Suzuki Shunryu - Ścieżkami jogi.rtf

(131 KB) Pobierz

 

 

Sciezkami jogi Paul Brunton

 

 

GÓRA SWIETEGO PLOMIENIA



Na madraskiej stacji poludniowej kolei hinduskiej wsiadamy z Subrahmania do wagonu pociagu cejlonskiego. Pedzimy przez kilka godzin wsród róznorodnych krajobrazów: zielone pólka ryzu przeplataja sie z czerwonymi, nagimi wzgórzami, cieniste plantacje kokosowych palm ustepuja zalanym polom, rojacym sie od pracujacych postaci.
Siedze przy oknie az do zapadniecia szybkiego indyjskiego zmierzchu, przyslaniajacego krajobraz, nastepnie odwracam sie i tone w zadumie. Mysle, ile to dziwnych rzeczy spotkalo mnie, odkad wlozylem zloty pierscien Brahmy. Wszystkie me plany zmienily sie. Szereg nieoczekiwanych zdarzen pchnal mnie ku poludniowi, zamiast, jak zamierzalem, ku wschodowi. Czyz to mozliwe, pytam siebie, by ten kamien istotnie posiadal jakas tajemna moc, w która wierzyl Brahma? Choc staram sie miec mysl otwarta, trudno czlowiekowi Zachodu o naukowo wycwiczonym umysle przyjac bez zastrzezen taka mysl.
Odrzucam wszelkie spekulacje, lecz nie udaje mi sie uwolnic od jakiejs niepewnosci, utajonej na dnie mych mysli. Dlaczego tak dziwnie kierowano mymi krokami ku tej samotni górskiej, do której sie oto zblizam? Dlaczego dwóch ludzi, obaj w szafranowej szacie, sluzylo za wyslanców przeznaczenia, by skierowac mój oporny wzrok ku Mahariszi? Uzywam tu slowa "przeznaczenie" nie w jego zwyklym, przecietnym znaczeniu i tylko dlatego, ze odpowiedniejszego nie moge znalezc. Doswiadczenie nauczylo mnie, iz czesto pozornie nic nie znaczace zdarzenia odgrywaja nieoczekiwanie duza role w ksztaltowaniu sie naszego zycia.
Wysiadamy na niewielkiej stacji o czterdziesci mil od Pondichery, tego szczatka francuskich posiadlosci terytorialnych w Indiach. Mamy sie tu przesiasc na boczna linie, idaca w glab kraju. Musimy czekac pare godzin. Spedzam je w pólmroku poczekalni. Towarzysz mój przechadza sie po peronie. Wysoka jego postac, raz po raz wynurzajaca sie z mroku, to znów ukazujaca sie na tle gwiazdzistego nieba, zdaje sie na wpól fantastyczna zjawa.
Nareszcie powolny, ciezko dyszacy i gwizdzacy pociag zabiera nas wraz z kilkoma pasazerami. Zmeczony, usypiam od razu niespokojnym, pelnym widzen snem. Budze sie na energiczne wolanie mego towarzysza:
- Wysiadamy!
Malutka, cicha stacyjka. Zupelnie pusto. Oddalajacy sie pociag swieci chwile czerwonymi slepiami wsród nocy, az wreszcie niknie zupelnie. Chronimy sie znów do pustej sali o watlym swiatelku naftowej lampy chcac doczekac sie switu. Walczy on z noca powoli, az nareszcie slaby brzask przedziera sie przez zakratowane okienko i moge odróznic kontury otaczajacych przedmiotów. Wychylam sie nieco chcac sie rozejrzec i oto dostrzegam rysujacy sie w dali ksztalt samotnej góry. Szeroka u dolu, wyrastajaca z wielkiej masywnej podstawy, kryje szczyt wsród gestej, porannej mgly.
Przewodnik mój wychodzi przed dworzec i znajduje wózek zaprzezony w pare bialych wolów. Woznica chrapie, budzi go wiec energicznie i tlumaczy, dokad chcemy jechac. Na wpól zbudzony, usmiecha sie radosnie i zaprasza nas do wnetrza swego wehikulu. Patrze z lekkim niepokojem na szczuplosc miejsca na tej malej platforemce drewnianej, o dwóch kolach i bambusowym daszku -jakze sie tam mamy pomiescic? Gramolimy sie z trudem. Towarzysz mój usiluje sie zrobic mozliwie najmniejszym, a ja schylam glowe pod niskim wiazaniem bambusowego daszka i nogi spuszczam na zewnatrz wózka. Walizy umieszczamy obok; woznica siada w kucki prawie na samym dyszlu pomiedzy wolami, opierajac sie niemal broda o kolana. Ruszamy. Nie mozna powiedziec, bysmy posuwali sie szybko mimo najszczerszych wysilków paru malych, silnych wolów. Sa to zwierzeta przemile i niezmiernie uzyteczne, ale powolne. W Indiach uzywa sie ich na wsi wszedzie, sa bowiem o wiele wytrzymalsze na upaly od koni, a zadowalaja sie byle jakim pozywieniem. W tych cichych wioskach i miasteczkach Indii od szeregu stuleci zwyczaje malo sie zmienily. Taki sam zaprzeg sluzyl podróznym w setnym roku przed Chrystusem i dzis, po uplywie dwóch tysiecy lat.
Woznica nasz, o skórze barwy kutego brazu, jest nieskonczenie dumny ze swoich zwierzat. Ich dlugie, pieknie zagiete rogi przybral w zlocone, symetryczne ozdoby. Do zgrabnych, cienkich nóg przymocowal miedziane dzwoneczki o milym, jasnym dzwieku. Kieruje nimi przy pomocy lejców i przewleczonego przez nozdrza sznura. Gdy tak szparko przebieraja dzwoniacymi wesolo nogami po bialej drodze, moge obserwowac, jak szybko tropikalna jutrzenka zmienia sie w jasny dzien. Po obu stronach drogi roztacza sie pelen czaru krajobraz. Zamiast monotonnej równiny, ze wszech stron, jak okiem siegnac, wzgórza i wynioslosci, czerwonawe pagórki, poprzerzynane szmaragdowymi polami ryzu i zaroslami ciernistych, ciemnozielonych krzaków.
Mija nas wiesniak o pooranej troska twarzy, zapewne spieszy w pole do pracy. Dalej spotykamy dziewczyne z dzbanem metalowym na glowie. Skromna, ciemnomalinowa szata owija jej wiotkie cialo, ramiona pozostawiajac nagie, jaskrawy rubin ozdabia nozdrza, a zlote bransolety polyskuja w promieniach wschodzacego slonca na jej ciemnych ramionach. Barwa ich wskazuje, iz nalezy do rasy drawidyjskiej, jak znaczna wiekszosc tutejszych mieszkanców - oprócz braminów i mahometan. Dziewczeta drawidyjskie sa z natury wesole i radosne, bardziej rozmowne anizeli ich aryjskie siostrzyce, o milych, melodyjnych, glosach. Dziewczyna przyglada sie nam z ciekawoscia pelna zdumienia. Domyslam sie, iz niewielu Europejczyków mozna spotkac w tych odleglych stronach.
Dojezdzamy do miasteczka. Domki jego wygladaja zasobnie; biegna wzdluz ulic, obejmujacych z dwóch stron olbrzymia swiatynie. Jesli sie nie myle, ma ona cwierc mili dlugosci. Zdaje sobie sprawe z jej ogromy i architektonicznej, imponujacej wielkosci, gdy dojezdzamy do jednej z bram. Zatrzymuje na chwile wózek, by móc zajrzec do wnetrza podwórza. Uderza mnie dziwny charakter tego olbrzyma. Nigdy nie widzialem podobnych gmachów. Ogromny kwadrat wysokiego muru otacza rozlegly podwórzec wewnetrzny, przypominajacy labirynt. Mury, od szeregu stuleci wystawione na bezlitosne promienie tropikalnego slonca, zdaja sie miec przycmiona, spalona barwe. Kazda strona czworoboku posiada jedna brame, nad która wznosi sie dziwna, calkowicie pokryta rzezbami nadbudowa, w rodzaju kolosalnej pagody, ksztaltem przypominajacej piramide. Dolna jej czesc wykuta z kamienia, lecz górna, pod rzezbami, zdaje sie byc z cegly. Piramide - podzielona na szereg pieter - zdobia az do szczytu przerózne postacie i sceny rzezbione. Oprócz czterech piramid glównych naliczylem jeszcze wsród wewnetrznego podwórza piec takich wielkich wiez. Jakze bardzo przypominaja mi one swym ksztaltem piramidy Egiptu! Ostatnim spojrzeniem dostrzegam jeszcze dlugi szereg arkad, podobnych do klasztornych kruzganków, las gladkich kolumn kamiennych, wielki przybytek w srodku i mnóstwo malych swiatyniek i kapliczek wokolo. Obiecuje sobie wrócic tu jak najpredzej i zbadac szczególowo ten przedziwny gmach.
Ruszamy dalej. Woly drepcza zwawo. Wkrótce znajdujemy sie wsród pieknego krajobrazu rozleglych pól. Droge pokrywa czerwonawy kurz. Po obu jej stronach widac niskie krzaki, od czasu do czasu kepy drzew. Mnóstwo ptaków kryje sie wsród ich galezi, slysze trzepotanie skrzydel i ostatnie dzwieki wspanialego choralu, jakim na calym swiecie ptaki witaja wschód slonca.
Wzdluz drogi wznosi sie szereg przeslicznych swiatyniek. Zadziwia mnie róznorodnosc ich stylów. Wnioskuje, iz sa dzielem róznych czasów i epok. Jedne bogate w ornamenty, niemal przeladowane starannie wykonanymi rzezbami, co jest zwykle w hinduizmie. Inne, znacznie wieksze, wspieraja sie tylko na gladkich, prostych kolumnach. Podobnych, poza poludniem nie widzialem w Indiach nigdzie. Prostota, prawie surowosc linii kilku z tych swiatyn jest niemal klasycznie grecka.
Po przejechaniu pieciu do szesciu mil zblizamy sie do podnóza góry, której zarysy widzialem o swicie ze stacji. Wznosi sie teraz wprost przed nami, jak olbrzym czerwonobrazowy w promieniach porannego slonca. Mgla rozproszyla sie odslaniajac szczyt szeroka linia rysujacy sie na tle nieba. Samotna, wyniosla góra, prawie naga, o brazowych zlozach skalnych i czerwonawej glince, o szerokich, bezdrzewnych sciezkach i duzych stosach glazów rzuconych bezladnie, jakby od niechcenia, reka jakiegos olbrzyma.
- Arunaczala! Swieta, plomienna góra! - odzywa sie mój towarzysz, zauwazywszy kierunek mych spojrzen i wyraz goracej czci maluje sie na jego twarzy. Zdaje sie tonac chwile w ekstazie jak sredniowieczny swiety.
- Czy nazwa ta cos oznacza? - pytam.
- Wlasnie powiedzialem, co znaczy - odpowiada z usmiechem - sklada sie z dwóch slów: "Aruna" i "Aczala", które znacza "czerwona góra", a ze jest to równiez imie bóstwa, patrona swiatyni, wiec: swieta czerwona góra.
- A cóz swiety plomien ma z nia wspólnego?
- Ach, bo rokrocznie kaplani swiatyni obchodza wielkie swieto. Gdy w swiatyni rozpoczyna sie uroczystosc, jednoczesnie na samym szczycie góry rozpala sie olbrzymie ognisko, a plomien jego, podsycany wielka iloscia topionego masla i kamfory, wystrzela niezwykle wysoko. Pali sie przez szereg dni, a widoczny jest ze wszech stron w promieniu wielu kilometrów. Kazdy, kto go ujrzy, sklania sie we czci, gdyz plomien ten to symbol, wyraza, iz góra jest miejscem swietym, mieszkaniem wielkiego bóstwa.
Znajduje sie ona niemal nad naszymi glowami. Jej samotny, pelen surowego majestatu szczyt, wznosi sie czolem szerokim na pare tysiecy stóp ponad masywne zlomy skal u podnóza, wprost w jasnosc perlowego nieba. Czy to wplyw pelnych uwielbienia slów mego towarzysza, czy jakies inne nieznane mi przyczyny, dosc ze dziwne przejmuje mnie uczucie, gdy sie tak wpatruje w strone zbocza swietej Arunaczali - uczucie prawie trwoznej czci.
- Góra ta - odzywa sie niemal szeptem mój towarzysz - jest nie tylko miejscem swietym. Istnieja tradycje i podania, iz bogowie ja tu umiescili przed wiekami, by oznaczyc duchowy srodek swiata.
Nie moge powstrzymac usmiechu nad naiwnoscia legendy.
Jestesmy juz blisko mieszkania Maharisziego. Skrecamy na mala drózke i znajdujemy sie wsród gestych drzew mangowych i palm kokosowych. Zatrzymujemy sie przed przymknieta brama. Woznica zeskakuje, otwiera ja i oto wjezdzamy na szerokie, piaszczyste podwórze. Z trudem wyciagam zesztywniale nogi, schodze z wózka i rozgladam sie w kolo.
Klasztorna samotnia Maharisziego ukrywa sie poza gestwina drzew i bujnie zarosnietym ogrodem z drugiej strony oslania ja zywoplot z kaktusów, a od zachodu rozciagaja sie dzikie zarosla i las; od pólnocy tuli sie malowniczo do stóp góry. Istotnie, ciche to ustronie zdaje sie stworzone dla glebokich abstrakcyjnych rozmyslan.
Dwa male, sloma kryte budynki zajmuja lewa strone podwórza, za nimi widac trzeci, podluzny, o nowoczesniejszym wygladzie, czerwieniejacy dachówka nisko spuszczajacego sie dachu, o malym ganeczku pod palmowym daszkiem. Na srodku podwórza widac ogromna studnie. Obserwuje nagiego do pasa chlopaka, o ciemnej, prawie czarnej skroni, jak przy pomocy skrzypiacej, recznej korby wyciaga ogromny dzban z woda.
Uslyszano zajezdzajacy wózek i oto kilku ludzi pojawia sie na dziedzincu. Ubiór ich jest bardzo rozmaity, jeden nie ma nic na sobie prócz malej przepaski na biodrach, inny wyglada dostatnio w szacie z bialego jedwabiu. Patrza na nas pytajaco. Towarzysz mój smieje sie z zadowoleniem, widac, iz bawi go ich zdumienie. Zbliza sie do nich i opowiada cos po tamilsku. Wyraz wszystkich twarzy zmienia sie natychmiast. Otaczaja mnie teraz promiennie rozesmiane spojrzenia. Podobaja mi sie te radosne, jasne twarze i cale zachowanie sie tych ludzi.
- Pójdziemy do sali do Maharisziego - mówi mój towarzysz i wskazuje mi droge. Zatrzymuje sie przy kamiennym ganeczku, by zdjac obuwie, biore owoce, przywiezione w darze i wchodze w otwarte drzwi.
 

***

 

Co najmniej dwadziescia par oczu zwraca sie ku nam. Wlasciciele ich siedza w pólkolu, na kamiennej posadzce, w pelnej szacunku odleglosci od prawego rogu sali. Latwo sie domyslic, ze przed chwila wszystkie spojrzenia tam byly skierowane. Patrze i ja. Dostrzegam dlugi, bialy tapczan, a na nim siedzaca postac. Poznaje, iz jest to Mahariszi. Towarzysz mój podchodzi don i niemal krzyzem rozciaga sie na ziemi kryjac oczy w zlozone dlonie.
Tapczan znajduje sie przy samym oknie. Swiatlo pada wprost na Maharisziego, który siedzi zwrócony ku nam profilem, zapatrzony w przeciwlegle okno. Widze najwyrazniej kazdy rys jego twarzy. Siedzi nieruchomo nie odwracajac sie ku nam, chcac wiec spotkac jego spojrzenie przy pozdrowieniu i ofiarowaniu owoców, ide ku oknu i staje na wprost niego skladajac mu jednoczesnie dary, po czym oddalam sie w glab sali i obserwuje dalej.
Przed tapczanem stoi metalowa misa na podstawce, pelna goracych wegli. Przejmujacy, aromatyczny zapach wskazuje, iz jakies kadzidlo rzucono na wegle. Obok, w malej podstawce tkwia dlugie, pachnace laseczki sandalowego drzewa o zarzacych sie koncach. Smugi blekitnawego dymu unosza sie w powietrzu. Lecz mocny, przenikajacy zapach - rozpoznaje to najwyrazniej - nie od nich pochodzi.
Rozkladani swój cienki kocyk i siadam na podlodze, patrzac wyczekujaco na milczaca i nieruchoma postac. Jest ona prawie zupelnie naga - co jest dosc powszechne w tej czesci Indii - tylko waska przepaska bieleje na brazie ciala o odcieniu miedzi, o wiele jasniejszym od wiekszosci spotkanych na poludniu. Mahariszi zdaje sie byc wysokiego wzrostu, lat okolo piecdziesieciu. Glowa o pieknej linii i przyprószona gesto siwizna, a wysokie, wspaniale sklepione czolo nadaje mu pietno wybitnego rozumu. Zdaje mi sie wiecej przypominac Europejczyka niz Hindusa. Takie jest moje pierwsze wrazenie. Szereg bialych poduszek pokrywa jedna strone tapczanu, a nogi Maharisziego spoczywaja na wspanialej skórze tygrysiej.
Taka dziwna cisza w sali. Medrzec trwa w nieruchomym milczeniu, zdaje sie byc zupelnie nieswiadom naszego przybycia. Jeden z uczniów siada na ziemi z drugiej strony tapczanu i pociagajac równym, spokojnym ruchem za sznur od duzego wachlarza z bambusowej maty, zawieszonego nad glowa Maharisziego, przerywa cisze rytmicznym szmerem. Wsluchuje sie mimo woli w ten jedyny cichy dzwiek patrzac jednoczesnie uporczywie w oczy tego przedziwnego czlowieka - oczy duze, ciemnobrazowe, szeroko otwarte - w nadziei, ze mnie wreszcie zauwazy. Jednak nic tego nie zdradza. Cala postac jest niemal nienaturalnie spokojna, zastygla w nieruchomosci, posagowi podobna. Nie moge ani razu pochwycic jego spojrzenia, gdyz oczy te wciaz zapatrzone sa w dal zdawaloby sie nieskonczona. Naraz, cala ta scena wydaje mi sie skads znana; staram sie przypomniec sobie i wsród obrazów przesuwajacych sie w pamieci widze "Medrca, który nigdy nie mówi", owego pustelnika spod Madrasu, którego postac wygladala równiez jak wykuta z kamienia. Widze cechy wspólne w tej dla Europejczyków tak dziwnej nieruchomosci tamtego i Maharisziego. Zawsze uwazalem, ze mozna wiele wyczytac z duszy czlowieka w jego oczach, a nawet bylem dumnie przekonany, ze znam sie dobrze na tej sztuce, a teraz oto przed tymi, zapatrzonymi w dal oczami gubie sie, niepokoje, niemal drze.
Minuty suna nieskonczenie powoli, wskazówki sciennego zegara znacza pól godziny, trzy kwadranse, wreszcie godzine, a nic nie przerywa zupelnej ciszy. Dochodze do takiego skupienia uwagi i wzroku, ze wszystko wokól znika z mej swiadomosci oprócz tej jednej, nieruchomej postaci na tapczanie. A dary moje leza nietkniete.
Czemuz mój przewodnik nie uprzedzil mnie, ze jego mistrz przyjmie mnie podobnie, jak pustelnik milczacy; nie zaskoczylaby mnie tak jego absolutna obojetnosc. Pierwsza swiadoma mysl, która mi sie nasuwa, a przyszlaby zapewne kazdemu Europejczykowi nie przyzwyczajonemu do podobnego widoku: czy nie jest to przypadkiem pozowanie, gwoli otaczajacych wyznawców? Ale odrzucam ja.
Jest on raczej w stanie zupelnej nieobecnosci, podobnym do hipnotycznego snu - tlumacze sobie. Czemuz jednak towarzysz mój nie uprzedzil mnie, ze tak sie zdarza.
A czy taki stan "mistycznej kontemplacji" nie jest próznia pozbawiona wszelkiej tresci? Narzuca mi sie natarczywe pytanie i zaprzata mysl nieco dluzej. Ale oddalam je równiez, wszak nie moge na nie znalezc i tak rzetelnej odpowiedzi.
A jednak cos jest w tym czlowieku, co przykuwa moja uwage, co przyciaga z sila poteznego magnesu cala ma istote. Wprost nie moge oczu oderwac od tej postaci. Moje poczatkowe zmieszanie z powodu nieoczekiwanego przyjecia powoli niknie, a zaczyna mnie ogarniac dziwne, przejmujace, nieznane dotychczas uczucie. Z poczatku nie moge zdac sobie sprawy, czym. ono jest, dopiero z biegiem dalszych kwadransów, przy koncu drugiej godziny, spostrzegam w sobie jakas zasadnicza zmiane - wielki, nieznany spokój wsaczyl sie i przenikal cala ma istote. Gdzies rozwialy sie starannie przygotowane pytania. Wydaje mi sie tak malo wazne, czy je zadam, czy nie, a nawet, czy owe do niedawna niepokojace problemy znajda w ogóle rozwiazanie. Wiem jedno: ze jakies wody ogromnej rzeki - nieskonczonego, bezmiernego spokoju - plyna tuz, tuz kolo mnie, ze wielka cisza przenika najdalsze zakatki mej duszy, a mózg, nigdy nie zaznajacy spoczynku pod dreczacym natlokiem mysli, zdaje sie wchodzic w nowy, równy rytm znajdujac ukojenie.
Jakze malo znaczace wydaja mi sie te wszystkie pytania. problemy, zagadnienia! Jak mala cala panorama straconych lat zycia! Widze nagle z uderzajaca jasnoscia, ze intelekt nasz sam stwarza problemy, by potem bezowocnie sie meczyc nad ich rozwiazaniem. Jest to zaiste niespodziewanie nowa mysl dla czlowieka, który dotad tak wielkie nadawal intelektowi znaczenie. Pograzam sie w coraz glebsze uczucie niezmiernego spokoju i ukojenia, az zaczyna sie trzecia godzina. Uplywajace cicho kwadranse nie wzbudzaja teraz zniecierpliwienia, bowiem lancuch stworzonych przez mysl obrazów i zagadnien zostal przerwany i odrzucony.
Po jakims czasie nieznacznie pojawia sie nowa mysl: Czy ten bezgraniczny duchowy spokój, promieniowany wyraznie przez Maharisziego, nie jest jak won unoszaca sie wokól kwiatów? Nie uwazam sie za kompetentnego do okreslania, czym jest duchowosc, ale wiem, ze reaguje zywo na atmosfere innych ludzi. Rodzace sie w mysli przypuszczenie, ze tajemniczy, zyciodajny pokój, który prawie w jednej chwili mnie ogarnal, musi byc w pewnym zwiazku z polozeniem geograficznym, w jakim sie znajduje, jest wlasnie moja reakcja na bliskosc tego czlowieka. Zastanawiam sie dalej, czy dzieki jakiemus nieznanemu mi blizej procesowi telepatii czy radioaktywnosci duszy - przedziwna cisza, zstepujaca na wzburzone odmety mego wewnetrznego swiata, nie pochodzi calkowicie od niego, choc siedzi on jak przedtem nieporuszony i nieobecny, pozornie nic nie wiedzacy o moim istnieniu.
Lecz oto przychodzi pierwsze "przebudzenie" - ktos zbliza sie i mówi szeptem, nachylajac sie ku mnie:
- Czy nie chcial pan zapytac o cos Maharisziego?
Moze stracil cierpliwosc ten samozwanczy mój przewodnik, a moze - co prawdopodobniejsze - sadzi, iz ja, niespokojny, ruchliwy Europejczyk, wyczerpalem moja.
- Tak, niestety, mój przyjacielu nie proszony, przyjechalem tu z kopa zagadnien, istotnie niezliczona ilosc pytan chcialem zadac twemu mistrzowi, ale teraz... Ja, co mam dusze pelna najglebszego spokoju, co jestem w zgodzie z soba i ze swiatem calym, po cóz bym mial zaprzatac mysl jakimkolwiek zapytaniami? Czuje, iz okret mej duszy wyplywal wlasnie z ciesnin na pelne morze, a przed nim olbrzymie, szerokie wody nieznanego oceanu. A ty chcesz mnie wciagnac z powrotem w halasliwe zatoki ludzkich portów wlasnie w chwili, gdym gotów pelne zagle rozwinac i rzucic sie w dal ku wielkiej Przygodzie!
Czar ciszy prysl; jakby niecierpliwosc mego opiekuna stala sie znakiem, ludzie wstaja, zaczynaja mówic i chodzic po sali. I o dziwo, ciemne oczy Maharisziego drgnely równiez. Jedno, drugie mrugniecie i glowa powoli, bardzo powoli odwraca sie i pochyla naprzód. Jeszcze pare chwil, a czuje, iz znalazlem sie w polu widzenia tych tajemniczych oczu; spojrzenie ich spoczywa na mnie wyraznie. Jasne jest, ze medrzec dopiero teraz powrócil ze swej dlugiej kontemplacji, jakby sie zbudzil ze snu.
Mój skwapliwy opiekun, sadzac moze, iz nie doslyszalem jego poprzedniego pytania, powtarza je glosno. Ale ja czytam inne milczace pytanie w tych ciemnych a przejrzystych oczach, z nieskonczona slodycza skierowanych w tej chwili na mnie.
- Czyz to mozliwe, by dreczyly cie jeszcze owe uporczywe zwatpienia teraz, gdys dotknal pokoju, który, jak i wszyscy ludzie, z czasem zdobedziesz na stale?
I raz jeszcze spokój niewyslowiony przenika cala ma istote.
Zwracam sie do mego przewodnika:
- Nie, nie mam w tej chwili zadnych pytan. Moze innym razem. Ale czuje, ze nalezy jakos wytlumaczyc cel mego przybycia nie Maharisziemu, tylko tej garsci ludzi rozmawiajacych z ozywieniem i widocznie z ciekawoscia. Wiem z opowiadan, ze tylko nieliczni naleza do stalych mieszkanców i uczniów, reszta przychodzi tu z pobliskich okolic. Przewodnik uprzedza ma chec, wstaje i zaczyna opowiadac po tamilsku, przedstawiajac mnie niejako. Mówi z niezwyklym ozywieniem, energicznymi gestami i mimika. Obawiam sie, ze wiele barw wlasnych dodaje do faktów, gdyz sluchacze wydaja okrzyki podziwu.
 

***



Skonczyl sie poludniowy posilek. Slonce pali nieublaganie. Jeszcze nie doswiadczylem podobnie wysokiej temperatury. Nic dziwnego, jestesmy niedaleko równika. Choc raz jestem rad, ze ten klimat nie pobudza do ruchliwosci, bo oto prawie wszyscy znikli w cieniu swych chatek lub drzew na popoludniowa drzemke. Moge zblizyc sie teraz do Maharisziego spokojnie nie zwracajac niczyj uwagi i nie wywolujac ciekawosci.
Siadam niedaleko tapczanu, na którym, wsparty o biale poduszki, siedzi Mahariszi, trzymajac jakis rekopis w reku i piszac niezmiernie starannie i powoli. Cisza panuje w sali, szelesci tylko ten monotonny szmer poruszanego przez ucznia wachlarza. Po paru chwilach Mahariszi przerywa pisanie i wola jednego z uczniów. Mówi mu cos po tamilsku, a ten zwraca sie do mnie tlumaczac, ze przykro im jest bardzo, iz nie moglem jesc ich jedzenia, ale nigdy nie goscili Europejczyków i nie wiedza, co by mozna dla nich przygotowac. Dziekuje Maharisziemu za troske mówiac, ze chetnie bede jadl z nim wszystko, co nie ma ostrych przypraw. Co do reszty, zaopatrze sie w miescie. Zreszta, nie przywiazuje duzej wagi do jedzenia, jest to o tyle mniej wazne od glodu wewnetrznego, który mnie tu sprowadzil.

 

Medrzec slucha uwaznie. Twarz jego jest bezgranicznie spokojna i prawie niewzruszona.
- Tak, to rzecz powazna - robi uwage.
To mi dodaje odwagi do rozwiniecia przedmiotu.
- Mistrzu, studiowalem filozofie i nauki Zachodu, zylem i pracowalem wsród ludzi naszych przeludnionych miast, kosztowalem ich rozkoszy i dalem sie porwac ich ambicjom. Ale znam tez samotnosc ustronnych miejsc i glebokich poszukiwan myslowych. Pytalem przedstawicieli mysli i nauki Zachodu, teraz zwrócilem sie ku medrcom Wschodu. Szukam Swiatla.
Mahariszi potrzasa glowa, jakby mówil:
- Tak, rozumiem to dobrze.
- Poznalem wiele teorii, nasluchalem sie wielu opinii. Stosy intelektualnych dowodów dla poparcia wrecz odwrotnych przekonan gromadzily sie wielokrotnie w moich oczach, ale znuzyly mnie tylko. Dzis sceptycznie patrze na wszystko, co nie moze byc sprawdzone osobistym doswiadczeniem. Racz mi wybaczyc, ale musze sie przyznac: nie jestem religijny. Nie wiem, czy istnieje cos wiecej ponad widzialny byt czlowieka na ziemi. A jesli rzeczywiscie istnieje, czy móglbym sie sam o tym przekonac?
Trzech czy czterech Hindusów obecnych na sali patrzy na mnie z nieopisanym zdumieniem. Czyzbym przekroczyl jakas subtelna etykiete lub naruszyl tutejsze zwyczaje zwracajac sie tak smialo do ich mistrza? Niewiem, malo mnie to w tej chwili obchodzi. Gromadzacy sie od lat ciezar poszukiwan i pragnien przerwal jak potok prawie gwaltownie tamy mego opanowania. Jesli Mahariszi jest naprawde tym wielkim czlowiekiem, zrozumie na pewno i nie zwróci uwagi na jakies uchybienie konwencjonalnym zwyczajom.
Nie odpowiada mi, lecz zdaje sie isc za pewna linia mysli. Znów, po raz trzeci juz, zwracam sie do niego, bo nic innego mi nie pozostaje, a poza tym jezyk jakby mi sie rozwiazal po dlugim milczeniu i trudno go utrzymac.
- Rozumiem ludzi Zachodu. Nasi uczeni i filozofowie, cieszacy sie tak wielka slawa i uznaniem, mówia szczerze sami, ze malo wiedza o tajemnicy zycia, a jeszcze mniej o tym, czy i co istnieje poza nim. Slyszalem, iz w waszym kraju sa medrcy znajacy to, co Zachodowi jest nieznane. Czy to prawda? Czy moge tu zyskac pomoc w zdobyciu doswiadczenia i swiatla? A moze i samo poszukiwanie jest tez pewna forma zludzenia?
Wreszcie dobrnalem do sedna i milkne czekajac odpowiedzi. Mahariszi patrzy na mnie wciaz w glebokim zamysleniu. Czy zastanowily go moje pytania? Z dziesiec minut przechodzi w zupelnej ciszy. Wreszcie odzywa sie lagodnie:
- Mówisz wciaz "ja". "Ja chce wiedziec". Czy mozesz okreslic, czym jest owo "ja"?
Nie bardzo rozumiem, co znaczy jego pytanie. Nie uzywa tym razem tlumacza, zwracajac sie do mnie wprost po angielsku. Co on chce przez to powiedziec? Nie pojmuje.
- Zdaje mi sie, ze nie rozumiem pytania - odpowiadam prawie zmieszany.
- Czyz nie jest jasne? Pomysl chwile. Daremnie staram sie odgadnac znaczenie tych slów. Nagle blyska mi mysl, pokazuje palcem na ma osobe i wymieniam me imie.
- A czy go znasz?
- Oczywiscie, od dziecinstwa - odpowiadam usmiechniety.
- Alez to jest tylko twe cialo! Znów pytam - kto jestes ty sam? Nie znajduje odpowiedzi.
- Poznaj wpierw, czym jest owo ja, a wówczas odkryjesz prawde - dodaje Mahariszi.
I tym razem nie moge uchwycic sensu tych slów i jestem szczerze zaklopotany, co tez wyrazam w slowach. Ale Mahariszi widac wyczerpal zasób swej angielszczyzny, zwraca sie do tlumacza, który mi powoli powtarza:
- Kazdy, kto szuka prawdy, ma jedno do zrobienia: patrzec gleboko we wlasna istote. Jesli to robi we wlasciwy sposób, wszystkie zagadnienia rozwiazuja sie same przez sie.
Dziwna to odpowiedz, wiec pytam jeszcze:
- Ale co mam robic, jakiej uzyc metody, by znalezc prawde?
- Zglebianie natury naszej jazni oraz ciagla medytacja wskaza swiatlo.
- O! Wielokrotnie oddawalem sie rozmyslaniom nad prawda, a przeciez nie widze w sobie zadnego postepu.
- Skadze mozesz wiedziec, ze nie ma postepu? Nie latwo dostrzec w sobie zmiany w tej subtelnej, duchowej dziedzinie.
- Czy pomoc mistrza jest potrzebna?
- Tak, moze byc potrzebna.
- Czy mistrz moze nam dopomóc w takim zaglebieniu sie w siebie, o jakim mówi Mahariszi?
- Moze on dac czlowiekowi wszystko, czego potrzebuje dla poszukiwan. Ale zaglebienie, zrozumienie osiaga sie tylko osobistym przezyciem.
- Ile potrzeba czasu, by zdobyc swiatlo przy pomocy mistrza?
- Wszystko zalezy od dojrzalosci wewnetrznej tego, który szuka. Proch zapala sie w mgnieniu oka, a wegiel bardzo powoli.
Odczuwam wyraznie, ze medrzec nie lubi mówic o mistrzach i o ich metodach. Ale upór mój przewaza i zadaje mu jeszcze pare pytan. Mahariszi zwraca sie twarza ku oknu, patrzy w odlegle wzgórza i milczy. Tym razem rozumiem, ze nie odpowie, i musze zaniechac nalegan.
- Czy nie zechcialby Mahariszi wypowiedziec swego zdania co do najblizszej przyszlosci swiata? Zyjemy w epoce tak krytycznej...?
- Po co sie troszczyc o przyszlosc, gdy nie znacie nawet terazniejszosci?! Tak, dbac trzeba o terazniejszosc, a przyszlosc stanie sie sama!
Znów zbywa mnie niczym, ale nie ustepuje tak latwo. Wszak przychodze ze swiata, gdzie ciezar tragedii zycia daje sie czuc stokroc silniej niz w tym cichym ustroniu.
- Jak Mahariszi mysli, czy swiat wejdzie wkrótce w nowa epoke braterstwa i wspóldzialania, czy tez wpadnie w jeszcze gorszy chaos i walke? - pytam znów uparcie. Mahariszi nie zdaje sie zadowolony, jednak daje odpowiedz:
- Ten, Który rzadzi swiatem, czuwa nad nim wciaz. Ten, Który mu dal zycie, wie dobrze, jak nim kierowac. On niesie ciezar swiata, nie my.
- Lecz patrzac bezstronnie na wszystko, co sie wokól dzieje, trudno dostrzec te dobrotliwa opieke - powtarzam swoje z uporem.
Medrzec zdaje sie byc jeszcze bardziej niezadowolony, ale i tym razem slysze odpowiedz:
- Jakimi jestescie wy - takim jest swiat. Cóz za pozytek starac sie zrozumiec swiat, który was otacza, nie rozumiejac siebie? Ludzie, którzy szukaja prawdy, nie powinni sie tym zajmowac. Traci sie tyle energii na takie pytania. Wpierw trzeba znalezc prawde w sobie, a wówczas bedziecie w stanie latwiej zrozumiec prawde swiata, którego sami jestescie czastka.
Mahariszi urywa nagle.
Ktos zbliza sie, by zapalic nowe laseczki sandalowe. Wpatruje sie chwile w niebieskawe smugi dymu, po czym bierze swój ogromny rekopis, rozklada na kolanach i zaczyna pisac, a tym samym wyklucza mnie z pola swej uwagi. Ta ponowna obojetnosc jest jak wiadro zimnej wody na ma milosc wlasna. Czekam jeszcze z kwadrans, ale widze, ze nie ma nadziei, by Mahariszi zechcial jeszcze dawac jakies odpowiedzi i czujac, ze rozmowa skonczyla sie na dobre, powstaje, sklaniam rece na znak pozegnania i wychodze.
 

***



Wpierw juz prosilem o zamówienie wózka, by obejrzec swiatynie, i to wózka konnego, a nie zaprzezonego w woly, gdyz taki, choc malowniczy, dokuczyl mi swa powolnoscia. Znajduje dwukolowy wózek z malym konikiem i woznica o dosc dzikim wygladzie w czerwonym przybrudzonym zawoju na glowie i rodzaju króciutkich spodni, udrapowanych umiejetnie z kawalka prostego, nie bielonego materialu, opasujacego biodra.

 

Dluga, pelna kurzu droga. Nareszcie stajemy u bramy wielkiej swiatyni o dumnych, bogato rzezbionych wiezach. Schodze pospiesznie i zaglebiam sie w labiryncie wnetrza.
- Nie moge scisle okreslic wieku tego chramu Arunaczali - mówi mój przewodnik w odpowiedzi na me pytanie - ale ze wszystkiego, co widzimy, mozna sadzic, iz wiele setek lat ma za soba.
Wokól bram i w przylegajacych do swiatyni uliczkach widac szereg sklepów i straganów pod palmowymi daszkami. Ubogo odziani przekupnie sprzedaja rózne swiete obrazy i metalowe posazki Siwy i innych bogów. Zauwazam, iz mniej tu widac wizerunków Sri Kriszny i Ramy niz gdzie indziej. Siwy natomiast najwiecej. Przewodnik mój wyjasnia:
- Jedna z naszych legend mówi, iz Siwa ukazal sie raz na szczycie Swietej Góry w postaci zywego plomienia. Choc mialo to miejsce tysiace lat temu, odtad co roku zapala sie ognisko na górze; swiatynia byla tez zbudowana na pamiatke tego zdarzenia i na czesc Siwy, który dotad laska swa te góre otacza. 1/
Paru pielgrzymów wybiera cos przy straganach. Mozna tu znalezc rózne ksiazki religijne w tamilu i telegu, obrazki ze scenami z wielkich epopei hinduskich oraz proszki barwne, którymi robi sie znaki swiete na czole, odrózniajace wyznawców Siwy i Wisznu, a takze Hindusów od przedstawicieli innych wyznan.
Widze tredowatego zebraka. Zbliza sie wahajace ku mnie niepewny, czy go nie przegonie, jednak z tlumiona nadzieja, ze mnie wzruszy. Cale nogi ma w straszliwych ranach, a twarz znieruchomiala, jakby zastygla. Prawie ze wstydem klade pare miedziaków na ziemi przed nim; dotknac sie go boje.
Ide teraz ku jednej z tych olbrzymich wiez wejsciowych. Przypomina ona zupelnie egipska piramide z ucietym szczytem. Ten olbrzym, wraz z trzema blizniaczo podobnymi towarzyszami, góruje nad cala okolica. O dziesiatki mil widac je ze wszech stron. Cala fasade pokrywaja rzezby i male posazki bogów i bohaterów swietych legend i mitów w najrózniejszych pozach i wyrazach. Tu samotna, surowa postac pograzona w rozmyslaniu i modlitwie, obok - przytulone do siebie splecione w uscisku delikatne ksztalty bogów i bogin. Dziwnie mi na to patrzec. Ale przypominam sobie, iz hinduizm jest tak wszechogarniajacy, ze posiada wszelkie symbole, przemawiajace do róznych natur i poziomów.

 

Ide dalej i znajduje sie w obrebie olbrzymiego czworoboku. Odgrodzone jego murami, ciagna sie labirynty kolumn, kruzganków, galerii, nisz. Szereg swiatyniek, kapliczek, korytarzy, pawilonów. Nie znajdzie sie tu strzelistych kolumn greckich, jak w okolicach Aten, przed których pieknem stac mozna dlugo w niemym zachwycie; tu staje sie przed czyms olbrzymim, tajemniczym, niemal groznym, czuje sie jakies misteria. Dreszcz mnie przejmuje, gdy wchodzimy pod sklepienia pustych, ogromnych i zimnych kruzganków - zdaja sie nieskonczenie mrocznym labiryntem - lecz towarzysz mój postepuje smialo naprzód bez wahan - zna dobrze droge. Wiedzie ona przez klasztorne galerie o grubych, szarych murach, o plaskich, ciosanych masywnie, z gruba rzezbionych filarach, podtrzymujacych strop, przez na pól ciemne korytarze i zakrety, by dotrzec do wielkiej komnaty z wylotem na wewnetrzne podwórze chramu.
- Sala tysiaca kolumn - mówi mój przewodnik.
Las gigantycznych, surowych kolumn kamiennych wynurza sie tajemniczo z pólmroku. Pustka i cisza. Stare rzezby rysuja sie na wielu: twarze bogów, ksztalty zwierzat dziwnych i nieznanych. Kazda kolumna z jednej bryly kamienia ciosana, a strop, który wspieraja, równiez z ogromnych, jednolitych kamiennych plyt. Blakam sie wsród tych olbrzymów. Przechodze przez ciemne przejscia, kierujac sie slabym swiatlem lampek oliwnych, to tu, to tam stojacych na zakretach, az docieram do wewnetrznego podwórca. Z ulga wdycham powietrze i witam swiatlo sloneczne. Na podwórcu tym wznosi sie piec mniejszych pagod w tym samym stylu i rodzaju, co bramy-wieze wejsciowe. Przyjrzawszy sie jednej blisko widze, iz jest z cegly, a rzezby nie sa tu kute w kamieniu, lecz modelowane z gliny czy jakiegos plastycznego, bialego materialu. Na niektórych postaciach widac slady barw, pobladlych dzis i wytartych. Wchodzimy raz jeszcze w dlugi i mroczny kruzganek. Przewodnik mój uprzedza, iz jestesmy blisko serca swiatyni, dokad nie wolno zblizac sie Europejczykom. Wszakze z oddali korytarza biegnacego az do progu Swietego Swietych, którego nikt z niewiernych nie ma prawa przekroczyc, mozna rzucic okiem w glab. Dolatuje w tej chwili rytmiczny odglos bebna hinduskiego, dzwiek gongów i fletów i spiew kaplanów, zlewajac sie w dziwny, przeciagly, monotonny rytm. Te dzwieki stlumione, wsród mroku prastarych murów, zwiekszaja wrazenie tajemniczego ogromu tej niezwyklej swiatyni.
Zblizam sie do ostatniej, dozwolonej granicy. Moge dojrzec w mrocznej dali duzy plomien przed posagiem, dwa czy trzy chwiejace sie swiatla na oltarzu i pare sylwetek ludzi modlacych sie czy odprawiajacych jakowys rytual. Nie moge odróznic postaci kaplanów ani muzykantów, ale slysze teraz wyraznie odglos spelniajacej role rogu muszli2/ i wysoki dzwiek cymbalów wpadajacy w tony fletów w takt ogólnej muzyki.
Towarzysz szepcze mi na ucho, bym juz odszedl, gdyz kaplani nie beda bynajmniej zadowoleni, jesli mnie zobacza. Cofamy sie w cicha, jakby uspiona atmosfere podwórca. Na dzis dosc moich badan. Podchodzac do bramy widze starego bramina, siedzacego w srodku drogi nad miedziana miseczka pelna wody z kawalkiem lusterka w reku - maluje znak kasty na czole: bialo-czerwone...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin