Graham Masterton.doc

(1812 KB) Pobierz
Graham Masterton

Graham Masterton

 

Drapieżcy

 

Przełożył ANDRZEJ SZULC

PRIMA

Tytuł oryginału PREY

Projekt okładki STUDIO GRAFICZNE „FOTOTYPE"

Redakcja AGENCJA WYDAWNICZA „KLASYK"

Redaktor techniczny JANUSZ FESTUR

Copyright © 1992 by Graham Masterton

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1993

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Szulc 1993

Cover illustration © James Goodridge/Artists Partners Ltd.

ISBN 83-85855-04-1

Wydawnictwo PRIMA

Warszawa 1993. Wydanie I

Objętość 22 ark. wyd., 20 ark. druk.

Druk w Wojskowej Drukarni w Łodzi

Mały chłopczyk — śliwkę zjadł:

zaraził się cholerą, trupem padł.

Chłopiec większy — gniazdo mewy:

urwała się lina, żałobne śpiewy.

Pudło z farbami — dziewczynka mała:

polizała pędzel, aniołkiem się stała.

Dzieci piszczą wniebogłosy:

Jenkin wszystkie pożre w nocy.

Wiktoriańska rymowanka ostrzegawcza, 1887

Relacje o tym obiekcie — nie większym od dużego szczura i obdarzonym przez

mieszkańców miasteczka osobliwym mianem "Brązowego Jenkina" - wydają się

przedziwnym przykładem zbiorowego złudzenia. W roku 1692 widziało go nie mniej

niż jedenaście osób. Ostatnio pojawił się ponownie, co poświadcza niepokojąco

duża liczba świadków. Twierdzą oni, że ma długie włosy, ostre zęby i szczurze

ciało, ale jego brodaty złośliwy pysk przypomina twarz człowieka, a łapy —-

drobne ludzkie ręce. Wydaje z siebie rodzaj ohydnego chichotu i potrafi mówić

wszystkimi językami. Ze wszystkich potwornych istot, które nawiedzały Gilmana we

śnie, żadna nie przyprawiała go o większe mdłości i przerażenie niż ta

bluźniercza karłowata hybryda. Jej obraz pojawiał się przed jego oczyma w formie

tysiąckrotnie bardziej okropnej od wszystkiego, co będąc przy zdrowych zmysłach

mógł wyobrazić sobie na podstawie starych relacji i niedawnych plotek.

H.P. Lovecraft, Zmory w Domu Czarownic

ROZDZIAŁ I

Fortyfoot House

Tuż przed świtem obudziło mnie ciche chrobotanie. Leżałem nieruchomo,

nasłuchując. Chrobot. A potem znowu chrobot-chrobot--chrobot. I cisza.

Zawieszone w oknie cienkie, malowane w kwiecisty wzór zasłony poruszała słaba,

wiejąca od morza bryza. Frędzle abażura kołysały się niczym kończyny jakiegoś

dziwnego, zawieszonego u sufitu krocionoga. Wytężyłem słuch, ale przez dłuższy

czas słyszałem tylko szum morza, znużonego jak diabli, znużonego jak wszyscy

diabli morza; i ciche szeptanie dębów.

Kolejny chrobot; ale tak stłumiony i szybki, że to mogło być cokolwiek.

Wiewiórka na strychu, jaskółka pod okapem.

Przewróciłem się na drugi bok i owinąłem obleczoną w atłasową poszwę kołdrą.

Nigdy nie spałem dobrze w cudzych domach. W gruncie rzeczy od czasu, kiedy

opuściła mnie Janie, nie spałem dobrze nigdzie. Byłem zmordowany jak pies

wczorajszą jazdą z Brighton, podróżą promem z Portsmouth, a później

rozpakowywaniem i sprzątaniem, które zajęło mi całe popołudnie.

Danny także budził się w ciągu nocy. Dwukrotnie: za pierwszym razem chciało mu

się pić, za drugim czegoś się przestraszył. Widział ponoć, jak coś przesuwało

się przez jego sypialnię, coś zgarbionego i ciemnego, ale okazało się, że był to

po prostu zawieszony na oparciu krzesła jego szlafrok.

Opadły mi powieki. Gdybym tylko mógł zasnąć. Naprawdę zasnąć, tak żeby przespać

całą noc, dzień i następną noc. Zapadłem w drzemkę i przez dłuższą chwilę śniło

mi się, że jestem z powrotem w Brighton i przechadzam się pod szarym niebem jak

z fotografii —

pomiędzy edwardiańskimi tarasami z czerwonej cegły, po krzyżujących się pod

ostrym kątem podmiejskich uliczkach Preston Park. Śniłem, że ktoś wymyka się po

schodkach z mojego położonego w suterynie mieszkania, ktoś wysoki i długonogi,

ktoś, kto odwraca w moją stronę spiczastą białą twarz, a potem w pośpiechu

ucieka. Czlowiek-Nożyce z długimi czerwonymi nogami — szepnął mi ktoś do ucha. —

On naprawdę istnieje!

Próbowałem go gonić, ale w jakiś sposób znalazł się nagle w środku parku, za

wysokim ogrodzeniem z kutego żelaza. Jaskrawozielona trawa; zawodzące niczym

porzucone dzieci pawie. Mogłem tylko biec równolegle do niego, po drugiej

stronie ogrodzenia, w nadziei że nie zniknie mi z oczu, kiedy w końcu dotrę do

bramy.

W płucach waliło mi jak młotem. Podeszwy butów klapały błazeńsko po asfaltowej

ścieżce. Widziałem podskakujące obok mnie nadmuchane twarze, białe, wykrzywione

w ludzkim uśmiechu balony. I znowu usłyszałem odgłosy drapania i chrobot, tak

jakby tuż za mną biegł, uderzając pazurami o asfalt, jakiś pies. Obróciłem się:

obróciłem pod kołdrą i nagle obudziłem, słysząc wściekłe hałaśliwe skrobanie, o

wiele głośniejsze od chrobotu ptaka albo wiewiórki.

Ściągnąłem z siebie kołdrę i usiadłem na łóżku. Noc była gorąca; prześcieradło,

na którym spałem, wilgotne i poskręcane. Usłyszałem jeszcze jeden cichy,

niepewny chrobot, a potem zapadła cisza.

Wziąłem do ręki leżący na nocnym stoliku zegarek. Nie miał fluoryzujących

wskazówek, ale w pokoju było dosyć światła, żebym zobaczył, że jest pięć po

piątej. Jezus.

Wstałem z łóżka, podszedłem do okna i odsunąłem zasłony zawieszone na tanich,

powleczonych plastikiem drutach.

Niebo było blade jak mleko; za dębami falowało tak samo mlecznobiałe morze. Okno

mojej mansardy wychodziło na południe i widziałem przez nie większą część

opadającego zwodniczo w dół ogrodu, zaniedbaną pergolę z różami, trawnik z

zegarem słonecznym i schody, które prowadziły do stawu rybnego i opadały

zygzakiem między drzewami aż do tylnej furtki.

Danny odkrył już, że ledwie kilkadziesiąt metrów dalej, za rzędem przytulnych

małych domków z pelargoniami w oknach, zaczyna się morze. Skały, spienione

przybrzeżne fale, upstrzone przez muchy sterty brązowych wodorostów i chłodny,

wiejący od Francji słony wiatr. Wczoraj wieczorem przespacerowałem się z Dannym

na plażę: oglądaliśmy zachód słońca i rozmawialiśmy z miejscowymi rybakami,

którzy wyładowywali na brzeg płastugi i halibuty.

Na lewo za ogrodem, po drugiej stronie wąskiego zarośniętego

krzakami strumienia ciągnął się pokryty ciemnymi plamami mchu pokruszony

kamienny mur, W jego cieniu stało sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt ciasno

stłoczonych grobów, prawie stąd niewidocznych — krzyże, iglice i płaczące anioły

— a dalej mała gotycka kaplica z pozbawionymi szyb oknami i zwalonym dawno

dachem.

Według państwa Tarrantów kaplica służyła kiedyś mieszkańcom Fortyfoot House i

położonej niżej wioski Bonchurch, ale obecnie wieśniacy, jeśli w ogóle odczuwali

potrzebę wzięcia udziału w nabożeństwie, jeździli do Yentnor; a Fortyfoot House

stał oczywiście pusty, odkąd Tarrantowie sprzedali swoją firmę wykładzin

ceramicznych i dywanowych i przenieśli się na Majorkę.

Cmentarz nie wywarł na mnie jakiegoś szczególnie nieprzyjemnego wrażenia. Jeżeli

już, to smutne — z powodu swego zaniedbania. Za kaplicą wznosił się na tle

białych cirrusów ciemny zarys olbrzymiego starego cedru, jednego z największych,

jakie w życiu widziałem, i było coś w tym drzewie, co sprawiało, że z całego

pejzażu emanowała atmosfera zmęczenia i żalu, świadomość tego, że stare czasy

nigdy już nie wrócą. Ale chyba również poczucie trwałości.

O tej porze dnia ogród kompletnie pozbawiony był kolorów. Fortyfoot House

wyglądał jak swoja własna, zawieszona w holu, czarno-biała fotografia z roku

tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego. Przedstawiała ona stojącego w ogrodzie

mężczyznę w wysokim cylindrze i czarnym fraku; i nieomal uwierzyłem, że za

chwilę pojawi się ponownie, dokładnie taki, jak na zdjęciu: bezbarwny, surowy, z

okoloną bokobrodami twarzą; pojawi się, podniesie głowę i spojrzy prosto na

mnie.

Doszedłem do wniosku, że mogę sobie zrobić filiżankę kawy. Nie miało sensu dalej

próbować zasnąć. Ptaki zaczynały gwizdać i ćwierkać, a niebo rozjaśniało się tak

szybko, że widziałem już zwisające smętnie za ogrodem różanym tenisowe siatki, a

także pokryte plamami porostów szybki szklarni i zachwaszczone grządki truskawek

przy zachodnim skraju posiadłości.

— Mam nadzieję, panie Williams, że sprawi panu przyjemność uporządkowanie tego

chaosu — powiedziała pani Tarrant, spoglądając na ogród przez swoje małe ciemne

okulary. Choć bez przerwy powtarzała, że będzie „strasznie, ale to strasznie

tęsknić za tym miejscem, wie pan?", nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nie znosi

Fortyfoot House z całego serca.

Otworzyłem delikatnie, żeby nie budzić śpiącego obok Danny'ego, drzwi sypialni i

ruszyłem cicho wąskim korytarzem. Gdziekolwiek spojrzałem — czekała mnie robota.

Bladozieloną tapetę pokrywały

wilgotne zacieki, sufit się łuszczył, drewniane parapety przegniły. Kaloryfery

przeciekały, a ich zawory inkrustowane były plamami wapna. W całym domu unosiła

się woń rozkładu.

Doszedłem do stromych wąskich schodów. Już miałem zejść na dół, kiedy ponownie

usłyszałem ten chrobot — właściwie raczej szybkie kroki niż chrobot. Zawahałem

się. Odgłosy dochodziły ze strychu. Nie spod okapu, czego bym się spodziewał,

gdyby chodziło o wiercącego się w gnieździe ptaka, ale z samego środka strychu,

tak jakby coś przebiegało na ukos po podłodze.

Pomyślałem, że to na pewno wiewiórki. Nie znoszę wiewiórek. Niszczą wszystko, co

napotkają, i zjadają swoje potomstwo. Zawładnęły prawdopodobnie całym strychem i

zamieniły go w jedno wielkie śmierdzące rojowisko.

Przy podeście schodów znajdowały się małe drzwiczki, oklejone, żeby nie rzucać

się w oczy, tą samą co ściany zieloną tapetą. Pani Tarrant poinformowała mnie,

że na strych można się dostać tylko przez nie i że dlatego właśnie wynieśli tam

tak mało mebli.

Otworzyłem tani, zardzewiały zatrzask, uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka.

Ciemno choć oko wykol, a idący z góry przeciąg zalatywał stęchlizną i zbutwiałym

drewnem. Przez chwilę nasłuchiwałem, ale doszedł mnie tylko odgłos uderzanych

wiatrem dachówek i ciche ciurkanie nieszczelnego zaworu cysterny. Żadnego

chrobotu.

Wewnątrz, tuż przy framudze, wymacałem stary plastikowy kontakt. Przekręciłem go

kilka razy, ale albo skorodował, albo w lampie nie było żarówki, albo wiewiórki

poprzegryzały przewody. Mój wzrok spoczął na wiszącym po drugiej stronie schodów

dużym lustrze. Przez okienko przy podeście padało już dosyć porannego światła,

abym opierając lustro o balustradę zdołał oświetlić kilka pierwszych

prowadzących na strych stopni. Przyszło mi do głowy, że chyba nie od rzeczy

będzie wejść na górę i trochę się rozejrzeć. Nabiorę przynajmniej jakiegoś

pojęcia, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Nie znosiłem wiewiórek, ale jednak

wolałem je od szczurów.

Podwinąłem dywan na podeście, żeby zabezpieczyć drzwi przed zatrzaśnięciem, a

potem wspiąłem się ostrożnie po trzech pierwszych schodkach. Były wyjątkowo

strome i pokryte jedynie surowym brązowym filcem z gatunku, jakiego nie

widziałem od dobrych dwudziestu lat. Wciąż owiewał mnie przeciąg, ale z całą

pewnością niezbyt świeży. Przypominał czyjś zepsuty oddech: tak jakby to sam

strych wydychał z płuc powietrze.

Przystanąłem na chwilę na czwartym schodku, żeby ponownie nadstawić ucha i

przyzwyczaić oczy do panującej ciemności. To dziwne, ale między dachówkami nie

dostrzegłem żadnych szpar,

10

przez które padłby zabłąkany choćby promień; dach musiał być wyjątkowo solidnie

położony. Mizerna smuga odbitego przez lustro światła nie na wiele się przydała,

ale zdołałem dostrzec kilka kształtów. Coś, co wyglądało jak fotel. Coś, co

wyglądało jak małe przysadziste biurko. A potem w samym kącie, pomiędzy dachem a

podłogą strychu coś, co mogło być stertą starych ubrań; albo jakimś innym,

przykrytym prześcieradłem, dziwnie powykręcanym meblem.

W powietrzu unosiła się woń zbutwiałego drewna, czułem ją bardzo wyraźnie. Ale

także inny zapach. Niewyraźny słodkawy odór, coś jakby gaz ziemny albo smród

rozkładającego się w kominie ptaka — nie potrafiłem określić go dokładnie, ale

wiedziałem, że wcale mi się nie podoba. Postanowiłem wrócić tutaj później z

latarką i sprawdzić, co to, do diabła, jest.

Właśnie miałem zamiar się wycofać, kiedy chrobotanie rozległo się ponownie.

Dochodziło z najodleglejszego kąta, stamtąd gdzie dach opadał dość płasko i

panował najgęstszy mrok. Tu na górze dźwięk brzmiał donośniej, jakby wywołany

przez coś bardziej masywnego — z całą pewnością nie wydawała go lekka wiewiórka

albo trzepoczący skrzydłami ptak. Jeżeli już, to duży kocur, bardzo duży szczur,

a nawet pies, chociaż nie potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób pies mógł

się dostać na strych.

— Pssssstt! — syknąłem, żeby go przepłoszyć.

Chrobot nagle umilkł. Ale hałasujące stworzenie zupełnie się nie przestraszyło i

nie rzuciło do ucieczki -— nie, raczej zatrzymało, żeby zobaczyć, co mam zamiar

zrobić dalej. Natężyłem słuch i przez chwilę wydawało mi się, że słyszę wysoki

chrapliwy oddech; ale może to był tylko szum wiatru.

— Pssssstt! — powtórzyłem energicznie,

Nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Nie boję się ciemności i w zasadzie nie

boję się zwierząt, nawet szczurów. Mam przyjaciela, który zwalcza gryzonie w

Islington, w Londynie. Zabrał mnie kiedyś na wycieczkę kanałami, pokazując

pływające wśród ludzkich ekskrementów tłuste, szare szczury i nie sądzę, żeby po

tym widoku mogło mnie coś łatwo przestraszyć.

— Szkolą nas przez tydzień w Chigwell Reservoir — zwierzył mi się wtedy —

żebyśmy nauczyli się od pierwszego spojrzenia rozpoznawać ludzkie gówno.

— Potrzebujecie na to aż tygodniowego szkolenia? — odparłem

zdumiony.

Wspiąłem się na ostatni stopień i wpatrując w mrok postąpiłem do przodu. Trwało

dłuższą chwilę, zanim moje oczy przyzwyczaiły się

11

do ciemności. Wydawało mi się, że widzę w kącie jakiś kształt, ale nie miałem

pewności. Nie był wielkości człowieka. To nie mógł być człowiek, skoro stał tam,

gdzie stał, pod nisko opadającym dachem. Ale również i nie dziecko — zbyt

dziwnie powykręcane, zbyt pękate. Z drugiej strony żaden kot nie mógł być tak

wysoki.

Nie, to wszystko sobie po prostu uroiłem. Prawdopodobnie na krześle wisiało

jakieś stare futro. Strych pogrążony był w takich egipskich ciemnościach, że

oczy zaczęły mi płatać figle i dostrzegałem poruszające się kształty i cienie

tam, gdzie żadne kształty i cienie nie mogły się poruszać. Widziałem sunące

przed gałkami ocznymi małe punkciki — drobiny kurzu, łzy albo rysy.

Dałem jeszcze krok do przodu i zaczepiłem nogą o skraj twardego, prostokątnego

przedmiotu — skrzyni albo pudła. Nasłuchiwałem, cicho oddychając; i chociaż nie

mogłem się oprzeć wrażeniu, że coś jest na tym strychu, coś, co mnie obserwuje i

czeka, żebym podszedł bliżej, uznałem w końcu, że nie powinienem posuwać się

dalej.

Byłem przekonany, że to widzę. Coś intensywnie ciemnego, małego i napiętego —

nie poruszającego się, lecz czekającego na mój ruch. Sam wstydziłem się swojej

pewności; logika bowiem podpowiadała mi, że w najgorszym wypadku mam do

czynienia z dużym szczurem.

Nie boję się szczurów. Albo żeby ująć to precyzyjniej, nie boję się tak bardzo

szczurów. Próbowałem przeczytać kiedyś horror o inwazji tych stworzeń, ale

zasnąłem słodko podczas lektury. W końcu to tylko zwierzęta: bardziej boją się

nas niż my ich.

— Psssstt — syknąłem o wiele ostrożniej. W tej samej chwili wydało mi się, że

słyszę skrobanie o podłogę i jakiś ruch. — Psssstt!

Wciąż żadnej odpowiedzi. Nawet wiatr jakby wstrzymywał oddech; powietrze na

strychu zrobiło się nieruchome i duszne. Dałem krok do tyłu, a potem następny,

wyciągając za siebie rękę, żeby chwycić się balustrady; wycofując się tak

spokojnie, jak mogłem, w stronę bladej smugi odbitego światła.

Złapałem za poręcz. I wtedy usłyszałem, że to coś podnosi się, drapie pazurami o

podłogę i zaczyna się poruszać. Nie ucieka jednak przede mną, żeby tak jak to

czynią szczury, wślizgnąć się do jakiejś ciemnej szpary. Nie, zbliża się w moją

stronę. Bardzo powoli, wydając trudny do opisania dźwięk, na który składa się

chrobotanie pazurów i szelest sierści, ale również coś jeszcze: coś, co

przestraszyło mnie po raz pierwszy, odkąd wyszedłem przez właz z kanałów w

Islington.

— Pssstt, uciekaj, sio! — krzyknąłem.

Czułem, że robię z siebie pośmiewisko. Przypuśćmy, że w ogóle nic tam nie ma.

Sterta starych gratów, spacerujący po dachu gołąb. I w gruncie rzeczy, cóż to

mogło być, oprócz ptaka albo jakiegoś

12

małego gryzonia? Nietoperz? Możliwe. Ale nietoperze, jeśli tylko nie są

wściekłe, nie stanowią żadnego zagrożenia. A szczury, jeśli nie są wygłodzone

albo skrajnie przerażone, o wiele bardziej interesuje własne bezpieczeństwo niż

atak na kogoś, kto mógłby w odpowiedzi zetrzeć je na miazgę. Są tchórzliwe.

Dotknąłem plecami poręczy. Ogarnęło mnie nieprzeparte pragnienie, żeby stąd jak

najszybciej uciec. Kiedy jednak postawiłem nogę na najwyższym schodku, dywan,

który przytrzymywał drzwi, nagle się odwinął i drzwi cicho się zamknęły.

Usłyszałem stuknięcie zatrzasku i znalazłem się w kompletnej ciemności.

Opuściłem w dół nogę, próbując wymacać następny stopień. Dziwne, ale chociaż

sięgałem bardzo nisko, nie mogłem go wyczuć. Klatka schodowa wydawała się gładka

jak szyb windy. Mimo że zaczęła mnie ogarniać panika, nie mogłem przecież dać

kroku w pustkę.

— Danny! — krzyknąłem. — Danny! To tato! Jestem na strychu!

Nasłuchiwałem. Żadnej odpowiedzi. Danny był tak samo zmęczony jak ja i na ogół

nic nie potrafi go obudzić. Walące pioruny, głośna muzyka, nawet jego

awanturujący się rodzice.

— Danny! Jestem na strychu i zatrzasnęły się za mną drzwi!

Ponownie żadnej odpowiedzi. Obróciłem się bokiem do schodów, nie wypuszczając z

ręki poręczy, która stanowiła mój jedyny punkt orientacyjny. Próbowałem otworzyć

szerzej oczy i natężyć maksymalnie wzrok, ale na strych nie wpadała najmniejsza

smuga światła. Było ciemniej niż pod grubą warstwą koców.

— Danny! — zawołałem, nie mając wielkiej nadziei, że mnie usłyszy. Dlaczego, do

diabła, nie mogłem zlokalizować tych schodów? Widziałem, że są strome, ale

przecież nie aż tak... Wysunąłem ponownie w dół stopę, ale wciąż natrafiałem na

pustkę.

I wtedy właśnie usłyszałem ponownie ten chrobot. Rozlegał się o wiele bliżej —

tak blisko, że nie wypuszczając z ręki poręczy, odsunąłem się instynktownie

najdalej, jak mogłem, do tyłu.

— Danny — powtórzyłem cicho. — Danny, to tato.

Chrobot.

Serce biło mi wolno i nierówno. Usta miałem wyschnięte niczym leżąca na brzegu

pustej wanny gąbka. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu nie wiedziałem, co

robić; i sądzę, że właśnie to poczucie kompletnej bezradności przerażało mnie

bardziej niż cokolwiek innego.

Chrobot.

A potem wysoki jazgot: tak jakby ktoś mówił w obcym języku, którego sam dobrze

nie rozumie. Nie sposób było rozróżnić ani jednego słowa. To mógł być człowiek

mówiący po birmańsku albo tajsku. Ale równie dobrze mógł to być chichot

podnieconego zwierzęcia, zwierzęcia, które poczuło krew.

13

— Psssstt! — syknąłem w odpowiedzi. Ale jazgot nie umilkł. Stał się nawet

szybszy i bardziej wysoki. Ogarnęło mnie przerażające przeczucie, że za chwile

umrę.

D ANN Y. Czy to ja krzyknąłem? Wypowiedziane tak cicho albo tak głośno, że nie

byłem w stanie tego usłyszeć. DANNY, TO TATO.

Coś musnęło mnie w ciemności. Coś szkaradnego, zimnego i kosmatego, wielkości

dziesięcioletniego dziecka — ciężkiego, otyłego dziecka. Zadrapało moje ramię

pazurami albo szponami. Wrzasnąłem głośno, potknąłem się, puściłem poręcz i

upadłem. Uderzając ramieniem o skrzynię usłyszałem, jak napastnik przemyka kilka

centymetrów ode mnie, wydając triumfalny, świszczący chichot.

—- Chi, chi, chi, chi, chi!

Przetoczyłem się, kalecząc bok, przez skrzynię i runąłem w dół schodów. W

ciemności przypominało to upadek z pięciopiętrowego budynku. Jeszcze przed

chwilą nie potrafiłem wymacać stopni, poczułem je za to teraz. W drodze na dół

zahaczałem o skraj każdego schodka. Głowa— ramię—łokieć—biodro. Kiedy walnąłem w

końcu kolanem w drzwi, otwierając je na oścież, czułem się, jakby ktoś złoił mi

skórę kijem do krykieta.

Oślepiło mnie światło dnia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin