Jacquemard Serge - Requiem Dla Krola Zbrodni.rtf

(850 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

 

 

 

 

 

Serge Jacquemard

 

 

 

Requiem dla króla zbrodni

 

 

(Przekład: Wojciech Ludwikowski)


Rozdział I

 

Czwartek, 10 stycznia 1974

 

Frank D’Agricola nie lubił tego wido­ku zza szyby samochodu. Ponurych doków, magazynów portowych, czarnych od brudu, z dachami pokrytymi grubą warstwą śniegu. Od tygodnia Nowy Jork był do­tknięty śnieżną zawieją. Młodzi o opalonych twarzach, do połowy ukrytych pod czapami, opatuleni w kanadyj­ki, w grubych botach, obrzucali się śnieżnymi kulami.

Śnieżne kule w dzień - pomyślał Frank z niesmakiem – a nocy noże, brzytwy albo strzelby.

Niebo było ołowiane. Miało się wrażenie, że runie na dachy składów. Na East River, na wysokości Brooklyn Bridge, odzywały się syreny statków.

Trzeba było wariata, żeby wytknąć nos w taki czas. Wariata albo kinomana. Mógł się ostatecznie wybrać do luksusowej sali na Manhattanie, w okolicach Times Square. Tylko że tam od dawna nie grano “Ojca chrzestnego”. A on chciał zobaczyć “Ojca chrzestnego”. Uwielbiał ten film. Widział go już czternaście razy, ale zawsze był gotów zobaczyć znowu. Marlon Brando grał po prostu fantastycznie jako capo maffioso.

Twórcy filmu, żeby stworzyć postać Don Corleone, wybrali jako modeli wielu różnych capi maffiosi, wśród nich i jego, Franka D’Agricolę. Znał ich wszystkich. Od Vita Genovese po Franka Castello. Realizatorzy wzięli z każdego najlepsze i najgorsze cechy, zebrali razem kawałki, pokleili, żeby stworzyć coś w rodzaju Frankensteina, składającego się z wielu istnień naraz. Podczas projekcji Frank D’Agricola powtarzał sobie przy każdej scenie: “To kiedyś zrobił Vito...”, “Tego typa Frank kazał sprzątnąć w Jersey City”. Albo jeszcze: “Ależ, co on gada, to przecież ja powiedziałem do Giuseppa tuż przed wydaleniem go do Włoch”.

Cała młodość Franka odżywała w tym filmie. Nie tylko zresztą młodość, także te lata, gdy jeszcze był na szczycie. Dawne czasy. Teraz czuł się okropnie staro. Jak długo jeszcze będzie stawiał czoło? Jak długo oprze się tej zgrai wilków, która tylko czeka na odpowiedni moment, żeby się na niego rzucić i pożreć?

Było mu zimno mimo specjalnego ogrzewania, w jakie wyposażono chevroleta.

- Włącz więcej ogrzewania - polecił siedzącemu za kierownicą Charliemu, jednemu ze swoich goryli. Charlie wykonał polecenie, ale mruknął:

- Zdechniemy przez pana, szefie!

Frank D’Agricola wzruszył ramionami. Jeszcze sześć lat temu Charlie nie pozwoliłby sobie na taką uwagę. Czasy się zmieniły.

Zbliżali się do Plymouth Street. Nędzna sala nie zmie­niła się od czasów niemego filmu. Zawszona dzielnica, pełna włóczęgów. To była jedyna sala w pięciu okręgach Nowego Jorku, gdzie grano “Ojca chrzestnego”. Frank D’Agricola musiał się tam wybrać, żeby po raz piętnasty obejrzeć film. Przedsięwziął odpowiednie środki ostroż­ności. Cadillaca superlux, którym zwykle jeździł, zosta­wił w swojej posiadłości na Long Island i wziął starego chevroleta z 1969 roku, własność ogrodnika. Włożył stare, pachnące stęchlizną ubranie. Kapelusz także pamiętał lepsze czasy. Czy należał zresztą do niego? Może jakiś gość go kiedyś zapomniał. Kapelusz spoczywał od tamtego czasu w kącie. Tak, był za mały na jego głowę. Czuł jak mu ściska skroń. Przecież głowa nie rośnie. Brzuch tak! Ale nie głowa. I po co ta cała maskarada? Żeby go nie zauważono w nędznej dzielnicy. W takich zakątkach lepiej wmieszać się w tłum. Kierowca skręcił. Ukazał się zniszczony fronton kina. Nazywało się Kursaal, nawet nazwa niemodna. Samo­chód zwolnił i zaraz stanął.

Frank D’Agricola obrzucił zdegustowanym spojrze­niem obdartych wyrostków, którzy krążyli w pobliżu, zbierając odpadki. Trzeba było naprawdę bardzo chcieć zobaczyć “Ojca chrzestnego” - westchnął i położył rękę na klamce.

- Co robimy, szefie? - zapytał Charlie. - Zostajemy tu czy idziemy z panem do środka?

Frank D’Agricola zawahał się. Tyle razy kazał im oglądać “Ojca chrzestnego”, że musieli już go mieć dosyć. Ale natychmiast sam siebie zbeształ. Co go właściwie obchodzi stan ich dusz? Płaci im i to grubo, żeby czuwali nad jego bezpieczeństwem.

Ostrym głosem rzucił:

- Idziecie ze mną!

Nie zwracając uwagi na posępny wyraz ich twarzy otworzył drzwiczki i wysiadł. Odsunął chłopaczków, zagradzających mu drogę i wszedł do kina. Kupił trzy bilety i ruszył do wejścia na salę. Goryle szli za nim. Podał bilety do kontroli, kupił w automacie orzeszki i wszedł do środka. Z wiekiem wzrok mu się popsuł, ale nie chciał przez kokieterię nosić okularów. Wybrał rząd blisko ekranu. Goryle usiedli dalej, w miejscach strategi­cznych, skąd mogli jednocześnie obserwować i jego, i drzwi. Kierowca został w chevrolecie i stamtąd pilno­wał ulicy. Fotel był twardy i sztywny jak platforma w wagonie towarowym. Sala źle ogrzana. Nagle poczuł się stary, zmęczony i rozczarowany. Nie był nawet pewien, czy ma chęć obejrzeć “Ojca chrzestnego”. Zaczął się nad sobą litować. Trzy lata temu umarła jego wierna towarzyszka życia, Domenica. Wszystko dzielnie znosiła. Syn, Johnny, poznawszy jego kryminalną działalność, ostatecznie go opuścił. Co więcej, to już był szczyt, poświęcił się walce z przestępczością, jak na ironię. Córka Sylwia, narkomanka w ostatnim stadium, żyła w komunie hippi­sów Ashbury’ego Heightsa w San Francisco. Całkowite fiasko.

Poruszył się w fotelu, było mu niewygodnie. Kiedy wreszcie zacznie się seans? Rozejrzał się dokoła. Same ciemnoskóre twarze Mulatów. Jak w całym Nowym Jor­ku, odkąd przyznano im wszystkie prawa. Był przeciw temu. Porządek musi być. Każdy na swoim miejscu, a wtedy będzie dobrze. Wszystko mieli za darmo, nawet środki antykoncepcyjne, żeby nie robili więcej dzieci. Ale oni oczywiście tego nie używali, odsprzedawali innym.

Zgasły światła. Frank westchnął z ulgą. Po aktualnoś­ciach rozpoczął się film.

Frank D’Agricola wyjął z kieszeni paczuszkę solonych orzeszków i zaczął chrupać. Oczy utkwił w ekranie. Znał na pamięć każdą kwestię i mógłby ją wypowiadać, zanim aktor zaczynał mówić.

Właśnie następował moment, gdy producent holly­woodzki budził się w pościeli przesiąkniętej krwią sączą­cą się z odciętej głowy jego ulubionego konia. I wtedy Frank poczuł, że coś cienkiego i zimnego ściska mu szyję. Poderwał się. Podniósł gwałtownie ręce do gardła, ale było już za późno. Miedziana linka bezlitośnie cisnęła, cisnęła, cisnęła. Próbował wstać, ale dwie potężne ręce wciskały go w fotel uniemożliwiając ruch. Dusił się. Brakowało mu powietrza, w nozdrzach paliło. Odczuwał straszny ból, a krew sączyła mu się po wargach i brodzie. Patce szukały rozpaczliwie jakiegoś punktu zaczepienia, zięby rozluźnić śmiertelny ucisk, ale chwytały tylko próżnię.

Na ekranie przesuwały się obrazy, tworząc jakiś ogromny i barwny kalejdoskop, który wydawał się pochłaniać całą salę. Potem kalejdoskop zaczął się kręcić i wirować.

Tuż przed śmiercią Frank pomyślał: “Co robią Charlie i Steve?” Nie mógł wiedzieć, że dwaj goryle skonali kilka sekund przed nim, w ten sam sposób.

 

Wtorek, 29 stycznia 1974

Mart Stonewall zapalił spokojnie papierosa, czekając aż strażnicy otworzą przed nim wrota więzienia. Gdy się uchyliły, zrobił krok naprzód.

- Możesz spieprzać brudny czarnuchu - rzucił Chuck O’Connors, potężny irlandzki strażnik o czerwonawej skórze.

Zamiast odpowiedzi Mart obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem i przekroczył bramę.

- Mam nadzieję, że następnym razem to będzie na wieczność. I wtedy, możesz mi wierzyć, dostaniesz wycisk - wściekał się za jego plecami Chuck O’Connors. - Z takimi świniami, jak ty, umiemy się rozprawiać, jeśli mamy dość czasu.

Nie odpowiedział.

Na placu przed więzieniem czekał jasnoczerwony rolls-royce. Jego własny. Trzej jego ludzie, ci najwier­niejsi, stali oparci o maskę.

Czego się go czepiał ten drań O’Connors? Czy Mart nie byt najwyższym szefem Harlemu? Niezaprzeczalnym szefem wszystkiego, co się rozciągało z jednej i drugiej strony 127 Ulicy, między Saint Nicholas a Lexington. I rok więzienia w niczym nie naruszył jego prestiżu. Rok za pokiereszowanie brzytwą policzka tej blond dziwki, zalanej w trupa, która go znieważyła w lokalu striptizowym, gdzie, Bóg wie po co, miał niefart zajrzeć.

Ale królestwo, jakie sobie cierpliwie zbudował w Harlemie, nawet przez to nie drgnęło. Dowodził z więzienia żelazną ręką, rozkazując likwidować spryciarzy, którym się wydawało, że mogą, korzystając z jego nieobecności, zawładnąć obszarem.

Ze strony mafii nie obawiał się niczego. Przed areszto­waniem dobił targu. Prostego i owocnego dla obu stron: podział fifty-fifty bajecznych dochodów, jakie można wyciągnąć z Harlemu. Czy więc ten nędzny irlandzki strażnik więzienny, ze swymi żałosnymi dochodami, miał mu odebrać przez swoje groźby szaloną radość powrotu na wolność?

Zbliżyli się jego ludzie. Uścisnął im dłonie i nim wsiadł do rolls-royce’a, rozejrzał się dokoła, oddychając świe­żym powiewem poranka.

Z tyłu rozciągały się budynki więzienne. Na szczycie pagórka leżało miasto Osining, pięćdziesiąt tysięcy mie­szkańców, stan Nowy Jork, ze swym więzieniem znanym jako Sing-Sing. Na lewo płynęły brudne i leniwe wody Hudsonu. Ileż razy Mart przyglądał się rzece przez okratowane okno celi. Na dalszym planie dwupoziomowy most Waszyngtona, we mgle unoszącej się nad wikła podobny do szkieletu.

Hudson był milczącym towarzyszem jego niedoli i Mart poprzysiągł sobie, że w dniu opuszczenia więzie­nia złoży mu kurtuazyjną wizytę i zanurzy palce w błot­nistej wodzie.

Był przesądny. Jak się coś przysięga, trzeba dotrzy­mać. Jego ludzie tupali nogami dla rozgrzewki, tak było zimno.

- Żeby tak coś małego na rozgrzewkę - zaproponował Walt Dobbs o woskowej twarzy.

- Wściekle tutaj zimno, nad rzeką - przyznał Dick Mounts.

- Poczekajcie - zatrzymał ich Mart Stonewall. - Mu­szę zobaczyć rzekę z bliska.

Spojrzeli zdumieni, jakby nagle zwariował.

- Rzekę? - jęknął Dick Mounts. - Ale po co?

Mart Stonewall nie odpowiedział. Szybkim krokiem ruszył ku rzece. O mało nie pośliznął się na zlodowaciałej ziemi, a powiew silnego wiatru obrzucił mu twarz kawałkami drewna. Ostrożnie zbliżył się do brzegu i kucnął. Zamoczył palce w lodowatej wodzie trzęsąc się z zimna. Pozostawił je tak ze dwie sekundy i wyjął. No i dotrzymał przysięgi. W niebie lubią takich, którzy dotrzymują. Nie ma wątpliwości, teraz los będzie dla niego łaskawy. I szczęście będzie przy nim.

Ogarnęła go fala radości. Tak, szczęście będzie przy nim. Ruszył z powrotem, równie szybko, jak przyszedł. Wrócił do rollsa i wsiadł.

Walt Dobbs zawrócił i skierował się ku drodze, która wijąc się biegła zboczem.

- Miło znowu pana widzieć, szefie - oznajmił Dick.

- Jak interesy? - zapytał Mart Stonewall.

- Nie ma co narzekać - odpowiedział Dick Mounts. - Bulą wszyscy bez mrugnięcia.

- Poziom wpływów stały?

- Niewielka tendencja zniżkowa, ale to przecież styczeń, po świętach ludzie są twardzi.

- Nie ma kłopotów z Ritalami?* (Rital - gwarowe określenie Włocha)

- Bo ja wiem? Takie dziwne rzeczy się dzieją. Trzeba będzie o tym pogadać.

- Dziwne rzeczy?

- No tak... Źródła, co przynosiły dochód, więcej go nie przynoszą.

Mart Stonewall zaniepokoił się.

- Jakie na przykład?

- Loteria, wyścigi, konie. A, poza tym coś nowego u Ritalów... Zastanawiam się...

- No?

- Stary Frankie dał się zlikwidować w kinie brooklińskim, przed dwoma tygodniami. Jakie licho go zaniosło do tej nędznej salki kinowej, jego, zawsze nadzia­nego forsą? A co więcej, wystawili go chyba do wiatru. Niemożliwe, żeby stary Frankie... Zawsze bezbłędny.

- A jego goryle? Przecież nie terminatorzy, Charlie i Steve? Czy to nie dziwne?

- Kierowcy Frankiego nie znaleziono?

- Nie. Wyparował.

- A wóz?

- Tak samo.

- To on ich wydał - stwierdził stanowczo Mart Stone­wall,

- Komu?

Nie umiał odpowiedzieć. Zamilkł. Już chciał otworzyć usta, żeby zadać dalsze pytania, kiedy samochód nagle zahamował.

- Co się dzieje, Walt? - ryknął wściekle.

- Gliny - odpowiedział lakonicznie Walt.

- Gliny?

- Tak.

Mart Stonewall wychylił się przez okno. Biegnąca zboczem kręta droga, którą jechali w kierunku Osining, była zagrodzona szlabanem. Dwaj policjanci, w mundu­rach i w długich płaszczach sięgających kostek, rozgrze­wali się tupiąc nogami. Jeden z nich wskazał palcem na tablicę z żółtym napisem “Objazd”.

- Co to ma znaczyć? - wykrzyknął Walt. - Jak przed chwilą jechaliśmy, nie było nic takiego.

- Dobra - odrzekł Mart Stonewall. - Nie trać czasu. Bierz objazd.

Objazd okazał się wąską, bitą drogą z zamarzłymi koleinami, na których rolls okropnie trząsł.

- Wysiądą amortyzatory - jęknął Walt.

- Zamknij się i zajmij prowadzeniem - rzucił Mart Stonewall.

Po pięciu minutach droga poprawiła się trochę. Po ostrym wirażu wydostali się na całkowicie bezdrzewną przestrzeń, po której krążyły dwa buldożery i cztery betoniarki.

- To nieźle, że naprawiają drogę - odezwał się Dick Mounts.

Mart Stonewall zmrużył oczy. Beton do naprawy dro­gi? Walt zatrzymał rollsa za betoniarką, która mu bloko­wała drogę i wściekle trąbił, żeby się odsunęła.

Mart spostrzegł przez szybę, jak zbliża się druga beto­niarka i ustawia się tyłem do boku rollsa. Odwrócił głowę w lewo i zobaczył, jak następna wykonuje ten sam manewr.

Spojrzał przez tylną szybę. Czwarta betoniarka cofała się w kierunku bagażnika rollsa.

Cztery betoniarki okrążyły wóz.

Nagle zrozumiał: to była pułapka. Wciągnięto go w za­sadzkę. Gliny z tablicą “Objazd” to lipa.

- Wycofuj się stąd - krzyknął do Walta. - Te gnojki chcą nas złapać w pułapkę!

Walt przestał naciskać klakson, odwrócił się w jego stronę trochę przestraszony.

- Co?

- Zwiewajmy, mówię ci, szybko, głupcze!

Nic więcej nie zdążył powiedzieć. Strumień płynnego betonu, wyrzucony z ogromną silą przez otwór w kadzi, strzaskał przednią szybę i uderzył w twarze czterech pasażerów rollsa.

Również strumienie betonu z trzech pozostałych beto­niarek strzaskały boczne i tylną szybę. Wlały się do wnętrza wozu. Mart Stonewall otworzył usta, żeby krzyknąć, ale płynny beton dosięgnął już jego włosów, twarzy, wlewał się w oczy, nozdrza, usta, spływał po ubraniu, ramionach, kolanach. Czuł jakby powoli zanu­rzał się w ruchome piaski. Nie miał czym oddychać. Wyciągnął rozpaczliwie rękę, żeby złapać klamkę drzwi­czek, otworzyć, uciec z tej straszliwej zasadzki. Ale beton bezlitośnie wylewał się na jego ciało, zatapiał je, parali­żował członki. Nie mógł zrobić najmniejszego gestu. Miał palce zlepione. Okropnie paliły płuca. Gdy beton pokrył go całkowicie, wypełniwszy płuca i żołądek, złapała go ostatnia czkawka i skonał.

Na zewnątrz jakiś człowiek ubrany w grubą kanadyj­kę, zeskoczył z betoniarki na zamarzniętą ziemię i pod­szedł do rolłsa.

Chwilę obserwował samochód przepełniony betonem i uśmiechnął się.

- Dobra, chłopcy - wykrzyknął. - Wystarczy. Zatrzy­majcie maszyny.

Odwrócił się i wezwał dwóch kierowców buldożerów.

- Cement był szybkoschnący, przeznaczony do robót na morzu - wyjaśnił im. - Wystarczy więc chwila, żeby wyschło. Potem trzeba tylko wszystko pchnąć do rzeki. A wtedy, żeby ich odnaleźć...

Zaśmiał się.

 

Środa, 13 lutego 1974

 

Wkurzali go ci dranie Ritale!

Teraz, gdy dzielił z nimi swe dochody, żądali jeszcze więcej.

A potem co?

Dać im palec, to wkrótce będą chcieli całą rękę. Kłopot z tym, że tych skurwysynów pełno wszędzie. Doszli już nawet do tego, że usiłowali mu wyciągnąć paru ludzi. Szczęśliwie Pablo się zorientował. Zdrajców dosięgła kara. Szczęście, że może zawsze liczyć na Pabla. Gdyby zdradził najwierniejszy, na kogo się zdać? Na Pana Boga?

Trzeba przyznać, że dzielnicę portorykańską niełatwo utrzymać w karbach. Ludność portorykańska Nowego Jorku jest niestała i w konsekwencji trudno nią kierować. To ułatwia zadanie Ritalom.

Sytuacja się pogarszała, ale mowy nie było, żeby Juan Hernandez, zwany Wilkiem, ustąpił. Zanadto cenił to złotodajne źródło: dochody miesięczne dwieście tysięcy dolarów. Gdzie by takie znalazł?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin