Krzysztof Boruń
T O C C A T A
TRZECIA MOŻLIWOŚĆ
Dyktuję te słowa w pięćdziesiątym trzecim dniu ziemskim od chwili przybycia naszej ekspedycji do Układu 70 Wężownika A. Pięćdziesiąt trzy dni odpowiada stu siedemdziesięciu
ośmiu obrotom planety Vicinia wokół osi. O istnieniu tej planety my – mieszkańcy Układu
Słonecznego – wiemy już od blisko stu dwudziestu lat. Cywilizacja viciniańska jest pierwszą
cywilizacją, z którą udało się nawiązać radiową łączność międzygwiezdną.
W trzydzieści trzy lata po nadaniu standardowej serii sygnałów przy pomocy największego
wówczas na Ziemi radioteleskopu w kierunku dwudziestu sześciu wybranych gwiazd – nadeszła odpowiedź z Układu 70 Wężownika. Zawierała ona powtórzenie naszej serii oraz zestawy liczb, które bez trudu zostały zidentyfikowane jako układ periodyczny pierwiastków. Zaraz po tym następowała „prezentacja” w postaci składu izotopowego materii zewnętrznych
warstw atmosfery Słońca i tych samych danych o gwieździe A układu podwójnego 70 Wężownika.
Dalej, jak można było się domyślić, szły serie liczb dotyczących składu atmosfery
planety, z której nadano sygnały oraz składu mineralnego jej powierzchni i wnętrza.
W odpowiedzi nasi ojcowie przekazali w kierunku Układu 70 Wężownika A podobne dane
dotyczące Słońca i Ziemi oraz propozycję przejścia na nadawanie dwuwymiarowych obrazów
metodą rozkładu na punkty jasne i ciemne. Dłuższe serie rysunków i zdjęć miały umożliwić
naszym „rozmówcom międzygwiezdnym” poznanie głównych form życia i cywilizacji
mieszkańców Ziemi.
Po trzydziestu trzech latach nadeszła kolejna odpowiedź. Mieszkańcy planety Vicinia –
gdyż tak ją poczęto nazywać w tych czasach – jeszcze raz wykazali wysoką inteligencję: rozszyfrowali metodę łączności wizyjnej i na tych samych zasadach przekazali nam obraz swego świata.
Kiedy więc nasza wyprawa międzygwiezdna wyruszała w drogę, o Vicinii i jej mieszkańcach
wiedzieliśmy już niemało i wydawało się, że jakichś zasadniczych, gruntownie odważających nasze wyobrażenia niespodzianek nie należy oczekiwać.
Nie znaczy to, iż obraz Vicinii, przekazany na falach elektromagnetycznych, pozbawiony był
poważniejszych luk i niejasności. Kontrast między środkami technicznymi i wysokim stopniem rozwoju wytwórczości a rażąco niskim poziomem materialnych warunków życia mieszkańców planety – wydawał się co najmniej zastanawiający. Snuto najprzeróżniejsze domysły na temat możliwych dróg rozwoju społecznego, czy nawet wynaturzeń struktury organizacyjnej państw, w których postęp technologiczny staje się nie środkiem, lecz celem rozwoju cywilizacyjnego.
Ślepe uliczki rozwoju?... Jakże odległą okazała się rzeczywistość od przewidywań...
*
Jeszcze tylko pięć godzin... Nie mogę liczyć na żadną pomoc. Nikt mnie nie odnajdzie w
tej pułapce. Po co się łudzić? Przecież wiem, że to niemożliwe. Chyba tylko niezmiernie
rzadki splot okoliczności może mnie uratować. Ale jaką mam szansę?... Regeneratory już
prawie nie działają. Zużywam ostatnią rezerwę tlenu. Zostało mi zaledwie pięć godzin...
Postanowiłem podyktować to, co przemyślałem. Czasu niewiele, a chciałbym po sobie zostawić ślad. Jeśli kiedykolwiek ktoś odnajdzie moje ciało zamknięte w kokonie skafandra –
dowie się, jak było naprawdę.
Pięć godzin...
Im dłużej myślę o mojej sytuacji, tym mniej wydaje ml się prawdopodobne, aby ktokolwiek
mógł odnaleźć zapis. Źle się wyraziłem: ktokolwiek z ludzi! Ale przecież są ONI! kiedykolwiek może ON? Ten, który z nami rozmawiał przez Wielką Antenę? Czy potrafi odczytać zapis? A
jeśli nawet odczyta – co z niego zrozumie? Czy dzięki niemu łatwiej pojmie różnicę między
nami a Vicinianami?...
Przybycie naszej ekspedycji na Vicinię nie rozwiązało żadnego z zasadniczych problemów
spornych, jakie pojawiły się w toku łączności międzygwiezdnej. Przeciwnie – stanęliśmy w
obliczu faktów, które zamiast ugruntować nasze dotychczasowe wyobrażenia o tej cywilizacji, postawiły je pod znakiem zapytania.
Źródłem sygnałów nadawanych w kierunku Słońca była gigantyczna konstrukcja techniczna
wzniesiona na biegunie północnym Vicinii. Za jej pośrednictwem w ostatnich miesiącach
podróży wznowiliśmy łączność z mieszkańcami planety, przystępując do opracowania słownika elementarnych pojęć, który miał ułatwić nawiązywanie bliższych stosunków.
Kryzys pojawił się dość nagle, zupełnie niespodziewanie: na nasze pytanie, w jaki sposób
możemy nawiązać bezpośredni kontakt z przedstawicielami Vicinii – na ekranie uparcie ukazywał się ów system antenowy służący mieszkańcom planety do łączności międzygwiezdnej.
Wszelkie próby łączności radiowej z pominięciem Wielkiej Anteny – jak nazywaliśmy to
urządzenie – nie przynosiły żadnego rezultatu.
Lądowanie grupy zwiadowczej w celu nawiązania porozumienia z mieszkańcami planety
pogłębiło jeszcze naszą niepewność. Vicinianie – niewielkie, zaledwie sięgające nam do kolan
stwory – nie tylko wyglądem, lecz i zachowaniem całkowicie odbiegają od naszych wyobrażeń o twórcach wysokiej cywilizacji. Ich inteligencja nie przewyższa inteligencji małp
człekokształtnych i jakkolwiek wykazują pewne zainteresowanie naszą obecnością, jest ono
bardzo powierzchowne i krótkotrwałe, przypominające zainteresowanie psa, który po obwąchaniu nieznanego przedmiotu po chwili zapomina o nim, traktując go jako naturalny składnik otoczenia.
A jednocześnie – istoty te przejawiają, jako zbiorowość, niezwykle wysoki stopień zorganizowania.
Nie ulega wątpliwości, że ich społeczeństwo jest strukturą o ogromnej sprawności
i celowości w działaniu. Ruchliwość Vicinian nie ma w sobie nic z chaosu i przypadkowości.
Jeśli nawet czasem, zwłaszcza przy próbach ingerencji z naszej strony, powstawało chwilowe
zamieszanie i zakłócenie współdziałania – po kilkunastu sekundach wszystko wracało do
normy.
Mrówki! – Oto co nasuwało się już przy pierwszym bezpośrednim spotkaniu. Zdawaliśmy
sobie, oczywiście, sprawę, że podobieństwo jest tylko pozorne, wynikające z powierzchowności
obserwacji. Zbyt mało wiedzieliśmy o istotnej strukturze viciniańskiego społeczeństwa,
aby można było mówić o jakichś głębszych analogiach ze społeczeństwem mrówek czy
pszczół. Nie stwierdziliśmy żadnych oznak fizjologicznego zróżnicowania osobników obsługujących odmienne konstrukcyjnie maszyny czy dziedziny produkcji. Nawet osobniki, które – jak się okazało – pełnią w tym społeczeństwie funkcję łączników lub może dyspozytorów, nie różnią się budową od Innych pracowników.
Czy zespołowe kierowanie skomplikowanymi narzędziami i procesami wytwórczymi może
mieć charakter instynktowny? Nie było żadnych podstaw, ażeby tak sądzić. Przeciwnie:
istoty te wykazywały swoistą inteligencję – potrafiły się uczyć, wyciągać wnioski z popełnianych błędów i przekazywać tę wiedzę innym.
Dowodem był taki eksperyment: podałem jednemu z Vicinian latarkę, zapalając ją i gasząc
w jego obecności. Chwilę obmacywał ją swymi trzema chwytnymi organami i począł manipulować wyłącznikiem, aż wreszcie spowodował zapalenie lampy. Po kilku próbach oddał mi latarkę z powrotem i powrócił do swojej grupy. Nie upłynęło pięć minut, gdy podszedł do mnie Vicinianin (po dłuższych obserwacjach okazało się, że pełnił on funkcję jakby kierownika tej grupy) i wyciągnął łapę po latarkę. Kiedy mu ją podałem – od razu, bez żadnych prób zapalił ją i zgasił. Powtórzył tę czynność parokrotnie, po czym nagle przestał się latarką interesować.
Oddał ją i wrócił do pracy.
Żadne fakty nie wskazywały na to, aby umiejętności kierowania maszynami były wrodzone,
dziedziczne, a nie nabyte – wyuczone. Późniejsze, dokładniejsze obserwacje wykazały
zresztą, ponad wszelką wątpliwość, iż „szkolenie” młodych osobników odbywało się niemal
w każdej grupie roboczej. Nie wydawało się też, aby wiedza była przekazywana bezpośrednio dzieciom przez rodziców. Co ciekawsze – karmieniem i wychowywaniem najmłodszego potomstwa zajmowały się kolejno wszystkie osobniki zamieszkujące określony zespół budowli, a nie jakaś odrębna grupa. Nie było tu więc żadnych wyspecjalizowanych „mamek”, „piastunek” czy „nauczycieli”.
Któż jednak rozmawiał z nami przez gigantyczną antenę kierunkową? Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś musiał istnieć ośrodek kierowniczy tego społeczeństwa, ośrodek w pełni świadomy, dążący do poznania świata l myślący w tym zakresie w podobny sposób jak my – ludzie.
Muszę tu wspomnieć, choćby bardzo krótko, o hipotezie Ortena. Zarzut Ortena, że uważam
Vicinian za mrówki, był bzdurną insynuacją. Takiej hipotezy żaden biolog o zdrowym
rozsądku nie mógłby postawić. Jeśli mówiłem o „strukturze mrowiska”, to tylko w sensie
pewnych zewnętrznych analogii w zachowaniu się tych istot. W rzeczywistości wyrażałem
przypuszczenie, że zetknęliśmy się dotąd tylko z częścią społeczeństwa, pełniącą funkcje wykonawcze, i że istotami tymi kieruje ośrodek złożony z innych istot, być może nawet odrębnego gatunku, obdarzonych intelektem podobnym do naszego. Takiego ośrodka kierowniczego, co prawda, nigdzie nie mogliśmy dostrzec, ale byłem głęboko przeświadczony o tym, że on istnieć musi i że można go będzie odnaleźć.
Orten również był zdania, że ośrodek kierowniczy Istnieje. Wysunął jednak hipotezę, że
nie Vicinianie są gospodarzami planety, lecz „sztuczny centralizat” o rozrzuconych po powierzchni globu ośrodkach czynnościowych i niezlokalizowanej pamięci. Tego „wielkiego
robota” mieli rzekomo, w dalekiej przeszłości, zbudować przodkowie Vicinian, stając się w
końcu jego niewolnikami i ulegając stopniowej degeneracji umysłowej w wyniku pewnego
rodzaju symbiozy z automatami.
Ta hipoteza nie wytrzymywała krytyki już choćby z uwagi na obserwowane przez nas
ostre kontrasty w poziomie technologicznym, zwłaszcza automatyzacji, oraz na kluczową rolę żywych Vicinian niemal we wszystkich dziedzinach wytwórczości, nawet energetyki jądrowej.
Co prawda, Orten uważał to właśnie za dowód regresu. Twierdził, że spełnianie przez
Vicinian funkcji typowych dla automatów jest przejawem tendencji „wielkiego robota” do
przerzucania elementarnych zadań społecznych na istoty żywe, obdarzone zdolnością samoreprodukcji i dużą uniwersalnością. Bowiem tworzenie samoreprodukujących się układów sztucznych, nawet stosunkowo prostych, o wąskiej specjalizacji, byłoby na obecnym poziomie techniki viciniańskiej nieopłacalne.
Swą hipotezę usiłował Orten dość sztucznie pogodzić z wynikami badań archeologicznych,
jeszcze w czasie dokonywania wstępnych zdjęć planetograficznych grupa Kolca natrafiła
w kilkudziesięciu punktach globu na ślady jakichś dawnych budowli, przeważnie rozrzuconych wśród rozbudowujących się ośrodków wytwórczych. Lepiej zachowane obiekty spotkaliśmy na niektórych obszarach pustynnych, a także w dżunglach Vicinii.
Nie ulega wątpliwości, że struktura społeczeństw viciniańskich przed dwudziestu tysiącami
lat różniła się zasadniczo od obecnej. Budowle, których ruiny tak nas zainteresowały, były
kiedyś prawdopodobnie czymś w rodzaju pałaców, w których zamieszkiwała niewielka liczba
osobników, żyjących na niewspółmiernie wyższej stopie niż dzisiejsi mieszkańcy Vicinii.
Ktoś wysunął nawet przypuszczenie, że solidność murów i układ pomieszczeń zdają się sugerować, iż „pałace” spełniały w pewnym sensie rolę warownych kaszteli, z których ówczesna elita viciniańska władała społeczeństwem, znajdującym się w znacznie gorszych niż ta elita warunkach bytowych. Faktem jest, że – jak dotąd – nie udało się odnaleźć śladów budowli służących jako mieszkania innym warstwom społecznym ówczesnej Vicinii. Musiały to być konstrukcje bardzo prymitywne i dlatego nie ostały się próbie czasu.
Szczególnie interesujące było odkrycie w podziemnej sali jakiejś starej budowli trzydziestu
dwóch bardzo dobrze zachowanych posągów starożytnych władców Vicinii. Jak wykazały
prześwietlenia, były to w rzeczywistości nie posągi, lecz sarkofagi. Panował tu widocznie
zwyczaj pokrywania ciał zmarłych warstwą substancji ceramicznej, niezwykle odpornej na
korozję. Zastanawiające jest, że prawie wszystkie szkielety są o kilkanaście centymetrów
dłuższe od przeciętnego wzrostu obecnych mieszkańców Vicinii i różnią się z reguły pewnymi
szczegółami budowy puszki mózgowej. Poziom techniki w okresie owej „kultury pałacowej”
był stosunkowo wysoki, dotyczyło to zwłaszcza chemii przemysłowej i biochemii. Nie
znaleźliśmy natomiast nigdzie śladów nowoczesnej automatyki, jeśli więc można mówić o
regresie – miał on raczej charakter biologiczno-społeczny, a nie techniczny, jak to sugerował
Orten. Dla mnie cała jego koncepcja była zbyt wyspekulowana, aby mogła być słuszna.
Przede wszystkim jednak nie widziałem sensu w zakładaniu istnienia „wielkiego robota” jako
układu rozproszonego po całej planecie. Zresztą po żmudnym, wielotygodniowym badaniu
kanałów łączności pomiędzy poszczególnymi ośrodkami wytwórczymi i przekazywaniu analizatorowi zebranych przez automaty danych otrzymaliśmy w wyniku krzywą Kronenberga-Gribowa – świadczącą, że mamy tu do czynienia z układami autonomicznymi. Analizator nie mógł się mylić! Mimo to Orten nie chciał skapitulować...
A jednak przegrał! Przegrał!... Przegrał?...
Tlenu zostało zaledwie na cztery godziny... Muszę się streszczać.
Tak więc zaczęło się od tej krzywej Kronenberga-Gribowa. Orten był uparty, ale dla mnie
sprawa była jasna, że z tego i tak nic nie wyjdzie i tylko niepotrzebnie marnujemy czas.
Moje przewidywania potwierdziły się w pełni i po sześciu tygodniach od przybycia na Vicinię
znaleźliśmy się w impasie. Stwierdziliśmy tylko, że żaden z ośrodków wytwórczych nie
wykazuje bezpośredniego radiowego czy przewodowego powiązania informacyjnego z innymi
ośrodkami. Mimo to Orten trzymał się nadal kurczowo swej pierwotnej koncepcji „wielkiego
robota”, modyfikując ją tylko w ten sposób, że rolę łączników-nosicieli informacji między
ośrodkami kierowniczymi owego rzekomego sztucznego mózgu mieli pełnić Vicinianie,
a więc żywe istoty.
Hipoteza była tak sztuczna, że udało mi się doprowadzić do uchwały wstrzymującej dalsze
prace badawcze zaplanowane przez Ortena. Nie mógł mi tego darować. Zarzucił mi otwarcie,
że kieruję się tu osobistymi ambicjami, że uprawiam jałową krytykę, gdyż sam nie potrafię
wystąpić z jakąś konstruktywną propozycją.
Tego było mi już za wiele. Oświadczyłem, może trochę nieopatrznie, że jeśli otrzymam
wolną rękę i nikt nie będzie się wtrącał do moich badań – podejmę się w ciągu czterech dni
samodzielnie rozwiązać zagadkę Vicinii.
Wywołało to burzę: część kolegów, z Ortenem na czele, potraktowała moje wystąpienie
jako wyzwanie rzucone całemu kolektywowi ekspedycji. Inni, podejrzewając, że dokonałem
już jakichś rewelacyjnych odkryć i pragnę tylko zebrać brakujące dane – zaofiarowali mi swą
pomoc.
Ostatecznie nieprzyjemna atmosfera ulegała w pewnym stopniu rozładowaniu. Przyjęto
moją propozycję z zastrzeżeniem, iż nie będę stosował środków, które mogłyby narazić nas
na konflikt z Vicinią, na co oczywiście zgodziłem się bez wahania.
Szczerze mówiąc, trochę żałowałem swego kroku. Nie miałem bynajmniej jakiegoś opracowanego planu działania. Nie znaczy to, że podjąłem się zadania nie wiedząc, z której strony rozpocznę jego rozwiązywanie. Klucz podsunął mi sam Orten, gdy próbował zmodyfikować swą hipotezę przez potraktowanie Vicinian jako „nosicieli informacji”. Jego błąd polegał na tym, iż usiłował odnaleźć ośrodki kierownicze poprzez analizę ultrastabilności społeczeństwa viciniańskiego. Tymczasem – najprostszą drogą prowadzącą do ośrodka obdarzonego świadomością powinny być przecież wejścia i wyjścia Wielkiej Anteny.
Oczywiście nie był to pomysł nowy. Już na początku prac badawczych próbowaliśmy zbadać
te kanały. Rychło jednak okazało się, że gigantyczne urządzenie na biegunie to tylko stacja
retransmisyjna, której wejścia i wyjścia lokalne, przeznaczone prawdopodobnie do łączności
z ośrodkiem czy z ośrodkami kierowniczymi, nadają i odbierają sygnały niezmiernie
słabe i to w postaci modulacji bardzo Szerokiego wycinka widma elektromagnetycznego. W
tych warunkach o lokalizacji kierunku metodą ekranowania nie było mowy i szybko zrezygnowaliśmy z tej drogi poszukiwań rozwiązania zagadki Vicinii.
Próbowaliśmy również zdobyć bliższe informacje wprost od nieznanych istot, z którymi
utrzymywaliśmy łączność poprzez Wielką Antenę. Ale na nasze pytania – jak wygląda zewnętrzne urządzenie nadawczo-odbiorcze, z którego oni kierują stacją – w odpowiedzi na
ekranie ukazywały się uparcie szeregi głów Vicinian. Zważywszy, że na pytania słowne, kto
kieruje społeczeństwem Vicinian – również otrzymywaliśmy stale odpowiedź, że... społeczeństwo Vicinian – nie ulegało dla nas wątpliwości, że musi tu zachodzić jakieś terminologiczne nieporozumienie.
Wracam do wydarzeń sprzed dziesięciu dni: o wystąpieniu krzywej Kronenberga-Gribowa
i sugestii Ortena, iż być może Vicinianie są „nosicielami informacji”, wiedziałem na dwanaście godzin przed naradą. Nasunęła mi się wówczas myśl, że przekazywanie informacji niekoniecznie musi odbywać się poprzez narządy słuchu, wzroku czy dotyku. A gdyby tak
sprawdzić, czy nie występuje tu zjawisko przekazywania sygnałów elektromagnetycznych
bezpośrednio z mózgu do mózgu? Znajdowałem się wówczas na Vicinii i mogłem przeprowadzić niezbędne eksperymenty. Wynik był pozytywny. Teraz stało się dla mnie jasne, co oznaczają tajemnicze głowy na ekranie. To nie był błąd, lecz właściwa odpowiedź, której nie potrafiliśmy zrozumieć.
Czy nie mogłem się mylić? Mogłem. Ale postawiłem wszystko na jedną kartę. Jeszcze tej
samej nocy, po kilku godzinach „rozmowy” z Vicinią, w czasie której starałem się jak najjaśniej wytłumaczyć, że chodzi mi o to gdzie, w którym punkcie planety znajdują się owe
„nadawcze głowy” – otrzymałem odpowiedź. Z dala od głównych ośrodków wytwórczych, w
górskiej kotlinie, kilkadziesiąt niepozornych, płaskich budowli – i to wszystko.
Czy ktokolwiek mógł przypuścić, że to właśnie tu?...
Mimo przekonywających faktów, wskazujących, że nie mogę się mylić, nie zdecydowałem
się na zawiadomienie kogokolwiek o wynikach badań. Mogło zajść jakieś nieporozumienie i
miast tryumfu czekałaby mnie kompromitacja...
Postanowiłem, że sprawdzę wszystko naocznie, zbiorę niezbite dowody, a za dwa, trzy dni
wystąpię z opracowanym gruntownie referatem.
Poszedłem spać, ale nie mogłem zasnąć. Byłem coraz bardziej niespokojny czy się nie
mylę. Po dwóch godzinach męczących i denerwujących rozmyślań postanowiłem polecieć na
Vicinię jeszcze tej nocy.
Przed odlotem nadałem jeszcze w kierunku Wielkiej Anteny rysunek wyobrażający mój lot
do owej kotliny wraz ze zwięzłym wyjaśnieniem słownym, przekodowanym przez automaty
tłumaczące. Ponadto włączyłem automat nadający w odstępach dwuminutowych następującą
serię prostych sygnałów: jeden krótki, dwa długie, trzy krótkie, jeden długi, dwa krótkie, trzy długie, jeden krótki itd. Miało to ewentualnie ułatwić konfrontację przy nawiązaniu łączności bezpośredniej.
Któż mógł przewidzieć, że sygnały te staną się przyczyną odkrycia tak niezwykłego, że
„wielki robot” Ortena wydaje się przy nim naiwnie prostym tworem?
Poleciałem...
Co to? Halo radio – dwa, dwa, dwa! Halo! Halo! Wzywam cztery, pięć! Halo! Cztery,
pięć! Halo! Czy jest tu kto? Halo! Halo!
Widocznie uległem złudzeniu... Albo Vicinianie grzebią czymś w kleistej mazi. Miałem
wrażenie, jakby coś się poruszyło. Włączyłem radio, ale słychać tylko szum. Gdzieś tu musi
być jakieś diabelnie iskrzące urządzenie.
Wskazówka tlenometru minęła już cyfrę „70”. Zostało mi jeszcze trzy i pół godziny... Mogę
nie zdążyć.
Wylądowałem na niewielkiej polanie w pobliżu płaskich budowli. Z uliczki między budynkami
wyszło kilku Vicinian, przyglądając się z zainteresowaniem rakiecie. Sądziłem, że to
delegacja, która przybyła mnie powitać. Ale oni tylko obeszli wokół mój pojazd i zawrócili.
Dogoniłem ich, próbując nawiązać kontakt, lecz byli to tacy sami Vicinianie, jak ci, których
spotykaliśmy tysiącami w różnych punktach globu. Owszem, zatrzymali się, przyjrzeli temu
czy innemu szczegółowi mego skafandra, a potem nagle zobojętnieli i zajęli się swymi sprawami.
To na pewno nie byli owi myślący mieszkańcy planety, z którymi „rozmawiałem” przez
radio. Byłem jednak przekonany, że gdzieś tu ich spotkam. Wszedłem więc za jednym z Vicinian przez wąski otwór do wnętrza najbliższej budowli. Ciasny korytarz o ścianach świecących zielonym blaskiem prowadził dość stromo w dół. Na jego końcu, w obszernym lecz bardzo niskim pomieszczeniu, kilkudziesięciu Vicinian wykonywało jakieś zagadkowe czynności, przypominające ręczne kształtowanie dziwnych brył z plastycznej masy. Tu zainteresowanie moją osobą było jeszcze mniejsze. Wszelkie próby odwrócenia uwagi Vicinian od tych brył, modelowanych w dużym skupieniu, szybko i sprawnie, napotykały na zdecydowany opór.
Z pomieszczenia tego rozbiegały się w różnych kierunkach dalsze tunele, prowadzące z
reguły do podobnych sal, większych i mniejszych. Schodziłem tym labiryntem coraz niżej i
niżej, wszędzie napotykając Vicinian zajętych podobnymi czynnościami.
Po dwóch godzinach takiej wędrówki postanowiłem zawrócić. Ogarniał mnie coraz większy
niepokój. Nie wiem, skąd zrodziła się obawa, że nie odnajdę wyjścia. Oczywiście, był to
nonsens – buty skafandra pozostawiają za każdym krokiem ślad chemiczny, rejestrowany w
czasie powrotnej drogi przez czujniki układu orientacji. Chyba rzeczywistą przyczyną było to,
że tak wspaniale zapowiadające się odkrycie stawało się coraz bardziej iluzoryczne. Zamiast
wyjaśnienia tajemnicy, stanąłem w obliczu jeszcze jednej zagadki, pogłębiającej dotychczasową naszą bezradność.
W powrotnej drodze postanowiłem uważniej przyglądać się temu, co robią Vicinianie.
Spełniane przez nich czynności są w zasadzie bardzo podobne. Niezwykłe przy tym jest to,
iż praca Vicinian wydaje się działaniem pozbawionym sensu. Nie jest ono bynajmniej produkcją jakichś przedmiotów użytkowych czy artystycznych, lecz jakby zabawą, polegającą na nieustannym zmienianiu kształtu brył plastyku drogą stopniowych, nieznacznych przekształceń.
Nie spotkałem nigdzie tworów „gotowych” pozostawionych bez „obsługi”. Zauważyłem,
co prawda, że niektórzy Vicinianie przerywali pracę i opuszczali pomieszczenia, dążąc w
niewiadomym kierunku, ale następowało to z reguły tylko wówczas, gdy mógł ich czynności...
kobong