Arthur C. Clarke
Miasto i gwiazdy
Miasto, niczym skrzący się klejnot, spoczywało na łonie pustyni. Kiedyś zmieniało się i przekształcało, ale teraz Czas je omijał. Noc na przemian z dniem wstawały nad powierzchnią pustyni, ale na ulicach Diaspar trwało wieczne popołudnie, a ciemności nie zapadały tu nigdy. Długie, zimowe noce pokrywały pustynię szronem zamarzniętych resztek wilgoci rozrzedzonej atmosfery Ziemi, ale miasto nie znało ani upału, ani chłodu. Nie miało żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym; było wszechświatem samo w sobie.
Ludzie budowali kiedyś miasta, nigdy jednak takich jak to. Jedne przetrwały wieki, inne tysiąclecia, zanim Czas zatarł nawet ich nazwy. Tylko Diaspar rzuciło wyzwanie Wieczności osłaniając siebie i wszystko, czemu udzieliło schronienia przed powolnym działaniem wieków, przed spustoszeniem i rozkładem, przed zniszczeniami, jakich dokonywała rdza.
Od czasów powstania miasta wyschły oceany Ziemi i pustynia ogarnęła cały glob. Wiatry i deszcze starły na pył ostatnie góry, a świat był już zbyt znużony, aby wydać z siebie nowe. Miasta to jednak nie wzruszało; mogła rozsypać się w proch cała Ziemia, a Diaspar wciąż będzie chroniło dzieci swych budowniczych, unosząc je i ich skarby z prądem rzeki czasu.
Ludzie dużo zapomnieli, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy. Byli tak idealnie przystosowani do swego środowis-
ka, jak ono przystosowane było do nich — bo i oni, i ono stworzeni zostali dla siebie. Nie obchodziło ich, co znajduje się poza murami miasta; było to coś, co wymazano z ich świadomości. Diaspar było wszystkim, co dla nich istniało, wszystkim, czego potrzebowali, wszystkim, co mogli sobie wyobrazić. Nic nie znaczyło dla nich, że Człowiek panował kiedyś nad gwiazdami.
Czasami jednak odżywały starożytne mity i wtedy, na wspomnienie legendy o Imperium, o czasach, kiedy Diaspar było młode i czerpało swe soki żywotne z kontaktu z wieloma słońcami, ogarniał ich niepokój. Nie chcieli powrotu tamtych dni, bo zadowoleni byli ze swej wiecznej jesieni. Chwała Imperium należała do przeszłości i tam powinna pozostać, ponieważ pamiętali, jaki koniec je spotkał, i na samą myśl o Najeźdźcach przenikał ich do głębi dreszcz samego kosmosu.
Wracali zatem do spokoju i ciepła miasta, do długiego złotego wieku, którego początki zaginęły gdzieś w pomroce dziejów, a którego koniec był jeszcze odleglejszy. O takich czasach marzyli i inni ludzie, ale tylko im dane było ich dożyć.
Mieszkali przecież w tym samym mieście, przechadzali się tymi samymi, cudownie niezmiennymi ulicami, podczas gdy w świecie zewnętrznym przeminęło już ponad tysiąc milionów lat.
Rozdział 1
Wydostanie się z Pieczary Białych Robaków zajęło im wiele godzin. Nawet teraz nie byli całkowicie pewni, czy nie ściga ich jeden z tych bladych potworów — a energia ich broni znajdowała się już niemal na wyczerpaniu. Unoszące się przed nimi w powietrzu świetlne strzałki, będące ich tajemniczymi przewodniczkami przez labirynty Kryształowej Góry, zachęcały wciąż do dalszej wędrówki. Nie mieli innego wyjścia, niż podążać ich śladem, chociaż, jak już wiele razy przedtem, mogły prowadzić ich na spotkanie jeszcze groźniejszego niebezpieczeństwa.
Alvin obejrzał się, aby sprawdzić, czy nikt się nie zgubił. Tuż za nim szła Alystra niosąc kulę zimnego, ale płonącego wiecznie światła, które od samego początku ich przygody wyłuskiwało z mroków takie okropności i takie piękno. Blade, białe promieniowanie zalewało wąski korytarz i rozbryzgiwało się na wszystkie strony padając na połyskliwe ściany. Dopóki nie wyczerpie się jego energia, będą widzieli, dokąd idą, i zdołają wykryć wszelkie widzialne niebezpieczeństwa. Ale największe zagrożenie w tych jaskiniach — Alvin wiedział o tym aż nazbyt dobrze — stanowiły wcale nie te widzialne niebezpieczeństwa.
Za Alystra, uginając się pod ciężarem swych projektorów, szli Narillian i Floranus. Dlaczego te projektory są tak ciężkie, przemknęło przez myśl Alvinowi, jeśli tak łatwo można by je wyposażyć w neutralizatory grawitacji? Zawsze zastanawiały go takie szczegóły, nawet w ferworze najbar-
dziej dramatycznych przygód. Gdy nawiedzały go takie myśli, wydawało mu się, że przez mgnienie oka drga w posadach gmach rzeczywistości i poza światem zmysłów dostrzega wtedy inny, całkowicie odmienny wszechświat...
Korytarz kończył się ślepą ścianą. Czyżby strzałka znowu ich oszukała? Nie — na ich oczach skała zaczęła rozsypywać się w pył. Przewiercała się przez nią wirująca metalowa włócznia powiększając się gwałtownie do rozmiarów gigantycznego świdra. Alvin z przyjaciółmi cofnęli się czekając, aż maszyna przebije się do pieczary. Z ogłuszającym metalicznym jazgotem — który z pewnością musiał rozchodzić się echem po wszystkich zakamarkach góry, budząc ze snu całe jej koszmarne plemię! — machina przewierciła ścianę i zatrzymała się tuż przy nich. Otworzyły się masywne drzwi i pojawił się w nich Callistron ponaglając ich krzykiem do pośpiechu. („Dlaczego Callistron?" — pomyślał Al-vin. — „Co on tu robi?"). W* chwilę później byli już bezpieczni, a maszyna ruszyła zrywem naprzód rozpoczynając podróż w głąb Ziemi.
Przygoda była skończona. Niedługo, tak jak zawsze, znajdą się w domu i cała cudowność, strach i podniecenie pozostaną poza nimi. Byli zmęczeni i zadowoleni.
Z pochyłości podłogi Alvin zorientował się, że podziemny pojazd kieruje się w dół, do wnętrza ziemi. Callistron wiedział przypuszczalnie, co robi, i była to droga, która z pewnością zaprowadzi ich do domu. Jednak to chyba szkoda...
— Callistronie — odezwał się nagle Alvin — dlaczego nie posuwamy się w górę? Nikt nie wie, jak naprawdę wygląda Kryształowa Góra. Może byśmy tak przebili się na powierzchnię gdzieś na jej zboczu, żeby zobaczyć niebo i całą otaczającą ją krainę. Już wystarczająco długo przebywamy pod ziemią.
Mówiąc jeszcze te słowa, zorientował się, że popełnił gafę. Alystra wydała zduszony okrzyk, wnętrze podziemnej łodzi zafalowało, jak oglądany pod wodą obraz, i przez jej metalowe ściany Alvin zobaczył znowu na mgnienie oka inny świat. Te dwa światy zdawały się ścierać ze sobą.
8
Najpierw górę brał jeden, potem drugi. I nagle było po wszystkim. Nastąpiło uczucie pękania, rozdzierania... i sen się skończył. Alvin był z powrotem w Diaspar, w swym własnym znajomym pokoju, i unosił się w powietrzu na stopę czy dwie nad podłogą, chroniony przez pole grawitacyjne przed bolesnym kontaktem z twardą materią.
Był znowu sam. To była rzeczywistość i wiedział dokładnie, co się za chwilę wydarzy.
Pierwsza pojawiła się Alystra. Była bardziej zmartwiona niż rozzłoszczona, gdyż bardzo kochała Alvina.
— Och, Alvinie! — żaliła się, patrząc na niego ze ściany, na której się zmaterializowała. — To była tak podniecająca przygoda! Dlaczego musiałeś ją popsuć?
— Przepraszam. Nie chciałem... Wydawało mi się, że to dobry pomysł...
Przerwało mu jednoczesne pojawienie się Callistrona i Floranusa.
— Słuchaj no, Alvin — zaczął Callistron. — Już trzeci raz przerywasz Sagę. Wczoraj zburzyłeś sekwencję chcąc wspiąć się na górę w Dolinie Tęczy, a przedwczoraj popsułeś wszystko usiłując cofnąć się do Punktu Początkowego w strumieniu czasu, który badaliśmy. Jeśli nie zaczniesz przestrzegać reguł gry, będziesz musiał chodzić sam.
Znikł rozwścieczony pociągając za sobą Floranusa. Narillian wcale się nie zjawił; miał prawdopodobnie powyżej uszu całej tej historii. Na ścianie pozostał tylko obraz Alystry, spoglądającej smutnie z góry na Alvina.
Alvin przechylił pole grawitacyjne, wstał i podszedł do zmaterializowanego przez siebie stołu. Na blacie pojawiła się misa pełna egzotycznych owoców — nie było to pożywienie, jakiego oczekiwał, ale w ogarniającym go zakłopotaniu nie potrafił się skupić. Nie chcąc przyznać się do błędu, wziął najmniej niebezpiecznie wyglądający z owoców i zaczął go ostrożnie ssać.
— No więc — odezwała się w końcu Alystra — co teraz zamierzasz?
— Nic na to nie mogę poradzić — odparł Alvin nieco nadąsany. — Uważam, że reguły są głupie. Poza tym, jak
mam je pamiętać, kiedy przeżywam Sagę? Zachowuję się w sposób, który wydaje mi się naturalny. A ty nie chciałaś zobaczyć góry?
Oczy Alystry rozszerzyły się w przerażeniu.
— To oznaczałoby wyjście na zewnątrz! — wykrztusiła.
Alvin wiedział, że przeciąganie tej rozmowy jest bezcelowe. To tu właśnie wznosiła się bariera, oddzielająca go od wszystkich ludzi jego świata, co mogło go skazać na życie w ciągłej frustracji. Zawsze — zarówno w rzeczywistości, jak i w marzeniach — pragnął wydostać się na zewnątrz. Jednak to „na zewnątrz" było dla wszystkich w Diaspar koszmarem, któremu nie byli w stanie stawić czoła. Jeśli można było tego uniknąć, nie mówili nawet o tym; było to w ich odczuciu coś nieczystego i diabelskiego. Nawet Jeserac, jego nauczyciel, nie potrafił wyjaśnić mu dlaczego...
Alystra wciąż patrzyła nań zasmuconym, ale czułym wzrokiem.
— Jesteś nieszczęśliwy, Alvinie — odezwała się po pewnej chwili. — Nikt w Diaspar nie powinien być nieszczęśliwy. Pozwól mi przyjść. Porozmawiamy.
Alvin pokręcił nieelegancko głową. Wiedział, czym by się to skończyło, a teraz właśnie pragnął być sam. Alystra, podwójnie rozczarowana, znikła rozpływając się w powietrzu.
W mieście, w którym żyło dziesięć milionów istot ludzkich, nie było nikogo, z kim mógłby szczerze porozmawiać. Eriston i Etania lubili go nawet na swój sposób, ale teraz, kiedy minął już okres opiekuńczy, byli chyba szczęśliwi opuszczając go, aby sam kształtował swoje rozrywki i życie. Przez ostatnie kilka lat, kiedy jego odchylenie od standardowego wzorca stawało się coraz bardziej oczywiste, wyczuwał często zatroskanie swych rodziców, graniczące ze złością. Nie na niego, ale na pech, że z tylu milionów mieszkańców miasta właśnie oni zostali wybrani, aby go powitać, gdy dwadzieścia lat temu wychodził z Sali Tworzenia.
Dwadzieścia lat. Pamiętał swe pierwsze chwile i słowa, które wtedy usłyszał:
10
— Witaj, Alvinie. Jestem Eriston, wyznaczony ci na ojca, a to Etania, twoja matka. — Te słowa nic wtedy nie znaczyły, ale jego mózg zarejestrował je z bezbłędną wiernością. Pamiętał, jak spojrzał wtedy w dół, na swe ciało; było teraz o cal czy dwa wyższe, ale poza tym mało się zmieniło od dnia narodzin. Przyszedł na świat niemal dorosły i niewiele się zmieni, nie licząc wzrostu, gdy za tysiąc lat nadejdzie czas, aby odejść.
Przed tym pierwszym wspomnieniem nie było nic. Pewnego dnia, być może, znowu przyjdzie nicość, ale ta myśl była zbyt odległa, aby wywołać w nim jakiekolwiek uczucia.
Jeszcze raz wrócił myślami do tajemnicy swych narodzin. Alvina nie dziwiło, że mógł być stworzony w jednej chwili przez moce i siły, które materializowały wszelkie przedmioty otaczające go w codziennym życiu. Nie, to nie to było tajemnicą. Zagadką, której nie potrafił dotąd rozwikłać i której nikt nigdy mu nie wyjaśnił, była jego odmienność.
Odmieniec. Dziwaczne, smutne słowo. Smutno i dziwacznie było kimś takim być. Kiedy określano go tym przydomkiem — co robiono często, gdy sądzono, że tego nie słyszy — wydawało mu się, że wyczuwa w nim jakieś ukryte, złowieszcze znaczenie, które zagraża nie tylko jego szczęściu.
Rodzice, nauczyciel, wszyscy starali się ukryć przed nim prawdę, usiłując chyba ocalić w ten sposób beztroskę jego dzieciństwa. Pozory szybko znajdują swój kres; za kilka dni będzie dojrzałym obywatelem Diaspar i nic, czego zapragnie się dowiedzieć, nie będzie mogło być przed nim ukrywane.
Dlaczego, na przykład, nie nadawał się do wspólnego przeżywania Sag? Z tysięcy form rozrywek dostępnych w mieście były one najpopularniejsze. Biorąc udział w Sadze nie było się jedynie pasywnym obserwatorem, jak miało to miejsce w prymitywnych widowiskach z zamierzchłych czasów. Było się aktywnym ich uczestnikiem, kierującym się — tak się przynajmniej wydawało — własną wolą. Zdarzenia i sceneria przeżywanych przygód były wcześniej wyreżyserowane przez zapomnianych już artystów, ale
11
pozostawili oni wystarczająco dużo swobody dla inwencji uczestników. Można wiec było udawać się w te widmowe światy z przyjaciółmi w poszukiwaniu wrażeń, które były nie do pomyślenia w Diaspar, i tak długo, jak długo trwał sen, nie sposób było odróżnić go od rzeczywistości. A zresztą, któż mógł mieć pewność, że samo Diaspar nie było takim snem?
Nikt do tej pory nie zdołał wykorzystać wszystkich Sag, ułożonych i zarejestrowanych od początku istnienia miasta. Oddziaływały one na wszystkie emocje i odznaczały się nieskończenie różnorodną subtelnością. Jedne, popularne zwłaszcza wśród ludzi bardzo młodych, stanowiły nieskomplikowane teatry przygody i łatwych do rozwikłania intryg. Inne sprowadzały się po prostu do badania stanów psychicznych, jeszcze inne były ćwiczeniami w logice i matematyce i dostarczały najwyższej rozkoszy bardziej wyrafinowanym umysłom.
Chociaż Sagi zdawały się zadowalać jego towarzyszy, to Alvinowi pozostawało po nich uczucie nieokreślonego niedosytu. Pomimo całej barwności wywoływanego przez nie podniecenia, mimo zmieniających się, jak w kalejdoskopie, scenerii i tematów, czegoś mu w nich brakowało.
Sagi — zdecydował — nigdzie w rzeczywistości nie przenoszą. Osnute są zawsze na tak wąskiej kanwie. Nie ma w nich wielkiej wiedzy, żadnego z rozległych krajobrazów, do jakich tęskniła jego dusza. A przede wszystkim, nie ma w nich nigdy cienia bezmiaru, w którym naprawdę miały miejsce bohaterskie wyczyny starożytnego człowieka — świetlistej pustki pomiędzy gwiazdami i planetami. Artyści, którzy układali Sagi, byli zarażeni tą samą dziwną fobią, jaka była udziałem wszystkich mieszkańców Diaspar. Nawet te ich zastępcze przygody musiały rozgrywać się za zamkniętymi drzwiami, w podziemnych grotach albo w kształtnych małych dolinkach, otoczonych ze wszystkich stron wysokimi górami odcinającymi je od reszty świata.
Istniało tylko jedno wyjaśnienie tego stanu rzeczy. Dawno temu, może zanim jeszcze położono kamień węgielny pod fundamenty Diaspar, wydarzyło się coś, co nie tylko
12
zniszczyło ciekawość i ambicję Człowieka, ale też zepchnęło go z gwiazd z powrotem do domu, aby kulił się tu, szukając schronienia w maleńkim, zamkniętym światku ostatniego istniejącego miasta na Ziemi. Człowiek wyrzekł się wszechświata i powrócił do sztucznego łona Diaspar. Palący, niepohamowany pęd, który pchał go niegdyś ku granicom Galaktyki i ku mglistym wyspom poza nią, zamarł. Od niezliczonych eonów żaden statek nie wleciał do Układu Słonecznego. Gdzieś tam, pośród gwiazd, potomkowie Człowieka mogli nadal budować Imperia i niszczyć słońca — Ziemia ani o tym nie wiedziała, ani jej to nie interesowało. Ziemi — nie. Ale interesowało Alvina.
Rozdział 2
W pokoju było ciemno. Jarzyła się tylko jedna ściana, na której pod wpływem snutych przez Alvina marzeń pojawiały się i gasły fale barw. Cześć kompozycji zadowalała go; zakochał się w konturach niebotycznych gór wynurzających się z morza. W tych stromych zarysach tkwiła jakaś duma i potęga; przyglądał im się przez dłuższy czas, po czym wprowadził je do jednostki pamięci wizualizera, gdzie zostaną przechowane na czas, gdy będzie eksperymentował z resztą obrazu. Coś mu się wymykało, chociaż nie wiedział co. Wielokrotnie próbował zapełnić puste obszary odczytywanymi i materializowanymi na ścianie przez urządzenie pomysłami przesuwającymi mu się przez mózg. Nic mu nie wychodziło. Linie były drżące i niepewne, kolory brudne i matowe. Jeśli artysta nie wie, czego chce, nawet najcudowniejsze narzędzia w tym go nie wyręczą. Alvin skasował swoje nieudolne gryzmoły i gapił się posępnie na nie zapełniony w trzech czwartych prostokąt, który usiłował ożywić pięknem. Tknięty nagłym impulsem, podwoił wymiary istniejącej kompozycji i przesunął ją na środek. Nie — to nie było rozwiązanie. Wyważenie całości szwankowało. Gorzej — powiększenie ujawniło nowe defekty. Brak było pewności w tych, na pierwszy rzut oka, śmiałych liniach. Trzeba zacząć wszystko od początku.
— Całkowite wymazanie — polecił maszynie. Błękit morza zbladł, góry rozpłynęły się jak mgła i w końcu pozostała tylko pusta ściana. Tak jak gdyby w ogóle ich
14
nie było — jak gdyby zapadły się w otchłań zapomnienia, która pochłonęła wszystkie morza i góry Ziemi na wieki przed narodzinami Alvina.
Światło zaczęło z powrotem zalewać pokój i jasny prostokąt, na którym Alvin wyświetlał swe marzenia, zlewał się z wolna z otoczeniem, by po chwili upodobnić się do pozostałych ścian. Ale czy to były ściany? Dla kogoś, kto by znalazł się tu po raz pierwszy, pokój wydawałby się osobliwy. Nie stał w nim ani jeden mebel, przez co odnosiło się wrażenie, że Alvin unosi się w środku kuli. Nie widać było żadnych linii załamania płaszczyzn w miejscach, gdzie ściany przechodziły w sufit i podłogę. Nie było w nim niczego, na czym mogłoby oprzeć się oko; otaczająca Alvina przestrzeń mogła mieć równie dobrze dziesięć stóp, jak i dziesięć mil średnicy. Tyle tylko można było stwierdzić posługując się zmysłem wzroku. Trudno było oprzeć się pokusie ruszenia przed siebie z wyciągniętymi rękoma, celem odkrycia fizycznych granic tego niezwykłego pomieszczenia.
Takie jednak pokoje były „domem" większości przedstawicieli rasy ludzkiej przez większą część jej dziejów. Alvinowi wystarczyło tylko sformułować odpowiednią myśl i ściany staną się oknami wychodzącymi na tę część miasta, którą by chciał oglądać. Następne życzenie, i maszyny, których nigdy nie widział, zapełnią pomieszczenie wszelkimi sprzętami, jakich w danej chwili potrzebował. Fakt, czy były one „prawdziwe", czy nie, interesował w ciągu ostatniego miliarda lat kilku zaledwie ludzi. Pewnie były one nie mniej rzeczywiste niż cały świat materialny, ale kiedy przestawały być potrzebne, można je było zwrócić widmowemu światu banków pamięci miasta. Jak wszystko w Diaspar, nigdy się one nie zużyją i nie zmienią nigdy, o ile rozmyślnym aktem woli nie zostaną skasowane ich przechowywane tam matryce.
Alvin zrekonstruował już częściowo swój pokój, gdy w uszach rozbrzmiał mu natarczywy dźwięk dzwonka. Wysłał w odpowiedzi sformułowany w myśli sygnał i ściana, na której przed chwilą tworzył, rozpłynęła się po raz wtóry.
15
Jak się tego spodziewał, stali tam jego rodzice z Jeserakiem. Obecność nauczyciela świadczyła o tym, że nie jest to zwykłe spotkanie rodzinne.
Złudzenie ich obecności było doskonałe. W rzeczywistości, czego Alvin był zupełnie świadom, Eriston, Etania i Jeserac oddaleni byli o mile, ponieważ budowniczowie miasta tak samo pokonali przestrzeń, jak ujarzmili czas. Alvin nie wiedział nawet na pewno, gdzie, pośród labiryntów Diaspar, mieszkają jego rodzice, gdyż przeprowadzili się po jego odejściu.
— Alvinie — zaczął Eriston. — Minęło już dwadzieścia lat od chwili, gdy wraz z twoją matką spotkaliśmy cjebie po raz pierwszy. Wiesz, co to oznacza. Nasza opieka nad tobą już się skończyła i możesz teraz robić, co chcesz.
W głosie Eristona dawał się wyczuć ślad, ale tylko ślad, smutku. Znacznie więcej było w nim ulgi, jak gdyby Eriston był zadowolony, że stan rzeczy, jaki istniał od pewnego czasu, został wreszcie prawnie zalegalizowany. Alvin cieszył się wolnością od paru dobrych lat.
— Rozumiem — odparł. — Dziękuję wam za opiekę i zapewniam, że będę o was pamiętał we wszystkich moich wcieleniach. — Była to formalna odpowiedź; słyszał ją już tyle razy, że wypłukało to ją z wszelkiego znaczenia. Jednak gdyby się nad nią zastanowić, to stwierdzenie „we wszystkich moich wcieleniach" było dziwną formułą. Alvin wiedział mgliście, co to znaczy; teraz jednak nadszedł czas, aby dowiedział się tego dokładnie. W Diaspar istniało wiele rzeczy, których nie rozumiał i których musiał się nauczyć w nadchodzących wiekach.
Przez chwilę wydawało mu się, że Etania też chce coś powiedzieć. Podniosła rękę, potem ją opuściła. Spojrzała bezradnie na Jeseraca i wtedy po raz pierwszy Alvin zdał sobie sprawę, że rodzice martwią się o niego. Przebiegł szybko pamięcią wypadki ostatnich tygodni. Nie, nie wydarzyło się ostatnio nic, co mogło tłumaczyć tę ledwie zauważalną niepewność, tę atmosferę niepokoju, która zdawała się otaczać Eristona i Etanie.
Jeserac zdawał się jednak panować nad sytuacją. Rzucił
16
Eristonowi i Etanii pytające spojrzenie, upewnił się, że nie mają nic do dodania, i rozpoczął mowę, na której wygłoszenie czekał od wielu lat.
— Alvinie — zaczął — przez dwadzieścia lat byłeś moim uczniem i zrobiłem, co w mojej mocy, aby zapoznać cię z obyczajami panującymi w mieście i doprowadzić do tego dnia. Zadawałeś mi wiele pytań i nie na wszystkie potrafiłem udzielić ci odpowiedzi. Nie byłeś jeszcze gotów na dowiedzenie się o pewnych sprawach, a niektórych rzeczy sam nie wiedziałem. Twój okres niemowlęcy już się skończył, ale twoje dzieciństwo dopiero się zaczyna. Moim obowiązkiem jest nadal służyć ci radą, kiedy tylko będziesz jej potrzebował. Za dwieście lat, Alvinie, będziesz więcej wiedział o tym mieście i o jego historii. Ale nawet ja, który znajduję się u schyłku swego życia, nie widziałem nawet czwartej części Diaspar i nawet tysięcznej części jego bogactw.
Jak dotąd Jeserac nie mówił nic nowego, nie wypadało go jednak ponaglać. Starzec patrzył na Ahdna poprzez przepaść wieków, jego słowa tchnęły nie dającą się ocenić mądrością, nabytą wskutek długiego kontaktu z ludźmi i maszynami.
— Powiedz mi, Alvinie — ciągnął Jeserac — czy zadawałeś sobie kiedykolwiek pytanie, co się z tobą działo, zanim się narodziłeś, zanim stwierdziłeś, że stoisz przed Eristonem i Etanią w Sali Tworzenia?
— Sądzę, że mnie przedtem nie było — że stanowiłem matrycę w mózgu miasta, czekając na odtworzenie... coś w tym rodzaju.
Obok Alvina zamajaczyło i zmaterializowało się niskie łóżko. Usiadł na nim i oczekiwał dalszych słów Jeseraca.
— Masz, oczywiście, rację — powiedział Jeserac. — Ale to jedynie część prawdy... bardzo mała część. Do tej pory przestawałeś jedynie ze swoimi rówieśnikami, a oni nie znają prawdy. Oni niedługo sobie ją przypomną, ale nie ty. Musimy więc przygotować cię na spojrzenie w oczy faktom.
Rasa ludzka, Alvinie, żyje w tym mieście od ponad tysiąca milionów lat. Był to nasz świat, od kiedy upadło
17
Imperium Galaktyczne i Najeźdźcy powrócili do gwiazd. Poza murami Diaspar nie ma nic oprócz pustyni, jak głoszą nasze legendy.
Mało wiemy o swoich prymitywnych przodkach poza tym, że byli istotami żyjącymi bardzo krótko i że potrafili, chociaż może się to wydawać bardzo dziwne, reprodukować się bez pomocy jednostek pamięci czy organizatorów materii. W jakimś skomplikowanym i na pewno nie kontrolowanym procesie podstawowe matryce każdej istoty ludzkiej przechowywane były w mikroskopijnych strukturach komórkowych, formujących się we wnętrzu organizmu. Jeśli cię to zainteresuje, więcej informacji na ten temat mogą udzielić biologowie, ale metoda ta nie ma już żadnego zastosowania, ponieważ zaniechano jej u zarania dziejów.
Istota ludzka, jak każdy inny obiekt materialny, definiowana jest przez swą strukturę — swoją matrycę. Matryca człowieka, a tym bardziej ta jej część, która zawiera w sobie informację o mózgu, jest niebywale skomplikowana. Pomimo to Natura potrafiła upakować tę matrycę w maleńkiej komórce — zbyt małej, aby można ją dostrzec gołym okiem.
Co potrafi Natura, potrafi również Człowiek. Nie wiemy, ile czasu pochłonęło rozwiązanie tego problemu. Może milion lat, ale cóż to znaczy? W końcu przodkowie nasi nauczyli się analizować i przechowywać informacje, które mogą zdefiniować i opisać istotę ludzką, oraz wykorzystywać te informacje do odtworzenia oryginału, tak jak ty odtworzyłeś przed chwilą ten tapczan.
Wiem, Alvinie, że interesują cię te sprawy, ale nie potrafię ci powiedzieć, jak to jest robione. Sposób przechowywania tych informacji nie ma tutaj żadnego znaczenia. Może ona przyjmować postać słów spisanych na papierze, zmiennych pól magnetycznych lub matryc utworzonych z ładunków elektrycznych. Ludzie korzystali z wszystkich tych metod przechowywania informacji i z wielu jeszcze innych. Wystarczy powiedzieć, że dawno temu stali się oni zdolni do przechowywania samych siebie lub
18
żeby być bardziej precyzyjnym, odcieleśnionych matryc, z których można ich z powrotem powołać do istnienia.
Tyle już wiesz. To jest sposób, w który nasi przodkowie dali nam potencjalną nieśmiertelność, unikając przy tym problemów związanych z abolicją śmierci. Tysiąc lat w jednym ciele to wystarczająco długo dla każdego człowieka; pod koniec tego okresu jego mózg zapchany jest wspomnieniami, a on pragnie tylko odpoczynku — lub nowego poczęcia.
Wkrótce, Alvinie, gotów będę do opuszczenia tego życia. Muszę sięgnąć pamięcią wstecz, zredagować moje wspomnienia i skasować te, których nie chcę zachować. Potem wejdę do Sali Tworzenia, ale przez drzwi, których ty nigdy nie widziałeś. To stare ciało przestanie istnieć, przestanie istnieć świadomość. Z Jeseraca nie pozostanie nic prócz galaktyki elektronów zastygłych w sercu kryształu.
Zasnę, Alvinie, i to zasnę bez snów. Potem, pewnego dnia, może za sto tysięcy lat, obudzę się w nowym ciele i spotkam tych, którzy zostaną wybrani na moich opiekunów. Będą się mną opiekować tak, jak Eriston i Etania opiekowali się tobą, ponieważ zrazu nie będę wiedział nic o Diaspar i nie będę miał żadnych wspomnień o tym, kim byłem. Wspomnienia te powrócą z wolna pod koniec mojego okresu niemowlęctwa i na ich fundamencie budować zacznę swój nowy cykl egzystencji.
Taki jest szablon naszych wcieleń, Alvinie. Wszyscy byliśmy już tutaj wiele, wiele razy przedtem, chociaż obecna populacja nie powtórzy się już nigdy, ponieważ długość naszych okresów nieistnienia zmienia się zgodnie z prawami przypadku. Nowy Jeserac będzie miał nowych i innych przyjaciół i zainteresowania, ale stary Jeserac — tyle z niego, ile zechcę ocalić — będzie istniał nadal.
To jeszcze nie wszystko. W Diaspar żyje i spaceruje po jego ulicach tylko jedna setna jego mieszkańców. Ogromna większość drzemie w bankach pamięci czekając na sygnał, który ponownie powoła ich do istnienia. W ten sposób zachowujemy ciągłość, zapewniając jednocześnie zmianę, cieszymy się nieśmiertelnością nie popadając w stagnację.
19
Wiem, nad czym się teraz zastanawiasz, Alvinie. Chcesz wiedzieć, kiedy odzyskasz pamięć o swoich wcześniejszych wcieleniach, tak jak odzyskują ją już twoi towarzysze.
Ty nie masz takich wspomnień, bo jesteś Odmieńcem. Staraliśmy się ukrywać przed tobą ten fakt, na ile to było możliwe, aby na twoim dzieciństwie nie kładł się żaden cień — chociaż wydaje mi się, że już częściowo domyślasz się prawdy. Jeszcze pięć lat temu sami niczego nie podejrzewaliśmy, teraz nie ma już żadnych wątpliwości.
Swoją osobą, Alvinie, stanowisz coś, co w całym okresie istnienia Diaspar zdarzyło się kilka zaledwie razy. Być może spoczywałeś uśpiony w bankach pamięci przez wszystkie te wieki, a może zostałeś stworzony w wyniku jakiejś permutacji losowej dopiero dwadzieścia lat temu. Twoje pojawienie się mogło zostać zaplanowane na samym początku przez budowniczych miasta, a równie dobrze może ono być dziełem przypadku.
Nie wiemy tego. Wiadomo nam tylko, że ty, Alvinie, jako jedyny spośród rasy ludzkiej, nigdy przedtem nie żyłeś. Jesteś pierwszym od co najmniej dziesięciu milionów lat dzieckiem urodzonym na Ziemi w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Rozdział 3
Po zniknięciu Jeseraca i rodziców Alvin leżał przez dłuższy czas nieruchomo, starając się nie myśleć o niczym. Zamknął pokój wokół siebie, aby nikt nie mógł wyrwać go z transu.
Nie spał; sen był czymś, czego nigdy nie doświadczył, bo sen właściwy był światu dnia i nocy, a tutaj istniał tylko dzień. Mógł co najwyżej popaść w stan nieświadomości i chociaż nie było mu to naprawdę potrzebne, wiedział, że w ten sposób łatwiej uporządkuje swoje myśli.
Niewiele nowego się dowiedział. Już wcześniej domyślał się wszystkiego, co powiedział mu Jeserac. Ale czym innym były domysły, a czym innym pewność, którą teraz miał.
W jaki sposób wpłynie to na jego życie, o ile w ogóle wpłynie? Nie był tego pewien, a niepewność była dla Alvina nowym uczuciem. Być może niczego to nie zmieni. Jeśli teraz nie przystosuje się całkowicie do warunków panujących w Diaspar, zrobi to w następnym życiu... lub jeszcze w następnym...
Mózg Alvina odrzucał jednak tę myśl już w trakcie jej formułowania. Diaspar mogło zaspokajać potrzeby reszty ludzkości, ale jemu ono nie wystarczało. Nie wątpił, że można było przeżyć tysiąc wcieleń i nie wyczerpać wszystkich cudów miasta, nie zakosztować wszystkich doświadczeń, których mogło ono dostarczyć.
Ale w takim przypadku istniał jeden problem, któremu trzeba było spojrzeć w oczy. Co jeszcze można było poza tym robić?
21
To pozostające bez odpowiedzi pytanie wyrwało go z zadumy. Nie potrafił siedzieć bezczynnie targany takimi rozterkami, a w mieście istniało tylko jedno miejsce, w którym mógł znaleźć spokój ducha.
Część ściany, w miejscu, w którym ją przekroczył wychodząc na korytarz, zamigotała i przestała istnieć, a jej molekuły owiały mu twarz leciutkim wietrzykiem, stawiając opór zakłócającemu ich spokój ciału. Istniało wiele sposobów przenoszenia się z miejsca na miejsce, ale wybrał spacer. Jego mieszkanie znajdowało się tuż przy głównym poziomie miasta. Krótki pasaż zawiódł go do spiralnej rampy prowadzącej w dół, na ulicę. Nie skorzystał z ruchomej drogi i ruszył pieszo stacjonarnym chodnikiem; było to dość ekscentryczne, ponieważ od celu dzieliło go kilka mil, ale Alvin lubił się czasem przejść, gdyż spacer wyostrzał mu umysł, a poza tym miał przed sobą całą wieczność.
Wszystkie drogi, zarówno ruchome, jak i stacjonarne, zbiegały się w Parku stanowiącym zielone serce miasta. Tutaj, na obszarze w kształcie koła o średnicy trzech mil, znajdowało się wspomnienie tego, czym była niegdyś Ziemia, zanim pustynia pochłonęła wszystko oprócz Dia-spar. Obrzeże tego wielkiego koła stanowił szeroki pas trawy, za nim rosły niskie drzewka, które w miarę posuwania się ku środkowi Parku stawały się coraz wyższe. Jednocześnie teren opadał łagodnie i kiedy wychodziło się na skraj tego wąskiego lasku, za parawanem drzew znikały wszystkie ślady istnienia miasta.
Szeroki strumień przepływający teraz przed Alvinem nazywano po prostu Rzeką. Nie nosił i nie potrzebował innej nazwy. Jego brzegi łączyły liczne, przerzucone w niewielkich odstępach, wąskie mostki. Strumień opływał Park, zataczając pełne koło i tworząc od czasu do czasu na swej drodze małe laguny. To, że mógł po przebyciu niecałych sześciu mil powrócić w to samo miejsce, nigdy nie dziwiło Alvina; nie zastanawiało go również to, że na niektórych odcinkach swego biegu płynął pod górę. W Diaspar zdarzały się daleko dziwniejsze rzeczy.
W jednej z małych lagun kąpało się kilkoro młodych
22
ludzi i Alvin przystanął, aby się im przyjrzeć. Wielu znał, jeśli nie z nazwiska, to z widzenia, i przez chwilę korciło go, aby się do nich przyłączyć, ale tajemnica, którą dźwigał, odwiodła go od tego i poprzestał na roli widza.
Nie sposób było stwierdzić, który z tych młodych obywateli wyszedł z Sali Tworzenia tego roku, a który żył w Diaspar już tak długo jak Alvin. Chociaż występowały różnice we wzroście i wadze, to nie miały one żadnego związku z wiekiem. Tacy się po prostu ludzie rodzili i chociaż statystycznie osoby starsze były nieco wyższe, to nie stanowiło to niezawodnej reguły, którą bez kilkusetletniego doświadczenia można by stosować do każdego.
Alvin pozostawił swoich rozbawionych rówieśników i ruszył dalej w kierunku centrum Parku. Szedł wytyczoną ścieżką, jakich wiele przebiegało, krzyżując się, wśród niskich zarośli, to znów opadając w wąskie wąwozy utworzone z wielkich, porośniętych mchem głazów. Natknął się po drodze na małą, wielościenną maszynę, nie większą od głowy człowieka, która unosiła się wśród gałęzi drzewa. Nikt się nie orientował, ile odmian robotów znajdowało się w Diaspar; schodziły człowiekowi z drogi i tak spełniały swoje obowiązki, że ujrzenie któregoś z nich było czymś niezwykłym.
Teren zaczai się znów podnosić; Alvin zbliżał się do niewysokiego wzgórza wznoszącego się w samym środku Parku, a zatem i miasta. Mniej tu było przeszkód terenowych i krętych ścieżek, widział więc dobrze szczyt wzgórza i wieńczący go prosty budynek. Zadyszał się trochę, zanim dotarł do celu, z przyjemnością więc oparł się o jedną z różowych kolumn i spojrzał za siebie, na drogę, którą tu przyszedł.
Istnieje pewna liczba form architektonicznych, które nie mogą się już zmienić, ponieważ osiągnęły doskonałość. Grobowiec Yarlana Zeya mógł równie dobrze zostać wzniesiony przez budowniczych świątyń pierwszych cywilizacji, jakie znał człowiek, chociaż te nie mogły sobie nawet wyobrazić materiału, z jakiego go zbudowano. Budynek nie miał dachu, a jego pojedynczą komorę wyłożono
23
wielkimi płytami, które tylko na pierwszy rzut oka przypominały naturalny kamień. Stopy ludzkie przez wieki przemierzały tam i z powrotem tę posadzkę, nie pozostawiając na niej najmniejszego śladu.
Twórca wielkiego Parku — budowniczy, jak twierdzili niektórzy, samego Diaspar — siedział z oczyma spuszczonymi w dół, przyglądając się jak gdyby rozłożonym na kolanach planom. Na jego twarzy gościł ten osobliwie nieuchwytny uśmiech, który przez tyle pokoleń intrygował świat. Niektórzy twierdzili, że to nic innego, jak tylko kaprys artysty rzeźbiarza, ale inni przekonani byli, że Yarlan Zey uśmiecha się na myśl o jakimś tajemniczym żarcie.
Cały ten budynek był zagadką, gdyż w kronikach dziejów miasta nie można się było doszukać żadnej o nim wzmianki. Alvin nie bardzo nawet wiedział, co oznacza słowo „grobowiec". Jeserac potrafiłby mu je prawdopodobnie wyjaśnić, ponieważ znany był z kolekcjonowania starych, zapomnianych słów, którymi szpikował później swoje wypowiedzi ku zmieszaniu słuchaczy.
Z tego centralnego punktu obserwacyjnego Alvin miał dobry widok na cały Park i, ponad przesłaniającymi je drzewami, na samo miasto. Najbliższe budynki oddalone były o prawie dwie mile i tworzyły niskie pasmo okalające cały Park; za nimi, szereg za szeregiem, coraz wyższe i wyższe, wznosiły się wieże i tarasy tworzące główną bryłę miasta. Ciągnęły się milami wspinając powoli ku n...
moje.zbiory