaczy wodę pobieraną powyżej katarakty, w związku z czym czystość rzeki w samym mieście nie odgrywa tak ważnej roli.
W Thraksie granice podziału przebiegają poziomicowo. Najbogatsi zamieszkują dolne rejony stromych zboczy, najbliżej Acis, skąd mają niedaleko zarówno do sklepów i urzędów, jak i do przystani, gdzie czekają wiosłowe łodzie - ich załogi stanowią niewolnicy - którymi można podróżować od krańca do krańca miasta. Biedniejsi mają domy trochę wyżej, jeszcze wyżej wznoszą się domostwa klasy średniej i tak dalej, aż do najuboższych, których nędzne siedziby są usytuowane u podnóża fortyfikacji na szczycie urwiska; często są to sklecone byle jak lepianki i szałasy, do których trzeba wspinać się po długich drabinach.
Już wkrótce miałem poznać z bliska jedną z tych żałosnych chatynek, tymczasem jednak przebywałem w dzielnicy handlowej w pobliżu traktu wodnego. Na wąskich uliczkach panował tak wielki tłok, iż w pierwszej chwili pomyślałem, że może trwają właśnie obchody jakiegoś święta albo że działania wojenne - w Nessus wydawały się niezmiernie odległe, by w miarę, jak posuwaliśmy się na północ, stawać się coraz bardziej realnymi - zbliżyły się tak bardzo, że do miasta zaczęły napływać pierwsze fale uciekinierów.
Jak słyszałem, na jednego mieszkańca Nessus przypada pięć budynków. W Thraksie proporcje te z pewnością uległy odwróceniu, tego dnia zaś odniosłem wrażenie, iż każdy dom musi pomieścić co najmniej pięćdziesięciu ludzi. Nessus jest też miastem kosmopolitycznym, w tym jednak sensie, że o ile można tam spotkać cudzoziemców, albo nawet kakogenów, którzy przybyli statkami z odległych planet, to zawsze wiadomo, że są to obcy, którzy z takich lub innych powodów znaleźli się daleko od swoich domów. Tłum wypełniający ulice Thraxu był tak różnorodny, jak różnorodne są plemiona i rasy, które zamieszkują górskie okolice. Widząc człowieka w nakryciu głowy w kształcie ptaka, ze skrzydłami służącymi za nauszniki, albo w obszarpanym płaszczu ze skóry kaberu, albo z wytatuowaną twarzą, należało się spodziewać, że lada chwila zza najbliższego zakrętu wyłoni się stu takich samych jak on.
Ludzie ci, zwani eklektykami, wywodzili się od osadników z południa, którzy wymieszali się z krępymi, ciemnoskórymi autochtonami i przejęli od nich wiele obyczajów, dodając do nich elementy zapożyczone od mieszkających na północy amfitrionów albo nawet od jeszcze mniej znanych ludów, wędrownych handlarzy i mieszkańców odległych osad.
...
kobong