Makuszyński Kornel - Miłość i trucizna.rtf

(1195 KB) Pobierz
Mi³oœæ i trucizna

Kornel Makuszyński

 

 

 

Miłość i trucizna

 

1948


Od autora

 

Przed wielu lały miałem zaszczyt być obywatelem: Starego Miasta, ja i kilku leszcze pismaków. Napełnialiśmy je burzliwym zgiełkiem i radosna wrzawą i cieszyliśmy się tam jakim takim szacunkiem. Znalem wiele sercowych spraw na Krzywym Kole i na Zapiecku, i na Wąskim Dunaju i nie raz jeden, pisałem listy miłosne do niewiernych kochanków, słuchając zwierzeń rozmiłowanych panienek, takie listy, w których każdy przecinek jest westchnieniem, a każda kropka oklapła łzą.

Ta powiastka jest wspomnieniem tych czasów. Stare Miasto leży w gruzach, a staromiejskie panienki rozbiegły się po całym polskim świecie. Powstanie jednak nowe Stare Miasto. Znowu, kwitną w jego oknach pelargonie i znowu rozkwitną czułe serca nadobnych panienek Im to poświęcam tę odrobinę radości, którą wplotłem w tę powiastkę, z prośbą o jeden choćby uśmiech dla autora.

K. M.


Rozdział I
w którym dwaj radośni młodzieńcy znajdują smutną tajemnicę

Młody człowiek, Tadeusz Bąkiewicz, chociaż się wywodził z rodziny powszechnie szanowanej i znanej z dobrych obyczajów, ubrdał sobie, że zostanie pisarzem, wskutek czego dobra jego matka żarliwą codziennie odprawiała nowennę, aby mu Bóg raczył przywrócić zdrowy rozum. Widać jednak niebo popiera czasem zamysły prometejskie, bo wreszcie dobry Pan Bóg machnął ręką i rzekł:

 Powiedzcie tej pani, że się nic nie da zrobić, bo na wariatów rady nie ma!

Zapalczywy chłopaczek musiał tedy zostać pisarzem i przygotowywał się sumiennie do tego zawodu starając się przede wszystkim o przyjaźń łudzi znakomitych w literaturze, aby nasiąknąć czystą atmosferą sztuki. Dotąd zdobył, jednego przyjaciela,, o którym wprawdzie w sferach wysokiej literatury nie było jeszcze głośno, lecz on za to znal połowę Warszawy; buszował wśród ludzi jak szczupak pośród karasiów i zdołał już w młodym wieku doprowadzić do tego, że mu w jednej knajpie mówili: „mistrzu!”, a w drugiej, niższej kategorii: „redaktorze!”

Nazywał się Zygmunt Kolumna (pseudonim) i w jednym piśmie, mocno czytanym, „robił krew”, co w jeżyku ludzi mających wiele czasu na rozlewność słów oznaczałoby, że opisuje wypadki przeraźliwe; katastrofy samochodowe, otrucia esencją octowa, pojedynki na noże, pyskobicia i inne sprawy honorowe r małżeńskie, po których cześć adwersarzów odwożą do szpitala, a drugą do aresztu, „Robić krew” w dzienniku znaczy: suche zdarzenie podlać sosem krwistym i zrobić z niego czerninę; domowa rozprawę, zakończoną mizernym wybiciem kilku zbytecznych zębów, zamienić sztuka pisarską w trzydziestoletnią wojnę.; do jednego autentycznego złamania nogi dodać kilka żeber i strzaskany obojczyk, do każdego otrucia, zakończonego wypompowaniem żołądka, dorobić historię romantyczną, aby ludziom, co czytać będą, pękało serce, włosy by im się jeżyły na łbie, a z oczów płynęły wielkie, czyste łzy. Nie jest to małą sztuką takie pokazywanie nędznej szarości życia purpurą krwi i budowanie wstrząsających tragedyj z ułamków i skorup rozbitych słów i połamanych gnatów. Kolumna czynił to nadobnie i z wdziękiem, jak gdyby pisał pieśni rycerskie. Czytając jego opis próby otrucia niejakiej Zosi Migdał, której narzeczony zabrał wszystkie oszczędności, choć nic za darmo, gdyż jej .pozostawił w zastaw dziecko, z żalu wielkiego i ze współczucia, własną zresztą wspomniawszy krzywdę, usiłowało się otruć pięć kucharek w jednej tylko dzielnicy, za co dzielny Kolumna otrzymał osobne od redakcji honorarium.

Znał wszystkich, wiedział o wszystkim, mało zaś kto wiedział o tym, że ten krwawy człowiek, z którego artykułów można by założyć rzeźnię, ma serce tkliwe r czułe i że pisze cichutkie wiersze, w których każdy rym ma niebieskie oczy i dziecinny uśmiech. Kolumna umazane w krwi ręce mył w kastalskinn źródle, a duszę w błękicie, który miał tuż nad głową., mieszkał, bowiem na facjatce wysokiego domu na Starym Mieście, nad: którym wisi niebo czyste i pełne białych gołębi.

Powracał właśnie do domu około jedenastej w nocy, a odprowadzał go wierny przyjaciel Bąkiewicz.

Wieczór był wiosenny, stąd prosty wniosek, że rosił deszczyk. Ulice były oślizłe, nakrapiane zmąconym światłem latarń; domy wyprzystojniały, deszcz bowiem, pomazawszy je jednostajną wilgocią, pozacierał liszaje na murach, czerwone oparzeliny po opadłym tynku i rozpryski na ścianach świadczące, że stary dom nie umarł, lecz się jeszcze ruszy od czasu do czasu, jakby bardzo zmęczony, chciał zstąpić do własne] piwnicy i tam lec na odpoczynek. Dokoła było cichutko, tylko deszcz wygrywał sobie na brzękliwej, zepsutej rynnie barcarollę, czasem zaś spoza zamkniętych okiennic, pokrzywionych i niedopasowanych jak te stare domy do nowego życia, słychać było miarowy stuk, jakby wielki dzięcioł tłukł dziobem o zmurszałe ściany szukając pożywienia; to biedaczyna, stary Żyd z cechu kamaszników, nieumęczenie wydziobywał z drewnianego kopyta okruszynę chleba. Na Starym Mieście nic się nigdy nie zmienia, nie zmieniają się wiec i głosy nocne. Nocny przechodzień zdumiałby się, gdyby spał ten dom, w którym zawsze słychać szmery, w domu tym bowiem pieką chleb dla śpiących ludzi.

W tych najmilszych zakamarkach rojnych we dnie, pusto jest w nocy, nikt więc o tej porze głośno nie rozprawia, jakby się zamaszysty i szeroko chodzący głos nie miał gdzie pomieścić. Poczucie to mają jednak jedynie zabłąkani w te strony, uczciwy bowiem pan szewc, z dziada pradziada tutaj siedzący, wie, co się komu należy i jakie kto ma przywileje; toteż czasem, kiedy się nowy Polak narodził i kiedy się właśnie wyrzekł diabła na chrzcie świętym, co ze szczerą zostało powitane radością — wielkie wśród: nocnej ciszy słychać głosy w stronie Zapiecka albo ulicy Rycerskiej, aż domy sędziwe, dreszczem radości wstrząśnięte, otwierają oczy okien i mrugając z nadmiernego ukontentowania, patrzą, komu się to na sercu uczyniło wesoło? Na Starym Mieście bowiem dawni ludzie miłują niezmierną miłością stare, pokruszone kamienie, a stare kamienie, i posiwiałe domy miłują ludzi, co mają zacne serca i proste dusze. Dlatego też niejaką łaską Starego Miasta cieszą się z ludzi obcych tylko artyści, uprzejmie przez szlachetny naród staromiejski adoptowani.

Dlatego mieszkający w tych stronach Kolumna czuł się jak u siebie, toteż idąc z Bąkiewiczem, grzmiał po nocy niepomiarkowanym śmiechem. Przystawali co krok, z obłąkaną radością przypominając sobie historie widzianą tego wieczora w kinematografie. Był to film zagraniczny na temat z historii polskiej, pod tytułem „List bez adresu”, wedle historycznego romansu p. de Meray. Kolumna rżał jak koń, Bąkiewicz jeszcze dziwniejsze wydawał głosy, kiedy sobie przypominać zaczęli cudowne „historyczne” szczegóły ślicznego tego romansu, ożywionego na płótnie.

Rzecz się działa następująco:

Za panowania wielkiego księcia Kościuszki, byłego prezydenta Ameryki, słynny był w Warszawie z bogactwa i urody Wojewoda; miał on śliczną żonę, która z zachwytem patrzyła na jego splecione drobno warkocze i szamerowany, huzarski mundur oraz serdecznego przyjaciela, Księcia, który też miał żonę, równie piękną. Jednego dnia zawezwał .ich Kościuszko i kazał udać się na wojnę z dzikimi Kirgizami. Każdy z nich kazał zrobić sztandar z wizerunkiem swojej żony i z okrzykiem: „Zwyciężymy lub umrzemy!” udali się na wojnę. Przedtem jednak, przywoławszy słynnego niemieckiego fizyka, kazali mu strzec swoich żon, które zamieszkały w jednym pałacu i natychmiast posłać wiadomość, gdyby która z nich dopuściła się zdrady. Fizyk zbudował manekin, ukrył się w jego wnętrzu i jako „gracz w karty” pilnował pięknych Polek. Patrząc przez oczy automatu ujrzał rzecz straszną, gdyż natychmiast napisał list i posłał, go przez zaufanego sługę, który, nie mogąc się przedrzeć przez zastępy dzikich Kirgizów, przebrał się za niedźwiedzia i w ten sprytny sposób dostał się do obozu Wojewody. Wojewoda ujrzawszy zwierza, rozplatał mu pierś. Z rozpaczą ujrzał, że zabił .wiernego sługę, który na piersi miał list, nie wiadomo jednak do kogo, krew bowiem zalała nazwisko na adresie i nikt go nie mógł odczytać. W liście były tylko te słowa: — „Jest pan zdradzony!”.

Kto był jednak zdradzony: Wojewoda czy Książę? Poczęła ich gryźć rozpacz, więc zawarli z Kirgizami pokój i czym prędzej udali się do Warszawy, aby zapytać fizyka, którego z nich spotkało nieszczęście? Tymczasem ambasador rosyjskiego cara grając z automatem, zirytowany, że przegrywa, dobył krucicy i strzelił automatowi w łeb, nie wiedząc, że zabił słynnego fizyka, który uniósł do grobu tajemnicę Wojewody i Księcia; oni zaś nie mogąc powziąć pewności, która z dam jest winna, zamordowali obie. Na łagodne pytanie Kościuszki, dlaczego to uczynią, odrzekli:

„— Sir, list byt bez adresu, a .w niepewności żyć nic można!”. Skazano ich więc na wygnanie na dziką wyspę, dokąd, się udali unosząc sztandary z wizerunkami swoich pięknych żon. Wojewoda wkrótce oszalał usiłując odczytać zamazany adres na liście, Książę zaś umarł wkrótce rzewnie plącząc.

 To jest śliczne! — wolał Bąkiewicz.

 Teraz nic się już takiego nie zdarzy! — rzekł smutno krwawy Kolumna. — Listonosza od zwyczajnych listów nikt nie zakatrupi; coraz mniej na świecie sensacyj…

Stanąwszy u wylotu ulicy św. Jana, wąskiej rzeczułki, wpadającej do „morza” rynku Starego Miasta, w tym miejscu, gdzie obok szynku umieszczono skrzynkę pocztową, poczęli się żegnać.

 Niech ci się przyśni wojewodzina! — rzekł Kolumna.

 Myślę, że ona, biedactwo, była niewinna, księżna za to nie podobała mi się od razu. Ale, ale… Kolumno, zgubiłeś jakiś świstek; jeśli jest to artykuł, to w tym miejscu będzie jutro krwawa plama… Podnieś, bo jak to zwietrzą psy z całego Powiśla, będzie zbiegowisko!

 Przeczytasz im twój poemat, to się z wyciem rozbiegną!… Ale togo ja nie zgubiłem. Może .komuś dałeś swój rękopis, więc go rzucił z obrzydzeniom w błoto.

Poeta dotknął leżącego w błocie papieru końcem buta.

 Z szacunkiem, bo to może twoje dziecko! — krzyknął Kolumna. — Moknie biedactwo na deszczu.

 To jest list! —rzekł poeta.

 Nie może być!

Bąkiewicz podniósł papier z bruku.

 List!

 W istocie! Nawet ze znaczkiem… Jakieś roztargnione indywiduum chciało go wrzucić do skrzynki i nie zauważyło, że list upadł na chodnik. Jest to dziwne zdarzenie zważywszy, że rzecz się dzieje na Starym Mieście.

 Dlaczego dziwne?

 Bo w tej dzielnicy nie ma ludzi roztargnionych; jeśli kto tutaj wrzuca list do skrzynki, czyni to z namysłem, uważnie i pięścią mocno grzmoci w blaszane pudło, aby list wpadł głęboko i nie zatrzymał się na zębach tej gęby, przez którą się wciska wszelkie pisanie do brzucha skrzynki. Patrzcie, patrzcie! Pierwszy raz mi się zdarza spotkać się na Starym Mieście z wypadkiem roztargnienia.

 Gość mógł być pijany!

 To się zdarza nierównie częściej i to tłumaczy ten wypadek. Rzuca to wprawdzie smutny cień na moją dzielnice, ale stwarza wyborna przyczynę przykrego wypadku. Wrzuć tę sierotę do skrzynki” i chodź spać!

 Kiedy to na nic! — rzekł wzruszony Bąkiewicz.

 Czemu na nic? Nie dowierzasz nowemu ministrowi poczty?

 Nie to, tylko ten list… ten list… nie ma… adresu!…

 Co powiadasz?!

 Deszcz go wyprał i błoto zalało…

 O, nieszczęsny liście!

 Ależ to straszne!…

 Nic strasznego…

 A .wojewodzina, a księżna? Ha! Wojewoda zwariował z powodu braku adresu na liście.

 Serce mi się kraje! Pokaż mi ten list…

Podeszli pod latarnię, która uprzejmie zamigotała jaśniej zmoczoną twarzą szyby.

List przedstawiał widok żałosny i nędzny; zmoczony, jakby go napisano całym oceanem łez, zabłocony jak opinia najgorszego włóczęgi, .upstrzony zgangrenowanymi plamami rozwodnionego atramentu, pysznił się jedynie czerwonym znaczkiem pocztowym, jak zbankrutowany i po zaułkach życia wyświechtany arystokrata pyszni się jeszcze niesprzedanym wizerunkiem herbu.

 Najbardziej radosna wiadomość, zawarła w takim liście, musi wyglądać jak nieszczęście — rzekł Kolumna. — Czekaj no! Coś jednak można odczytać… Co to jest?… W tym miejscu zwykle jest „Szanowny Pan”. Szanowność utonęła w błocie, ale „pan” jest!

 Pan czy pani?

 Zdaje się „.pan”, bo po mężczyźnie spływa wszystko jak po psie, na „pani” zostałaby plama po takim upadku.

 Dowcip może uchodzić jako znakomity w tej dzielnicy i to tylko po północy.

 Jeszcze nie ma dwunastej, dowcip jest dobry. List jest z całą pewnością rodzaju męskiego, a prawie z pewnością pochodzi od rodzaju żeńskiego.

 Poznajesz po charakterze pisma?

 Nie! Charakter tego pisma jest rodzaju nijakiego, zresztą deszcz zmienił każdą literę w łzę, z której wiele wilgoci rozlało się, na wszystkie strony; po tym było by trudno posnąć, lecz okoliczności, dobrze w rozumnej głowie rozważone, przemawiają za tym, że list pisała kobieta.

 Gadaj, czemu?

 W tej stronie stolicy nie ma zwyczaju używania służby do ciężkiej pracy wrzucania listów, stąd wniosek, iż autor sam się fatygował. Ponieważ padał deszcz, autor miał zapewne w ręce parasol, co się tutaj, choć dziwnie rzadko, zdarza i mężczyźnie, ale częściej kobiecie. Mężczyzna, nawet z parasolem, ma drugą rękę wolną, kobieta, nawet wolna i mająca rękę do zaofiarowania, dzierży w drugiej ręce torebkę, książkę, zawiniątko, dziecko — co się zdarzy. Dość trudno z takim obciążeniem o skupienie uwagi, dlatego można przypuścić śmiało, że list pisała kobieta.

 Jest jeszcze jedno przypuszczenie. List ten polecono wrzucić do skrzynki dziecku, a to biedactwo nie mogło dosięgnąć ręką.

 Taka historia nie mogła się zdarzyć na Starym Mieście!

 Czy tu nie ma małych dzieci?

 Przeciwnie! Naród jest tutaj tak płodny i rojny, że mógłby świecić przykładem zdegenerowanym dzielnicom i dlatego właśnie taki wypadek nie jest do pomyślenia. Stare Miasto posiada niepoliczoną gromadę strasznie miłych urwipołciów obojga płci i różnego wyznania, które i nadmiaru czasu i z wrodzonej żądzy przygód czynią wszystko gromadnie. Jeśli matka wyśle z Wąskiego Dunaju swego umorusanego berbecia po chleb i naftę na Zapiecek, znamienity poseł jednym gwizdnięciem zwołuje całą karawanę i od razu dziesięciu dromaderów bieży po i o wspaniałe zakupy, a to się zdarza codziennie i sto razy dziennie. Natomiast napisanie i wysyłka listu w dzielnicy, to w której częściej pisano uniwersały niż teraz jest zdarzeniem niezwykłym i gdyby miał go wrzucić do skrzynki młody Polak, uroczystość odbyłaby się z taką asystą i wśród takiego napięcia uwagi, te jedno siłowo, ba! — jedna litera z listu nie mogłaby ani upaść, ani przepaść, cóż dopiero cały list. Zresztą taki ananas z Krzywego Koła czekałby z całą bandą przy skrzynce, aby dopilnować, czy funkcjonariusz pocztowy wyjął listy. Nie znasz Starego Miasta! To była kobieta… Zresztą list jest najwidoczniej pisany do mężczyzny. Nie jest to wprawdzie dowód wystarczający, ale dowód niejako czterdziesto–procentowy, że pisała go kobieta.

 Starajmy się odczytać nazwisko, to będzie najprostsze.

 Szkoda tylko, że go nie wyryto w marmurze, bo spłynęło z deszczem. Poznaj z tego, młodzieńcze, że nazwisko nigdy nie jest treścią, lecz mizernym dodatkiem do człowieka. Coś jednak z niego pozostało. Jaka to może być litera? Skończyłeś uniwersytet, to prędzej poznasz, ja mam tylko domowe wykształcenie. Czy to B?

 B? To kreska, gdzież dwa brzuszki?

 Gdzieś to słyszałem… Aha! w teatrze. Ale B czy nie B?

 Wygląda raczej na R.

 Słusznie! Następna litera sprawia wrażenie okrągłej łzy, albo też jest to indywiduum znane dość powszechnie jako samogłoska o!…

 Nawet przy niepewnym oświetleniu Starego Miasta wygląda jak o. Trzecia ma kształt wydłużony i wygórowane pretensje, aby ją uważano za l, ł albo b. Trzeba uznać tę manię wielkości i zgodzić się na wybujały przerost. Jeśli to jest t, to w połączeniu z poprzednimi będzie początkiem wspaniałego słowa: rotmistrz.

 Nic mieszajmy do tej sprawy korpusu oficerskiego, gdyż jeśli ten list pisała kobieta, to możemy, z uwagi na wysokie stosunki i koneksje tej dzielnicy, włączyć w krąg domyślań i wywodów rangi niższe, do sierżanta włącznie. Zwolnij rotmistrza z błyskawicy swoich myśli. Co będzie, jeśli się każe stanąć w szeregu literze ł?

 Dziwne skojarzenie. Roi? Z tego nic nie można zrobić, chyba, że list pisał stary jakiś szewc, co przykrawa cholewki na Świętojańskiej i ma najdziwniejsze pomysły w sprawach językowych.

 W takim razie b ma słuszne—prawa. Rób… To już coś znaczy, a najpewniej znaczy Robert.

 Piękne imię! Trochę diabelskie…

 Może być jednak związane z tą dzielnicą, której domy nie ruszają się od wieków, a ludzie starej daty nie ruszają się poza Krakowskie Przedmieście. Młodzież natomiast, szczególnie żeńska, odlatuje od sędziwych gniazd w świat i w te szczęśliwe okolice, gdzie młodzieńcom nadają takie wspaniale imiona jak Robert. Niech przeto będzie Robert, Robert bez nazwiska. Gdzież jednak żywię człowiek, którego nazwisko utonęło? Czekaj no, trzeba zetrzeć tę plamę z błota, pod nią leży jakieś miasto… Nieszczęsne miasto zapadło się jak Atlantyda. Które z naszych miast jest najbardziej zabłocone?

 Trudny wybór…

 Zapal zapałkę, bo ta latarnia ma astmę. Widzisz co?

 Nic nie widzę… To miasto jest zgubione!

 Coś jednak wyłazi, jakaś wieża lub wysoki dom, który ocalał przed zalewem. Mam! Musi to być jakieś małe, mizerne miasteczko…

 Po czym sądzisz?

 Bo się zaczyna od małej litery. Przed nią coś wprawdzie było, ale trwało krótko i łatwo uległo zagubie i żywiołowi, pewnie w.

 W i potem mała litera? Wstrzymaj oddech i nie przeszkadzaj mi! Czekam na błyskawicę… Jest! Tu było napisane: „w miejscu”.

 Geniusz!

 Ucz się i podziwiaj! Teraz szukajmy ulicy…

 Ulicy nikt już nie odnajdzie. Nec locus ubi Troia… Pustka i cmentarz. Gdzie mieszkasz, Robercie? odezwij się!

Na to wezwanie szlachetny Robert nie dał znaku życia, natomiast policjant, dotąd owity w mrok po drugiej stronie rynku, zainteresowany najwidoczniej tym żmudnym poszukiwaniem adresata, zaczął się zbliżać niewidocznie a chytrze, jak myśliwiec okrążający kozły i patrzył dość nieufnie, jest to bowiem widok rzadki na Starym Mieście, aby dwóch ludzi urządzało na deszczu pod latarnią czytelnię. Zbyt nagle pragnienie oświaty jest zawsze podejrzane.

 Tadeuszku, wiejmy! — rzekł cicho Kolumna — bo jeśli ten dobry i z uczciwą duszą człowiek czytał przypadkiem twoją nowelę, to do końca życia nie wyjdziesz z kryminału. Chodź do mnie!

 Nie bywam w spelunkach!

 Ale coś trzeba zrobić z tym listem… Po tych awanturach, których narobił w kinematografii list bez adresu, nie godzi się pozostawić tego listu na łasce losu.

Poczęli iść w stronę domu, w którym mieszkał Kolumna, zresztą w starej tej ruderze jedyna taka marmurowa ozdoba.

 Licho wie, co siedzi w takim nieszczęsnym liście. Może zbrodnia?

 Eee…

 A może jakie nieszczęście? Ja mam węch do takich rzeczy! Ten list mi się nie podoba.

 Rzeźnik zawsze czuje krew, a grabarz nieboszczyka… Jest to jakieś poczciwe pisanie szewcowej ze Starego Miasta do syna.

 Do „Roberta”? To już chyba do kochanka!

 Chcesz ten list otworzyć?

 Oczywiście.

 Cudzy list? Przecież to jest pewnego rodzaju włamanie.

 Mój drogi — rzeki Kolumna — stąd piszą ludzie tylko smutne listy, więc może ten list prosi o coś gorąco, może się skarży, może wzywa pomocy. Czy ja wiem? Jeśli w tym liście jest łza, to nam sumienie przebaczy, żeśmy ją chcieli zetrzeć z jakichś biednych oczów.

 A jeśli list jest radosny?

 To tym bardziej. Człowiek, radosny chce zawsze swoim szczęściem dzielić się z całym światem. Ale ten list na to nie wygląda.

 Skąd można wiedzieć?

 Wiedzieć pewnie nie można, oczywiście. Mnie się jednak zawsze wydaje, że każdy list jak gdyby przeświecał tym, co w nim jest wewnątrz, tak jak na twarzy prostego człowieka odbija się treść serca. Każdy list ma swoją twarz. Ileż razy wziąwszy list w ręce, człowiek bez powodu, bo się nie spodziewał złych wieści, uczuwa lęk… Ręce mu drżą i zwleka z otwarciem. Ileż razy! Wtedy w liście jak w papierowej trumnie leżą niemal zawsze słowa takie jak umarłe albo w nim coś plącze czarnymi łzami. I przeciwnie! czasem list wpada jak trzepoczący się gołąb, tuli się do rąk, pieści się, uśmiecha i niecierpliwi, jak gdyby chciał, by go prędzej otworzono, bo ma do oznajmienia niespodziane szczęście, ma wykrzyknąć promieniste słowa… Wtedy zawsze z takiego listu pada ci albo na serce promyczek, albo na usta jak kwiat — pocałunek.

 O, tak!

 Tak, tak — stara koperto! Widziałeś już takie listy.., Muszą je jednak gubić gdzieś na poczcie wśród miliona innych, bo, rzadko przychodzą… Bardzo rzadko… Częściej jednak zjawiają się smutne, a najczęściej to nijakie, nudne, szare i głupie nie mówiąc już o listach bezczelnych i aroganckich od krawców, właścicieli domów i z urzędu podatkowego. Tych się oczywiście nie czyta… Ten zaś list ma twarz smutną.

 Deszcz go zmoczył…

 I z tego powodu także, ale on się smutny urodził. Patrz na ten welin kupiony za dwa grosze w narożnym sklepiku, na to nieszczęsne mizeractwo wypisane kulasami kiepskim atramentem, co się zmienił w smolistą ciecz. Może go mimo wszystko pisał ktoś rozradowany, ale to mi się jakoś nie wydaje prawdopodobne. Zresztą zobaczymy. Ciągnij mocno!

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin