William Kotzwinkle - E.T.pdf

(727 KB) Pobierz
William Kotzwinkle - E.T
WILLIAM KOTZWINKLE
E.T.
Przekład: Maria Zborowska
1
Statek kosmiczny łagodnie szybował i osiadł na Ziemi w smudze lawendowego światła.
Gdyby ktoś był obecny przy tym lądowaniu, mógłby przez chwilę pomyśleć, że to gigantyczna,
stara ozdoba choinkowa, spadła tej nocy z nieba - gdyż Statek był okrągły, błyszczący i widniał na
nim delikatny wzór.
Statek rozsiewał przyjemny blask, jakby diamentowy pył, tak że odruchowo szukało się
jakiegoś ozdobnego haczyka, na którym wisiał w dalekiej galaktyce. Ale w pobliżu nie było
nikogo. Statek wylądował tu zgodnie z planem i jego dowództwo nie popełniło żadnego błędu
nawigacyjnego. A jednak było bliskie popełnienia takiego błędu...
Otwarto właz, członkowie załogi wysiedli i rozproszyli się; by pobrać próbki Ziemi za
pomocą narzędzi o dziwnych kształtach; członkowie załogi przypominali małe stare elfy, które
pielęgnują swoje zamglone, skąpane w świetle księżyca ogrody. Gdy tu i ówdzie mgła rozrzedziła
się i pastelowe światło z dzioba Statku padło na nich, stało się jasne, że to nie są elfy, ale istoty
bardziej wykształcone, gdyż pobierały próbki - kwiatów, mchu, krzewów i zawiązków młodych
drzewek. Jednak ich niekształtne głowy, pochylone ramiona, pulchne, jakby odpiłowane tułowia,
przywodziły na myśl krainę elfów, a czułość i delikatność, z jaką odnosiły się do roślin, jeszcze
potęgowały to wrażenie - gdyby ktoś na Ziemi ich obserwował. Ale nikogo nie było i elfy, ci
botanicy z kosmosu, mogły pracować w spokoju.
Jednak ogarniał ich lęk, gdy zatrzepotał skrzydłami nietoperz, zahukała sowa czy też w
oddali zaszczekał pies. Wówczas mieli przyspieszony oddech, a płynąca z czubków ich palców
mgła tworzyła wokół nich osłonę; dzięki temu trudno ich było zauważyć; dzięki temu ktoś
samotnie spacerujący w świetle księżyca mógł przejść obok spowitej we mgle grządki nie widząc,
że tu zebrała się załoga ze starego kosmosu.
Statek kosmiczny to zupełnie inna sprawa. Ogromne wiktoriańskie ozdoby choinkowe
nieczęsto spadają na Ziemię. Ich obecność można wykryć - za pomocą radaru i innych urządzeń
badawczych - i to ogromne świecidełko zostało umiejscowione, wytropione. Było za duże, żeby go
nie zauważyć. Opiekuńcza mgła nie mogła go całkowicie przysłonić ani na Ziemi, ani gdy kołysało
się, jakby zawieszone na drzewie nocy. A więc... spotkanie było nieuniknione. Rządowe
samochody przystąpiły do akcji, rządowi specjaliści pracując po godzinach rozbijali się na
bocznych drogach, rozmawiając przez swoje radia i okrążając wielką ozdobę.
Ale nieliczna załoga starych botaników tym się nie przejmowała - w każdym razie jeszcze
nie teraz. Wiedzieli, że nie muszą się spieszyć, wiedzieli, ile czasu minie, nim dotrą do ich uszu
odgłosy ziemskich wozów. Byli tu już przedtem, ponieważ Ziemia jest duża i trzeba zebrać wiele
roślin, jeśli się chce mieć pełną ich kolekcję. Tak więc pobierali próbki, po czym każdy z nich
spowity mgłą wracał na Statek z darami Ziemi.
Weszli przez właz do wspaniałego błyszczącego wnętrza, wypełnionego pastelowym
światłem. Ruszyli beztrosko korytarzami pełnymi technicznych cudów i dotarli do głównego cudu
Statku: ogromnej katedry zbudowanej z listowia Ziemi. Ta olbrzymia cieplarnia była sercem
Statku, jego celem i specjalnością. Tu rosły kwiaty lotosu z indyjskiej laguny, paprocie z Afryki,
malutkie jagody z Tybetu, krzewy jeżyn z jakiejś polnej ścieżki w Ameryce. Tu znajdowały się
okazy wszystkiego, co rośnie na Ziemi, albo prawie wszystkiego - ponieważ praca nie została
jeszcze zakończona.
Wszystko kwitło. Gdyby jakiś ekspert z wielkiego ogrodu botanicznego na Ziemi przybył
do tej cieplarni, ujrzałby tu roślinność, której nigdy przedtem nie widział - chyba że w formie
skamielin. Oczy by mu wyskoczyły z orbit, gdyby zobaczył żywe rośliny, na których jadły
dinozaury, rośliny z pierwszych ogrodów, istniejących przed wiekami. Zemdlałby, a ocuciłyby go
zioła z wiszących ogrodów Babilonu.
Z półkolistego dachu spływały kropelki wody z odżywczymi substancjami dla
niezliczonych gatunków upiększających każde miejsce w sercu Statku, dla najdoskonalszej kolekcji
roślinności z Ziemi, równie starej jak stara jest Ziemia, jak starzy są mali botanicy, którzy
przychodzą i odchodzą, a zmarszczki w kącikach ich oczu wyglądają jak skamieliny odciśnięte w
ciągu wieków.
Wkroczył właśnie jeden z botaników, niosący jakieś ziele z opadającymi liśćmi. Włożył je
do zbiornika z płynem; natychmiast poprawił się jego stan: ożyły liście, drgnęły korzenie. W tej
samej chwili przez okno w kształcie rozety nad zbiornikiem wpadł snop pastelowego światła;
skąpana w nim roślinka wyprostowała się i stanęła obok małego, przedpotopowego kwiatka.
Botanik spojrzał na nią sprawdzając, czy wszystko w porządku, odwrócił się i
pomaszerował przez cieplarnię. Szedł między japońskimi kwitnącymi drzewkami wiśni, wiszącymi
kwiatami znad Amazonki i zwykłym chrzanem, który zręcznie torował sobie drogę. Pogłaskał go i
podążył dalej pulsującymi korytarzami do błyszczącego włazu.
Na dworze, w nocnym powietrzu, jego ciało zaczęło znów wydzielać lekką mgiełkę, która
go, otaczała, gdy maszerował, by zebrać więcej roślin. Minął go kolega trzymający w ręku korzeń
dzikiej pietruszki. Ich oczy nie spotkały się, ale klatki piersiowe jednocześnie rozbłysły czerwonym
światełkiem w okolicy serca, zabarwiając cienką, przezroczystą skórę. Każdy poszedł w swoją
stronę, ten z pietruszką i ten z pustymi rękami, w dół skalistej rozpadliny z wygaszonym już
światełkiem serca. Osłonięty mgiełką, zanurzył się w wysokiej trawie, tak wysokiej, jak on sam, i
znalazł się na skraju lasu sekwoi. Przy tych ogromnych drzewach wyglądał jak karzełek. Odwrócił
się w kierunku Statku i jego światełko serca znów się zapaliło, jakby dawał jakieś sygnały
Statkowi, swej ukochanej starej ozdobie, w której podróżował od wieków. Przy włazach i w
korytarzach inne światełka serca jarzyły się jak robaczki świętojańskie poruszające się tu i tam.
Wiedział, że ma jeszcze trochę czasu, by popracować, zanim nadejdzie niebezpieczeństwo, więc
zadowolony, że jego opiekuńczy Statek jest blisko, wszedł do lasu sekwoi.
W ciemnościach śpiewały lelki, bzykały owady, a on człapał dalej. Jego od urodzenia
rozdęty brzuch ślizgał się zabawnie po poszyciu lasu; taka budowa ciała zapewniała mu stały
środek ciężkości. Jednak nie był to wygląd, do którego ludzie na Ziemi mogli się łatwo
przyzwyczaić: te szerokie płetwowate stopy, wychodzące prawie bezpośrednio z nisko
zawieszonego brzucha, i długie, wlokące się jak u małpy ręce. Z tego powodu on i jego koledzy
byli od milionów lat nieśmiali i nigdy nie mieli ochoty zetknąć się z czymkolwiek innym na Ziemi
jak z życiem roślin. Może była to ich wada, ale dostatecznie długo zajmowali się śledzeniem rzeczy
na monitorach, by wiedzieć, że dla mieszkańców Ziemi ich piękny Statek to przede wszystkim cel,
a oni sami są materiałem dla wypychacza zwierząt, które można pokazywać w gablotce. Tak więc
pozaziemski botanik poruszał się w lesie ostrożnie, cichutko i rozglądał dokoła: miał oczy
bulwiaste, bardzo wypukłe, takie, jakie można zobaczyć u ogromnej skaczącej żaby. Wiedział, jaką
szansę przeżycia miałaby taka żaba na ulicy i podobnie oceniał swoją. Nauczanie ludzi na jakiejś
międzynarodowej konferencji nie wchodzi w grę, gdy masz nos jak kartofel i przypominasz z
wyglądu nadmiernie wyrośniętą opuncję.
Ukradkiem posuwał się dalej na swych kaczkowatych nogach, dotykając palcami dłoni
liści. Niech inni przybysze z kosmosu o bardziej swojskich kształtach staną się nauczycielami
ludzkości. On natomiast interesował się tylko małym zawiązkiem sekwoi, na którym od pewnego
czasu spoczywał jego wzrok. Zatrzymał się, dokładnie go obejrzał, potem wykopał, mrucząc do
niego swym chrypliwym głosem jakieś dziwne słowa w języku kosmosu; ale zawiązek chyba
zrozumiał i szok wywołany wyjęciem z podłoża jego korzeni został szybko zneutralizowany, gdy
leżał na dużej pomarszczonej dłoni botanika.
Sędziwy naukowiec odwrócił się i dostrzegł słabe światło, padające z małego osiedla w
dolinie za drzewami; ciekawiło go ono już dawno, ale dziś jest ostatnia noc, by mógł je zbadać, bo
tej nocy kończy się etap badań. Jego Statek opuści Ziemię na długo, aż nastąpi nowa wielka
mutacja roślinności ziemskiej, to znaczy na wieki. Tej nocy ma ostatnią szansę, by zajrzeć do
okien.
Wylazł zza drzew sekwoi i dotarł do skraju drogi biegnącej po zboczu pagórka, gdzie nie
wolno parkować. Morze żółtych świateł ze stojących tu domków migotało zachęcająco. Przeszedł
przez drogę, wlokąc swój brzuch pośród niskich krzewów. Podczas długiej powrotnej podróży w
kosmos będzie miał co opowiadać swym towarzyszom: o przygodzie wśród świateł samotnej
opuncji na ziemskiej drodze. Zmarszczki istniejące od wieków w kącikach jego oczu zaśmiały się.
Ostrożnie szedł poboczem drogi na swych kaczkowatych nogach z długimi palcami
spiętymi błoną. Ziemia nie była najlepszym miejscem dla niego; pracował na planecie, na której
takie nogi nie miały sensu. Tam, skąd przybył, więcej było wody, mógł więc brodzić i taplać się, a
tylko czasami musiał chodzić kaczkowatym krokiem po stałym gruncie. W dole w domach
migotały światła i w pewnej chwili jego serce odpowiedziało rubinowoczerwonym błyskiem. On
kochał Ziemię, a zwłaszcza jej roślinność, ale kochał również ludzi, i jak zawsze, gdy zapalało się
jego światełko serca, chciał ich uczyć, przewodzić im, podzielić się z nimi nagromadzoną od
wieków mądrością.
Jego cień tańczył przed nim w księżycowym świetle - zwłaszcza głowa jak opuncja na
długiej gałązce szyi. Natomiast uszy były ukryte w fałdach głowy niczym pierwsze nieśmiałe pędy
fasoli. Mieszkańcy Ziemi pękaliby ze śmiechu, gdyby wkroczył na posiedzenie ich rządu. Cóż
znaczy nagromadzona mądrość wszechświata, gdy ludzie będą się śmiać z jego sylwetki! Ukrył się
w świetle księżyca i w osłonie lekkiej mgiełki szedł naprzód. Do jego mózgu docierały
ostrzegawcze sygnały ze Statku, ale stary botanik wiedział, że są one przedwczesne, że są
przeznaczone dla bardziej niezdarnych członków załogi, by mogli na czas wrócić. Nie dla niego.
On, kaczkowaty potwór, poruszał się raz na jednej nodze, raz na drugiej. Był szybki. Oczywiście,
gdy się weźmie pod uwagę miary szybkości Ziemi, był straszliwie powolny. Każde dziecko na
Ziemi poruszało się trzy razy szybciej. Kiedyś jedno z nich o mało go nie potrąciło rowerem w
czasie jakiejś okropnej nocy. Znajdowało się blisko, bardzo blisko. Ale dzisiaj on będzie ostrożny.
Zatrzymał się, nasłuchiwał. Sygnał ostrzegawczy ze Statku powtórzył się, jego światełko
serca odebrało kod alarmowy. Całą załogę wzywano do powrotu. Było to drugie wstępne
wezwanie. Ale szybkie istoty miały jeszcze czas. Botanik kołysał się więc raz w lewo, raz w prawo,
znów w lewo, nadgarstkami rąk dotykając liści. I tak wlókł się do miasta. Był stary, lecz poruszał
się dziarsko, szybciej niż większość botaników mających dziesięć milionów lat i nogi jak kaczka.
Jego wielkie wypukłe oczy obracały się. Badał wzrokiem miasto, niebo, drzewa i ziemię.
Nikt nie zbliżał się z żadnej strony, był sam, szedł, by rzucić szybkie spojrzenie na mieszkańca
Ziemi. Potem pożegna się i ruszy w bardzo daleką podróż swym ukochanym Statkiem.
Nagle ujrzał na końcu drogi dwa snopy światła skierowane w jego stronę. Jednocześnie jego
serce znalazło się w stanie paniki. Alarm! Cała załoga wraca! Niebezpieczeństwo,
niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin