Piers Anthony Nocna Mara Cykl: Xanth tom 6 Rozdział 1 Zobaczyć tęczę Bocian zniżył lot, wylądował przed jamą, w której mieszkał Stunk i głośno zaklekotał. – Nie, to niemożliwe! – wrzasnął przerażony goblin. – Nawet nie jestem żonaty! – Coś ty. W wolnym czasie roznoszę pocztę – odparł bociek wymachując jakimś urzędowym drukiem. – W wolnym czasie? – zapytał goblin. – I tak nic nie zrozumiesz. Weź sobie to pisemko, muszę jeszcze powiadomić resztę naiwniaków. – Ale ja nie umiem czytać... – wydusił z siebie Stunk. Rzadko który goblin potrafił czytać. Podobnie jak inni analfabeci, Stunk nie lubił się do tego przyznawać. – Przeczytam ci, co tam jest napisane, ty perkaty nosie. – Bocian otworzył kopertę i zajrzał do środka. – Wszystkiego dobrego! – Wzajemnie, ptasi móżdżku! – grzecznie odpowiedział Stunk. Gobliny słynęły z dobrych manier, choć, nie wiedzieć czemu, inni czasem nie byli w stanie tego docenić. – Nie odzywaj się, durniu – powiedział bocian. – Nie widzisz, że czytam list? Wiesz, co tu jest napisane? Stunk nie odpowiedział. – Zadałem ci pytanie, głupcze! – wrzasnął podenerwowany bociek. – Myślałem, że czytasz list, długodzioby. Dlatego siedzę cicho. Chciałem być grzeczny, wobec kogoś, kto widać wcale na to nie zasługuje. Pewnie, że wiem. To jakieś życzenia. Lecz my, gobliny, takich sobie nie przesyłamy. – Życzenia! Ha! Durniu! Zdmuchnęli cię! – Co takiego? Nie czułem żadnego podmuchu. Jest taki piękny dzień. Ani śladu najmniejszego wiatru. – Kretynie! Drapnęli cię. Zwinęli cię do wojska! Wreszcie cię dostali. Skończyło się twoje słodkie życie! – Nie! – jęknął przerażony Stunk. – Nie chcę walczyć. Nie. Nie cierpię tego wszystkiego. Tej całej broni, tych rozkazów. Powiedz, że to nieprawda! – Założę się, że jednak wolałbyś, abym przyniósł Ci dziecko. Co, goblinku? – rzekł rozbawiony bocian, trzepocząc listem, który trzymał w skrzydłach. – Czemu mam iść na wojnę? Przecież między nami, smokami i gryfami panuje względny spokój. – To inwazja Mundan. Nic nie kapujesz? Nowa Fala Najeźdźców. Ci straszni Mundańczycy przybywają, by z gryfów i smoków zrobić gulasz. – Nie! Nie! – wrzeszczał Stunk. Z przerażenia zaczął się trząść, jąkać i przestępować z nogi na nogę. – Nie, nie chcę, żeby mnie posiekano na kawałki! Jestem na to za młody! To co, że ze mnie prostak? Jeszcze całe życie przede mną. Nie pójdę! – To okrzykną cię dezerterem – powiedział bocian i oblizał dziób pomarańczowym językiem. – Wiesz, co się robi z takimi jak ty? – Nie chcę wiedzieć! – Karmi się nimi smoki – tryumfował bocian nadymając się z zadowolenia. Za nim ukazał się smok wypuszczający kłęby ciepłego, czerwonego dymu. – Nie dostaną mnie żywego! – zawołał doprowadzony do rozpaczy Stunk. Wyskoczył ze swej jamy i czmychnął korzystając z chwili nieuwagi potwora. Jednak smok, usiłując go pochwycić, natychmiast ruszył za nim. Zionął krwisto purpurowym, śmierdzącym, lepkim dymem, który parzył goblina. Stunk uciekał krzycząc. Na plecach czuł rozpalony ogień. Biegł, gdzie go oczy poniosą. Odległość między nim a smokiem zwiększyła się, lecz wiedział, że jest jeszcze w zasięgu jego mocy. Był prawie pewien, że ów płonący jęzor w każdej chwili może go dopaść. Wtem znalazł się na skraju przepaści. Nie był w stanie zatrzymać się. Poczuł, że spada. Był coraz bardziej przerażony. Zaczął szybko machać swoimi grubymi i krótkimi rączkami. Mimo to skaliste dno kanionu zbliżało się do niego z zawrotną prędkością. Wojsko lepsze od smoka, a smok lepszy od rozbicia się o skały – pomyślał – ale było już za późno na jedno i na drugie. – Nie, tego już za wiele! – obudził się wrzeszcząc z przerażenia. *** Imbri przeniknęła przez ściankę sypialni. Była bezpieczna. Tu już nic nie mogło jej grozić. Nie spodziewała się, że Stunk w ten sposób zareaguje na sen. Mało brakowało, a byłby ją zobaczył. Żadna przebudzona istota, nawet tak niepozorna jak goblin, nie powinna widzieć nocnych mar. A Imbri chciała wszystko robić jak najlepiej. Pogalopowała w ciemność nocy, zostawiając po sobie jedynie pojedynczy ślad kopyta. To był jej znak. Bardzo ważny znak. Lubiła nim pieczętować każdy zły sen, jaki przynosiła. Nadchodził groźny świt. Na szczęście tej nocy nie miała już nic do roboty. Mogła jedynie wrócić do domu, odpocząć, a potem paść się przez cały dzień. Pobiegła przez pole, minęła drzewa i zarośla i znalazła się na skrawku ziemi porośniętym hipnotykwami. Szybko dała nura w jedną z nich i... znalazła się w zupełnie innym świecie. Wkrótce przybyła na rozległą, mroczną równinę, na której zbierały się kobyły roznoszące nocne zmory. Wszystkie już powróciły wykonawszy swe zadania. Na ich kopytach widniały mapy księżyca. Jego zielone, kostropate lico pokrywały dziury i kratery. Wśród nich niczym medale lśniły księżycowe morza: MARE HUMERIUM, MARE NUBIUM, MARE FORIGORIS, MARE NECTARIS, MARE AUSTRALE. Indywidualne pieczęcie tych mórz przyznawano klaczom w nagrodę za nocne spektakle, których dostarczały co wieczór . Wokół panował mrok. Do Imbri podbiegła jakaś klacz. Była to Crisis – łączniczka Nocnego Ogiera. Jak tylko się pojawiła, zaczął z niej emanować sen. Przedstawiał elfa, który składał ręce na kształt liter. – Imbri! – zawołał elf. – Masz natychmiast stawić się przed Trojanem. Krótki sen zniknął. Wzywał ją Nocny Ogier? We własnej osobie? Tego nie mogła zlekceważyć! Obróciła się i pobiegła przez łąkę, w kierunku stajni. Odpoczywać będzie później. Nocny Ogier już na nią czekał. Był olbrzymi i piękny. Sierść miał czarną, niczym czerń najgłębszej nocy. Grzywa, ogon i kopyta nie wyróżniały się czymś szczególnym. Były takie same jak u klaczy, lecz wyglądały jakoś dostojniej. Zresztą w krainie koni każdy męski osobnik był specjalnie podziwiany. W rzeczywistości te parę ogierów stanowiło o sile tego Królestwa. Zaczął się seans snów. Znaleźli się we wspaniałej komnacie. Trojan przybrał postać siwego mężczyzny. Był Królem. Imbri zaś zmieniła się w elegancką damę. – Coś się z tobą dzieje, Maro Imbri – rzekł Koń – Król Snów. Już nie potrafisz tak wspaniale zastraszać jak kiedyś. Twa gwiazda przygasła. Jestem z ciebie niezadowolony. Nie podoba mi się to. – Właśnie doprowadziłam goblina do szału – zaprotestowała Lady Imbri. – Pokazawszy mu smoka i zrzuciwszy go nagle ze skały – zaoponował Trojan. Powinnaś go zastraszyć zanim w ogóle wyszedł z domu. Przecież wiesz, że właściwie nie wolno używać snów o smokach. Inaczej wszyscy się do nich przyzwyczają i już nie będą robić na nikim żadnego wrażenia. Efekty specjalne są zarezerwowane na inne okazje. Imbri przyznała mu rację. Na wieść o powołaniu goblin miał konać z trwogi i trząść się ze strachu. Tymczasem tak się nie stało. Coś się jej poplątało. Zawaliła całą robotę. – Postaram się poprawić – powiedziała ze skruchą. – To nie wystarczy – odrzekł Trojan. – Ostrość przewidywania jest wrodzona. Nie można jej osiągnąć przez postanowienie poprawy. Jeśli raz ją utracisz, już jej nie odzyskasz. Zamierzam cię przekwalifikować Maro Imbri! – Ale... ja nic innego nie umiem robić! – odpowiedziała przerażona. Poczuła się jak goblin otrzymujący swe powołanie. Po ponad stu latach sennej służby, w trakcie której zdobyła zasłużone, wyróżniające ją księżycowe morze, nie była przygotowana do robienia czegokolwiek innego. – Możesz się czegoś nauczyć. Przecież są także sny, które śni się na jawie... – Marzenia! – wykrzyknęła z pogardą. – Myślę, że masz ku temu pewne skłonności. – Skłonności? – Była oszołomiona. – Ja nigdy... – Przecież ostatnio ujarzmił cię ktoś śniący – powiedział Trojan oschle – nikt nie jest w stanie okiełznać klaczy rodzącej senne zmory, chyba że za jej cichym przyzwoleniem. – Ale... – Czemu zgodziłaś się, by dosiadł cię ktoś śniący? – Chciała zaprotestować, lecz Król uciszył ją gestem ręki. – Sam odpowiem ci na to pytanie. Dawno temu, u kogoś, w jakimś śnie ujrzałaś obraz tęczy. Urzekła cię. Chciałaś zobaczyć ją na własne oczy, lecz dobrze wiedziałaś, że będąc tylko nocną marą nigdy nie zdołasz na nią popatrzyć. Bo tęcza wystrzega się mroku. Ukazuje się tylko za dnia. – Tak... – przytaknęła. Rzeczywiście mówił prawdę. Wizja wielobarwnej tęczy nawiedzała ją od lat. Lecz żadna mara nie mogła opuścić w dzień swej krainy. Promienie słońca natychmiast by ją zabiły. Głupio zrobiła, pozwalając sobie na tak próżne i nierealne marzenia. – Na dodatek masz połowę duszy – ciągnął Ogier. – Wyniosłaś ogra ze Strefy Void , przyjęłaś pół duszy centaura, którą ci dano w nagrodę. Ale tak naprawdę zrobiłaś to jedynie po to, by zobaczyć tęczę. Istoty rodzaju żeńskiego nigdy nie potrafiły myśleć logicznie. Dobrze pamiętała, jak to było. Ogr chciał się jej jakoś odwdzięczyć. Był bardzo przyzwoity, jak na ogra i na mężczyznę przystało. Lecz ona nie czuła się na tyle swobodnie, by przekazać mu we śnie swe pragnienia, a w inny sposób nie mogła wyznać, o czym marzy. Jednak ich myśli spotkały się. Pojął, o co jej chodzi. – I jak to zwykle bywa – mówił dalej Król Snów – ta dusza przytępiła twą ostrość widzenia, przemieszała ją z twymi sennymi obrazami. Nie można być okrutnym, gdy się ma duszę. Taka cecha jej nie przystoi. – Ale ja mam tylko połowę duszy – odpowiedziała Imbri – po prostu cząstkę duszy. Myślałam, że to nikomu nie zaszkodzi. – Nawet najmniejsza okruszynka duszy przeszkadza w twojej pracy – odrzekł. – Czy mogłabyś mi ją dać? Od razu? – Pozbyć się mojej duszy? – zapytała, zatrwożywszy się nie wiedzieć czemu. – Wiesz, że większość mar, które w jakiś sposób dostały dusze, by nie zatracić ostrości widzenia, oddaje mi je na przechowanie. Są za nie dodat...
pochlaniacz