Martinez T.E. - Lot królowej.pdf

(724 KB) Pobierz
Thomas Eloy Martinez
Thomas Eloy Martinez
Lot królowej
Tytuł oryginału EL VUELO DE LA REINA
Dla Mercedes Casanovas, za cierpliwość podczas tego lotu. Dla Gabrieli Esquivady, która nauczy-
ła mnie latać od nowa.
... życie jest parodystyczne i brak mu interpretacji.
Toteż ołów parodiuje złoto.
Powietrze parodiuje wodę.
Mózg parodiuje równik.
Kopulacja parodiuje zbrodnię .
Georges Bataille Słoneczny odbyt
Zbrodniarz nie tworzy piękna: on sam jest pięknem w stanie czystym .
Jean-Paul Sartre Saint Genet, comedien et martyr Przełożył Bogdan Banasiak.
Można powiedzieć, że pycha jest królową pszczół wszystkich grzechów i wad.
Dennis Helming Encyclopedia of Catholic Doctńne
1
O koło jedenastej, jak każdego wieczoru, Camargo rozchyla zasłony w swoim mieszkaniu na ulicy
Reconquista, ustawia krzesło metr od okna, żeby chronił go panujący tu półmrok, i czeka, aż kobie-
ta zjawi się w polu widzenia. Czasami widzi ją w oknie, jak przemyka niczym podmuch wiatru i
znika w łazience albo w kuchni. Jednak kobieta najbardziej lubi stawać przed lustrem i powolutku
się rozbierać. Wtedy Camargo może się jej przyglądać do woli. Wiele lat temu, na rewii w Osace
widział, jak japońska tancerka zdejmuje ceremonialne kimono i staje zupełnie naga. Kobieta z na-
przeciwka ma w sobie tę samą elegancję i powtarza te same gesty pozorowanego zdumienia, tyle że
jej ruchy wydają się jeszcze bardziej zmysłowe. Pochyla głowę, jak gdyby szukając zagubionego
wspomnienia, a potem przesuwa po skórze poniżej piersi opuszkami palców i delikatnie je oblizuje.
Żeby nie przegapić żadnego szczegółu, Camargo obserwuje ją przez teleskop Bushnell, siedemdzie-
siąt siedem centymetrów, zainstalowany na trój nożnym statywie.
Mieszkanie, w którym właśnie przebywa, wynajął dziesięć dni temu, bo okna wychodzą prosto
na okna sypialni kobiety, jak gdyby były ich lustrzanym odbiciem. Ona pojawia się zawsze o tej sa-
mej godzinie. To ułatwia obserwację. Nikt nie uznałby jej za piękność. Ma cienkie i być może za
wąskie usta, nos nieco zadarty, z okrągłym, wydatnym czubkiem, wystający, nieco wyzywający
podbródek. Kiedy się śmieje, tak wysoko podnosi górną wargę, że odsłania dziąsła. Ma grube kost-
ki, a na łydkach rysują się jej mięśnie jak u piłkarza. Zbyt małe piersi, które potrafią jednak falować
jak meduza. Gdyby minęli się na ulicy, być może nie zwróciłby na nią uwagi. Ale jej postać,
zwłaszcza kiedy stoi ujęta w ramy okna, promieniuje jakąś' kocią niezależnością, nienaruszalną
obojętnością, ma w sobie coś nieuchwytnego, co stawiają daleko poza czyimkolwiek zasięgiem.
W niedziele kobieta do późna jeździ konno i wraca do mieszkania w stroju jeździeckim. Dłuższą
chwilę walczy z butami, a kiedy w końcu udaje się jej uwolnić drobne stopy, Camargo zalewa nie-
wysłowione szczęście, bo gdy ona odchodzi od lustra, należy już tylko do niego. Okoliczne budynki
świecą pustkami, mogłaby tam umrzeć i nikt by się nie dowiedział, a jeśliby on na chwilę spuścił ją
z oka, zostałaby zupełnie sama w oceanie świata. Podczas tych długich godzin Camargo w ogóle
nie oddala się od teleskopu, obserwując delikatne zakłócenia jej oddechu i drżenie mięśni. Pod
względem pozostałych rytuałów niedziele niczym nie różnią się od innych dni: ona ściąga bluzkę
przez głowę, wącha się pod pachami. Camargo wykorzystuje tę emocjonującą przerwę, by uważnie
przyjrzeć się bliźnie widocznej pod jej pępkiem, tuż nad linią włosów łonowych. Z tego, co udało
mu się ustalić, wynika, że to pozostałość po źle przeprowadzonej w dzieciństwie operacji wyrostka.
Przynajmniej taką wersję podaje kobieta. Jednak on podejrzewa, że to ślad sekretnej cesarki.
Nocą dwudziestego piątego lipca Camargo zasypia przy dźwiękach sonaty skrzypcowej Cesara
Francka, gdy nagle kobieta wchodzi do mieszkania pod koniec scherza, dwadzieścia po jedenastej.
Wygląda na niespokojną, zdezorientowaną, nie wie, co ze sobą zrobić. Ma na sobie długi, czarny
płaszcz, a pod nim szary kostium. Szybkim, gwałtownym ruchem kładzie płaszcz na łóżku i odwra-
cając się do lustra, odkrywa coś, co najwyraźniej ją zaskakuje. Przez dwie albo trzy minuty ogląda
swoje podkrążone oczy, drobne zmarszczki na czole i opuchliznę po ranie na wargach. Temperatura
przeszła z jednej skrajności w drugą i ta zmiana porannego zimna w wieczorny upał mogła sprawić,
że zrobiło się jej na wardze jakieś pęknięcie. Camargo sięga po teleskop i patrzy, jak ona przesuwa
językiem po cienkiej strużce krwi. Rana musi być zatem świeża, ale zdziwienie w oczach kobiety
najwyraźniej pochodzi z jakiegoś momentu w przeszłości. Może to dawne skaleczenie, które nagle
się odnowiło. Z kobietami po prostu tak jest, Camargo dobrze o tym wie. Wszystko, co przeżyły,
pozostaje w nich na zawsze. Przenoszą z miejsca na miejsce to, co im się zdarzyło, i kiedy zbiera
się tego za dużo, nagle coś się odsłania i nie są w stanie temu zaradzić. Czasem to jakieś ubranie
albo perfumy, kiedy indziej rana, jak ta na ustach kobiety z naprzeciwka. Nie rozbierając się, zapala
nocną lampkę przy łóżku 1 chwyta telefon. Waha się kilka sekund, stuka w przyciski z numerami, a
potem odkłada słuchawkę.
W tej chwili jeden z telefonów Camargo zaczyna dzwonić w kieszeni płaszcza. W mieszkaniu na
ulicy Reconquista nie ma żadnych aparatów, ale on zawsze nosi przy sobie dwie komórki na wszel-
ki wypadek. Jedna z nich umożliwia mu kontaktowanie się z redaktorami dziennika, kiedy wyjeż-
dża za miasto albo dzieje się coś niespodziewanego. Drugi zarezerwowany jest wyłącznie dla jego
córek i najbliższych osób. Camargo jest ojcem bliźniaczek. Obie mieszkają w Chicago i jedna ma
raka. Rozłąka z córkami nie martwi go. Martwi go poczucie, że jego krew cierpi, męczy się i gnije
gdzieś daleko i że ta odległa choroba być może także i jego kiedyś dosięgnie. Ale tym razem dzwo-
ni redaktor z nocnej zmiany. Camargo, rozczarowany, słucha szorstkiego, uległego głosu, podczas
gdy kobieta w oknie zdejmuje spódnicę i żwawo schyla się do stóp.
- Doktor Camargo? - pyta ostrożnie glos w słuchawce.
- Zaraz - odpowiada. - Muszę ściszyć muzykę.
Kobieta gładzi się po zagłębieniu z tyłu kolana i odwracając do lustra, przygląda się uważnie cze-
muś, co zwróciło jej uwagę: być może jakaś nowa brodawka albo cień żylaka. Ten gest wprowadza
nieoczekiwaną zmianę do zwyczajowej rutyny i Camargo nie chce przegapić najmniejszego ruchu.
- Czy to coś pilnego? - pyta.
Wolną ręką przysuwa do siebie teleskop i obserwuje.
- Mamy tu mały spór o tytuł na pierwszą stronę i chcielibyśmy, żeby pan zdecydował.
- Tym mi głowę zawracasz? Dlaczego nie nauczycie się popełniać błędów na własny rachunek?
Redaktor zaczyna tłumaczyć się nieskładnie. Wczoraj, mówi, uraczyli już czytelników dwoma
artykułami o samolotach, a teraz mają jeszcze zdjęcie na cztery kolumny płonącego concorde'a, któ-
ry spada na przedmieścia Paryża, i wiadomość o tym, że w wypadku zginęło sto trzynaście osób.
Może lepiej położyć nacisk na załamanie się rozmów między Palestyńczkami i Izraelem albo dać na
trzy kolumny sprawę zamrożenia cen leków do końca roku.
Kobieta wyraźnie czymś' zniecierpliwiona zaczyna się poruszać trochę szybciej. Zdejmuje spód-
nicę i pochyla się, żeby zdjąć gorset. Delikatna krzywizna krocza ukazuje się pod figami. Camargo
zawsze się dziwi, że kobieta rozbiera się, w ogóle nie zachowując ostrożności. Pewnie sądzi, że nikt
na nią nie patrzy, bo jej mieszkanie znajduje się na uboczu, na ostatnim piętrze. Wie, że naprzeciw-
ko, w budynku, gdzie Camargo wynajmuje lokum, mieszczą się tylko biura, które są zamykane
wcześnie. Mimo to wydaje mu się, że powinna być ostrożniejsza.
- Dajcie na górę informację o samolocie. I zdjęcie. Przeczytaj mi tytuł.
- "W Paryżu rozbił się concorde: 113 ofiar". I niżej: "Runął na hotel. Leciał do Nowego Jorku. To
pierwszy wypadek ponaddźwiękowego samolotu".
- No i o co chodzi? Przecież to ten sam tytuł, na jaki zgodziłem się dwie godziny temu. Jeszcze
tego nie wysłaliście do druku? Na co czekacie? Tracicie czas na jakieś głupoty.
Widzi, jak ona kładzie się do łóżka i zapala papierosa. Od kiedy pali? Na pewno ma mnóstwo
utajnionych nałogów. Uchyla lekko żaluzje, żeby do środka dostało się trochę zimnego, nocnego
powietrza. Hałasy ulicy docierają do mieszkania, zakłócają muzykę: cały korowód autobusów posu-
wa się aleją Corrientes w stronę El Bajo, a z oddali dobiegają nerwowe odgłosy telewizora. Chaos
zewnętrznych odgłosów paradoksalnie pozwala mu wsłuchać się w samego siebie: słyszy, jak nie-
widzące i głuche ślepia pożądania otwierają się w głębi jego duszy. Pragnienie rozpala się nie za
sprawą siły przyciągania kobiety tylko przez inercję nocy, albo muzykę, końcowe, szczytujące alle-
gro kwartetu Cesara Francka. Allegro czasami staje się gwałtowne, a potem melancholijne, jak księ-
życowy krajobraz: najpierw krater, a potem muzyka powoli rozlewa się po równinie, do czasu aż
znowu nabiera wigoru. Cały utwór składa się z sekwencji wstrząsów i westchnień, i nie dziwi go
podobieństwo jego modulacji z ostatnią częścią W poszukiwaniu straconego czasu. Kiedy Proust
pisał Uwięzioną, piąty tom swojego dzieła, kazał kwartetowi Pouleta grać przez całą noc w kółko.
Alcista Amable Massis wspominał wiele lat później, że Proust, ledwie tylko przyszli, położył się do
łóżka i kazał podać muzykom szampana i frytki, żeby nie opadli z sił. Partytury rozłożyli na me-
blach w sypialni o ścianach obitych korkiem, w domu na Boulevard Haussmann, i raz czy dwa pod-
czas wykonywania utworu, Proust podniósł z podłogi jakieś papiery gęsto pokryte pismem, żeby
zapisać na nich kilka zdań. "Mogliby panowie zagrać cały kwartet jeszcze ostatni raz?", jak wspo-
mina Massis, Proust powtarzał to donośnym głosem kilka razy tamtej nocy. Proust był ofiarą swo-
ich idées fixes, zostawiał ich ślady, jak tatuaże, po całej książce. Tak naprawdę obsesje tworzą tę
książkę, pomyślał Camargo. Świat do niczego by nie doszedł, gdyby nie takie uporczywe myśli,
traktowane dosłownie, zwyciężające wszelkie przeciwności.
Kobieta ponownie stanęła przed lustrem w sypialni i teraz porusza głową na boki. Pewnie też słu-
cha muzyki, U2, REM czy któryś z tych zespołów doprowadzających go do szału. Długie i ciemne
włosy kobiety, muskające jej ramiona, falują bez wyraźnego kierunku jak chaotyczne morze, a jej
bezbronne piersi, przypominające owcze wymiona, naznaczone długimi rozstępami, którym nieraz
się przyglądał, celują w górę, w poszukiwaniu świeżego powietrza. Jak takie drobne piersi mogą
mieć rozstępy?
Udręki długiego dnia w końcu dopadają Camargo. Szybko zrzuca z siebie całe ubranie, co za
ulga, upuszcza na podłogę krawat i nakrochmaloną koszulę ze spinkami w mankietach. Na wiesza-
ku przy wejściu wisi flanelowa marynarka, którą nosi od wczoraj. Może mógłby się wyciągnąć i
trochę odpocząć. Nigdy nie zostawał tu na noc, chociaż zdarzało się, że czekał do rana w swoim fo-
telu obserwacyjnym, nie spuszczając z oka kobiety, a potem, przed pójściem do redakcji, brał
prysznic. Woli swoje łóżko po drugiej stronie miasta, w San Isidro, obok rzędów geranium, gdzie
od rzeki wieje bryza, to wielkie, martwe loże, którego już z nikim nie dzieli, a jednak czuje się w
nim człowiekiem potężnym, a nie niewidocznym satelitą krążącym wokół okna z naprzeciwka. W
anonimowym mieszkaniu, w którym teraz przebywa, ma tylko klasztorną pryczę, bieliznę na zmia-
nę, łazienkę, lodówkę i butelki whisky. Może tu robić, co zechce, bo dozorca budynku na wszystko
mu pozwoli, jestem tu na pańskie rozkazy, doktorze Camargo, ale to, czego tak naprawdę by chciał,
znajduje się poza obszarem kontrolowanym przez dozorcę, po drugiej stronie ulicy, i nie jest to cia-
ło kobiety, tylko aura, jaką ona emanuje.
Teraz przestała się kołysać i przygląda się sobie w lustrze. Niewielka ranka na wardze znów
krwawi. Z profilu, ledwie muśnięta rozproszonym światłem w sypialni, kobieta przypomina noc,
jakże dzisiaj zmienną. Mój Boże, ile to nocy zlewa się w jedną noc, ile kobiet w jedną kobietę. Za-
dziera podbródek w królewskiej pozie i napawa oczy widokiem swojego ciała w lustrze. On też, na-
przeciwko, patrzy na siebie. Niespodziewany odblask księżycowego światła omiata jego ciało i po-
zwala mu dostrzec swoje odbicie w innym lustrze, tym z pustego pokoju. Jednak to, co pokazuje
mu zwierciadło, jest tylko echem jego prawdziwego, w żadnym wypadku nie oddaje prawdy. Męż-
czyzna nie jest sobą bez swojej przeszłości, bez tej mocy, jaką promieniuje przy innych, bez wzbu-
dzanego w nich szacunku i strachu. Mężczyzna nigdy nie jest prawdziwym sobą w samotności i to
odbicie to nie ja, powtarza sobie Camargo. Nie rozpoznaje tego wydatnego brzucha, obojętnego na
gimnastykę i diety, ani piersi, które tworzą niewygodną fałdę na jego dumnej klatce piersiowej, ani
indyczego podgardla zwisającego mu spod brody. Odbicie w lustrze ma niezgrabne i chude nogi,
nieharmonizujące z masywnym tułowiem, i brak mu godności. Jaką godność może mieć w sobie
nagie, sześćdziesięciotrzyletnie ciało? To pytanie do innych, nie do niego. Jego wszyscy postrzega-
ją jako człowieka niepokonanego, odpornego na wszelkie choroby i zmęczenie. Wiele razy powta-
rzały mu kobiety, z którymi szedł do łóżka: jego ciało to nie ciało, to boska siła.
2
Żaden z nich nie ma nawet bladego pojęcia, że zdradza ich to, jak piszą. Po tym ich poznaję: po
tym, co mówią. Jestem taki, jak piszę, jestem tym, co piszę. Przechadzając się po pokoju redakcyj-
nym o dziesiątej rano, Camargo powtarzał półgłosem to powiedzonko, które, według niego, podsu-
mowuje całą mądrość o dziennikarstwie. Zawsze lubił spacerować o tej porze po swoim opustosza-
łym królestwie, kiedy białe, dziewicze światło padało do środka przez świetliki, wśród pustych biu-
rek, nieskażonych monitorów, białych stron czekających na tchnienie inwencji, która nigdy nie nad-
chodzi. Sprzątaczki usunęły już wczorajsze dowody zdrady przeciw składni faktów i logice wyda-
rzeń; wszyscy pisali o, dlaczego, jak i po co, podczas gdy on prosił ich, żeby pisali z siebie, żeby to
przeżywali, żeby szli tropem prowadzącym do spotkania zewnętrznego świata z wnętrzem każdego
z nich, rzeczywistość musi przypominać was, powiedział im, a nie wy rzeczywistość. O ile lepsza
byłaby gazeta, gdyby mógł ją pisać sam. O ile lepszy byłby świat, gdyby on go pisał.
W pokoiku w dziale kultury, obok łazienek, młoda dziewczyna pracowała na stojąco przy moni-
torze i obgryzała paznokcie. Camargo kontemplował z odległości zgrabną sylwetkę, zaokrągloną i
kształtną pupę, piersi zaznaczające się pod ciasnym swetrem.
- Popatrz pan na tego newsa - powiedziała dziewczyna, nie podnosząc wzroku znad ekranu. -
Któż to umarł. Robert Mitchum. Strasznie bym chciała o tym napisać.
Miała mocny, władczy głos. Koniuszki palców, nabrzmiałe jak winogrona, były mokre od śliny.
Camargo wydało się, że go nie rozpoznała. Niewielu dziennikarzy miało okazję się z nim spotkać.
- Jestem Camargo - powiedział.
Przyzwyczaił się, że jego nazwisko budzi postrach u wszystkich redaktorów i paraliżuje nowo
przyjętych. Dziewczyna przyjrzała mu się z niedowierzaniem.
- Pan jest Gie eM? - zapytała. - Doktor Camargo? Inaczej sobie pana wyobrażałam.
To był bardzo nierozważny, niegrzeczny komentarz. Wyobrażała sobie? Po co, skoro wszyscy go
znają. Niewielu pozwalało sobie na nazywanie go Gie eM i praktycznie nikt nie zastanawiał się nad
znaczeniem tych inicjałów. Czas zmienił je po prostu w imię, tak jak stało się to z D.H. Lawrence-
'em, T.S. Eliotem czy H.A. Mureną, i nawet on nie zastanawiał się nad ich znaczeniem. Pochodziły
od świętego czczonego w dniu jego urodzin, Gregorio Magno Pontífice, Grzegorza Wielkiego Pa-
pieża, i chociaż w jego dowodzie osobistym figurowały te trzy słowa, udało mu się ostatnie z nich
zachować w tajemnicy.
- A ty kto jesteś? - zapytał.
- Przepraszam. Reina Remis. Mam fatalne maniery.
- Ktoś w twoim wieku nie może tak naprawdę wiedzieć, kim był Robert Mitchum. Ile masz lat?
Dwadzieścia dwa, dwadzieścia pięć?
- Trzydzieści. I wiem więcej, niż się panu wydaje.
- No to na co czekasz? Siadaj i pisz o jego śmierci.
- Szefowi działu to się nie spodoba. Może upatrzył sobie kogoś innego do tego tematu.
- Twojemu szefowi spodoba się wszystko, co ja postanowię - powiedział, obracając się do niej
plecami.
Ech, Boże, na co mu te zrywy hojności? Otwierać przed innymi miejsca, do których tylko on
miał dostęp, to coś, czego dla niego nikt nigdy nie zrobił. Wiele cierpień i nienawiści kosztowało
go, by dotrzeć tu, gdzie teraz jest. Dobro i zło: stojąc na szczycie, mógł dawać i odbierać co tylko
chciał. Na tym polega władza. Właśnie ofiarował bezczelnej i nietaktownej dziewczynie coś, na co
sam miałby ochotę, ale jakie to ma znaczenie? Ciągle mu się to zdarza. Zrezygnował z napisania
pożegnalnego tekstu o Mitchumie, który był jego idolem. W 1958 roku, kiedy miał dwadzieścia je-
den lat, zobaczył go w Nocy myśliwego . Doskonale pamiętał swoje olśnienie: kino pod gołym nie-
bem, letnie świerszcze grające w drzewach przejmującą litanię, i ta historia, zapierająca dech w
piersiach, w której po raz pierwszy odkrył doskonałe Zło. Miesiącami dręczyła go obsesyjna myśl,
że Zło kryje się we wszystkim i że być może to właśnie ono jest prawdziwym Bogiem tego świata.
Albo że Zło jest ułudą, zjawiskiem możliwym tylko dzięki temu, że wszechświat jest nierealny, jak
wierzyli Weddowie, albo że Zło jest oczywistym dowodem na to, że Bóg jest tak samo bezsilny jak
ludzie. Obejrzał Noc myśliwego tylko jeden raz, ale pamiętał każdą scenę, każdą linijkę dialogów,
jakby on sam je napisał. Nie znał innego filmu nakręconego z taką swobodą. Obrazy układały się w
nim w jakiś nowy język, niczego takiego nie było wcześniej ani w literaturze, ani w kinie, być może
czasami u Mallarmego albo dadaistów. Marzeniem jego życia było obudzić się któregoś dnia z go-
tową recenzją Nocy myśliwego na stoliku nocnym, stroną podyktowaną mu przez podświadomość i
pełną niepotrzebnych słów, które przypominałyby film. Ciekawiło go, co napisze ta dziewczyna,
Remis. Język, jak powtarzał niestrudzenie, to jezioro, w którym odbija się ludzka osobowość..
Wszedł do biura, udając, że nie słyszy powitań. Po przyjściu przynajmniej przez pół godziny
nie pozwalał, by mu przeszkadzano. Przeczytał w jednej z książek generała De Gaulle'a, Le Fil de
l'épée, że wielcy ludzie, wszyscy bez wyjątku, zawsze mają umiejętność zamykania się w sobie. Na
górze powietrze jest czyste i nie dochodzą tu odgłosy mogące zakłócić twoje myśli, Camargo, świat
musi dalej kręcić się wokół twoich rozmyślań. I również wokół tego, co widzisz, Camargo, bo wi-
dzisz wszystko. Jego lenno tworzyło terytorium zamknięte między ścianami z pancernego szkła,
groźne niczym akwarium z rekinami, na dwudziestym piętrze wieży wznoszącej się nad aleją Liber-
tador. Tam na dole sypiał Eugene O'Neill, kryjąc się przed niepogodą, a Borges wymyślił ostatnie,
banalne zdanie swoich rozważań o pamięci - Ireneo Funes zmarł w 1889 roku na zapalenie płuc -
idąc w stronę domu swoich przyjaciół Adolfa i Silviny na późną kolację. Cała ta przeszłość należy
do ciebie, Camargo, zdanie Borgesa, butelka ginu, z której O'Neill pił w portowych zaułkach razem
ze Smittym z Bound East for Cardiff, wybrzeże Urugwaju w oddali * . Choć nie zaprzątał tym sobie
głowy, nieruchomy i gęsty nurt Rio de la Plata ciągle tam trwał, obojętny na zniszczenie pustoszące
lizane przezeń brzegi. Camargo wymazał tę myśl jednym gestem. Chwycił pilota i spuścił story. W
biurze zapanował półmrok. Włączył telewizory i poranne wiadomości zaczęły się powtarzać jak ka-
non Bacha. Cztery tysiące chińskich żołnierzy maszerowały w stronę granicy z Hongkongiem. Koń-
czyła się stuletnia władza Brytyjczyków. Miliony szkunerów, dżonek i sampanów pływały tam i z
powrotem po porcie Victoria na półwyspie Kaulun z banderą Republiki Ludowej. Spiker zachryp-
niętym głosem oznajmił: "Przeszłość, ech, przeszłość. Czy jest w nas coś, co nie jest przeszłością?"
Kamera pokazuje zrekonstruowane ciała morskich gadów sprzed stu siedemdziesięciu milionów lat,
których skamieliny znaleziono właśnie w wykopach w Neuquen. Trzech paleontologów ostrożnie i
z dumą prezentuje szczątki. Wiadomości niespodziewanie przybierają frywolny ton: meksykańska
aktorka o bujnych kształtach, Salma Hayek, wywołała poruszenie w sklepach w Buenos Aires.
Przyjechała, żeby przedstawić swój najnowszy film i wciąż podążał za nią tłum namolnych reporte-
rów pytających o uroki miłości od pierwszego wejrzenia. Pokazali zbliżenie na jej nogi. Potem
znów wrócili maszerujący żołnierze chińscy. Wtedy zadzwonił telefon. To jego żona.
- Moja matka miała kolejny zawał - powiedziała. - Właśnie dostałam wiadomość, że jest umiera-
jąca. Jeszcze dziś wieczorem muszę polecieć do Michigan. Pojadę z dziewczynkami. Mam nadzie-
ję, że nie masz nic przeciwko temu, co? Pewnie, że nie masz.
Brenda miała słodką twarz i niewinne oczy sarny. Kiedyś zapuszczała długie włosy, które opada-
ły jej nad szczęki, wydatne jak u Holly Hunter, ale z upływem lat zaczęła je wiązać. Była Amery-
kanką, z Traverse City, w krainie wielkich jezior, i tak jak wszyscy z jej rodu działała bez namięt-
ności, ulegając swojemu instynktowi praktycznemu. Słuchając, jak mówi, nikt nie dałby za nią zła-
manego grosza, ponieważ jej język był jak symfonia wątpliwości, ale przy Camargo zmieniała głos,
który wtedy zaczynał się składać z samych pewników. Teraz jej matka była umierająca: to znaczy,
że Brenda traciła ostatnią więź łączącą ją z tym światem, nie licząc bliźniaczek. Ile to już lat jej
matka stoi u progu śmierci? Trudno zliczyć: od kiedy Camargo ją poznał, przygotowywała się do
odejścia na tamten świat w tym swoim domiszczu pełnym nieużywanego od wieków sprzętu węd-
karskiego, na brzegu jeziora Torch. I były tam też te jej ptaki. Setki ptaków: kosy, drozdy, sroki i
kardynały, które śpiewały przez cały dzień, potęgując przygnębienie matki, żeby jeszcze trochę
zbliżyć ją do śmierci. I w końcu przyszła ta chwila.
Czy tym razem naprawdę umrze? Na ciemnym niebie nie można było odczytać żadnego znaku:
wciąż tylko te fałszywe zawały i fałszywe alarmy. Miałby ochotę powiedzieć Brendzie, żeby dała
matce spokój. Jest tam szczęśliwa, sama wśród ptaków. Ale ostatecznie powiedział:
- Cóż, w końcu twoja matka dostanie to, o czym od dawna marzy.
- Tak? Wydaje ci się, że ona chce umrzeć? A może sądzisz, że powtarzała to tylko po to, żeby
zwrócić na siebie uwagę? Lekarz mi powiedział, że ona się trzęsie ze strachu. Poprzyczepiali do
* * Jorge Luis Borges (1899-1986), słynny argentyński pisarz, autor m. in. opowiadania Pamiętliwy Funes, z którego pochodzi cytat
(przel. Stanisław Zembrzuski). Borges przyjaźnił się z Adolfem Bioy Casaresem i jego żoną Silvina Ocampo, także pisarzami.
Wspólnie tworzyli trzon tzw. grupy literackiej Sur.
Eugene O'Neill ( 1888-1953), amerykański dramaturg, laureat literackiej Nagrody Nobla. W 1910. zupełnie jeszcze nieznany,
uciekł przed ojcem i ciężarną żoną do Buenos Aires, gdzie przeżył dziewięć miesięcy, nocując jak bezdomny w porcie (przyp. tłum.).
Zgłoś jeśli naruszono regulamin