Maria_Konopnicka-Dym.pdf

(39 KB) Pobierz
konopnicka_dym_1.0
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wyko-
nana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
Skład automatyczny systemem ConT E Xt/X Ǝ T E X wykonany przez elib.pl (http//:elib.pl).
Maria Konopnicka
Dym
Ile razy spojrzała w okno swej izdebki, tyle razy widzieć go mogła, jak z ogromnego komina
fabryki walił siwym słupem. Nieraz nawet umyślnie odrywała od roboty stare swoje oczy, aby
rzucić na niego choć jedno spojrzenie. W spojrzeniu tym była dziwna błogość i jakby pieszczota.
Ludzie szli i przechodzili, śpiesząc w różne strony, rzadko który spojrzał w górę w kierunku
komina, jeszcze rzadszy zauważył siną smugę dymu. Ale dla niej dym ten miał szczególne
znaczenie, mówił do niej, rozumiała go, był w jej oczach niemal żywą istotą.
Kiedy o wczesnym brzasku na opalowym 1 , mieniącym się barwami jutrzni tle nieba, dym
rozkłębiał się nad kominem w krągłych, czarnych runach, roznosząc ostrą, gryzącą woń sadzy,
wiedziała ona, że tam jej Marcyś w kotłowni przy palenisku stoi, ognie zanieca, miarkuje,
rozkłada, wysoki, smukły, gibki, w granatowej płóciennej bluzie, spiętej skórzanym pasem,
w lekkiej furażerce 2 na jasnych włosach, z szeroko odwiniętym u szyi kołnierzem.
— Ocho — szepnęła wtedy, uśmiechając się — Marcyś fasuje
Istotnie fasował . Z gorliwością nowicjusza 3 sypał na palenisko węgiel, kosz za koszem, za
siebie i za palacza pracując, dumny ze swojej świeżej godności kotłowego. A razem z tym
wielkim, jasnym płomieniem wybuchały mu w duszy pieśni, którymi się kotłownia rozlegała
od świtu do nocy.
Wkrótce jednak czarne kłębiska dymu bielały, rzedły, stawały się lżejsze, aż wskroś po-
godnych błękitów wybiły w górę lekkim, równym słupem.
Ten widok wlewał w serce wdowy radość i pogodę.
— Wszystko dobrze… — szeptała — wszystko dobrze, Bogu Najwyższemu dzięki!
I krzątała się po ubogiej izdebce, zaścielając łóżko swoje i synowski tapczan, zamiatając
śmieci starą brzozową miotłą i rozpalając na kominku drewka do południowego posiłku.
Wtedy to na wprost wielkiego fabrycznego komina z wspaniałą kitą dymu wznosiło się
w błękity cienkie, sinawe pasemko sponad dachu facjatki 4 , gdzie mieszkała wdowa; pasemko
tak wątłe i nikłe, jak tchnienie starych piersi, co je wydobywały z ogniska.
Ale młody kotłowy zawsze to pasemko dostrzegał. A nie tylko je dostrzegał, ale się do niego
uśmiechał. Wiedział on dobrze, że tam, u komina, stara jego matka w bieluchnym czepcu na
głowie, w tołubku 5 , przepasanym różowym fartuchem, drobna, zawiędła, zgarbiona szykuje
1. ( przyp. red. ) opal — drogocenny kamień barwy mlecznej, mieniący się barwami tęczy.
2. ( przyp. red. ) furażerka — czapka wojskowa bez daszka.
3. ( przyp. red. ) nowicjusz — człowiek nowy, który niedawno wziął się do jakiejś pracy.
4. ( przyp. red. ) facjatka — izba na poddaszu.
5. ( przyp. red. ) tołub — malowany kaftan.
1
678020467.002.png 678020467.003.png
 
dla niego jakiś barszcz wyśmienity lub wyborny krupnik. Zdawało mu się nawet czasem, że
wyraźnie czuje smakowitą woń tych specjałów 6 .
Z podwójnym tedy zapałem dorzucał na palenisko świeżą szuflę węgla i, podczas kiedy
palacz po głowie się drapał, on, stojąc jedną nogą na podmurowaniu, zwinny i giętki, za dwóch
nastarczał 7 w robocie.
I tak naprzeciw siebie szły w niebo te dwa oddechy: fabryki i facjatki, niknąc w przejrzystych
lazurach 8 , może łącząc się w nich nawet.
Ku południowi dym fabryczny rzedniał nieco; olbrzymie płuca machin zwalniały swą pracę,
wypuszczone pary przeszywały raz i drugi powietrze ostrym, przykrym świstem, a chłopak,
jak huragan, do izdebki wpadał.
— Mamo, jeść — wołał już od progu, a cisnąwszy furażerkę na stół, biegł do klatki z kosem,
wiszącej w okienku. Kos, jak tylko chłopaka obaczył, wydawał gwizd przeciągły, do fabrycznej
świstawki podobny, a potem zaczynał swoje zwykłe kuranty 9 , których go nauczył Marcyś.
Chłopak stawał przed klatką, kładł ręce w kieszenie i gwizdał także. Aż się ściany trzęsły od
gwizdania tego.
A matka rozpościerała tymczasem na stole piękną, żółtą serwetę, w niebieskie jelenie wy-
rabianą, i stawiała głęboką fajansową wazkę krupniku, barszczu z rurą albo grochówki z wę-
dzonką, albo też zacierek, jak tam wypadło. Obok wazki występował na stół chleb w dużym
bochnie, główna tego posiłku podstawa.
Znikał on też prawie w połowie, ledwo się chłopak przysunął do niego. Kawał za kawałem
krajał, w miseczce z solą maczał, a precz dogadywał:
— Dobry chleb, mamo!
— Dobry, synku — odpowiadała za każdym razem wdowa. — Jedz z Bogiem, jedz! Na
chwałę Panu Jezusowi i Matce Jego Przenajświętszej…
Chłopak nie dawał się prosić, a razem z chlebem znikała i zawartość misy.
— Dobry barszcz, mamo — mówił wtedy.
Matka już od kilku chwil jadła coraz wolniej. Mieszała łyżką w talerzu, dmuchała w niego.
Ale barszczu nie ubywało jakoś. Kiedy więc chłopak wymiótł, co miał przed sobą, i wąsiki
runiejące 10 wierzchem ręki otarł, pytała skwapliwie:
— A może byś, synku, jeszcze… Mnie dziś coś nie bardzo jakoś…
Chciała mu dać poznać, że jej nie smakuje, ale bała się wyraźnym kłamstwem Boga obrażać,
bo barszcz był doskonały.
— A no — mówił chłopak — kiedy mama nie je…
Podstawiała mu z pośpiechem swój talerz, mówiąc:
— Jedz, dziecko, jedz! Na chwałę Panu Jezusowi…
Chłopak tedy znów się zabierał do łyżki po swojemu.
— Co mama chce od tego barszczu? — pytał. — To królewski barszcz!
— Byłby on, byłby, synku — odpowiadała mrugając oczami — tylko że mi do niego bobko-
wego liścia 11 przybrakło…
Zdarzało się, że nie dojadał.
6. ( przyp. red. ) specjał — smaczna (często również: wyszukana) potrawa.
7. ( przyp. edyt. ) nastarczać — zapewniać odpowiednią ilość czegoś.
8. ( przyp. red. ) lazur — błękit nieba, bardzo intensywny i czysty.
9. ( przyp. red. ) kurant — melodia wygrywana regularnie przez zegary co kwadrans, co pół godziny lub godzinę.
10. ( przyp. red. ) ruń — młoda zieleń świeżo wyrosłego zboża; tu: młody zarost twarzy.
11. ( przyp. edyt. ) liść bobkowy — liść laurowy, używany jako przyprawa do zup, sosów itp.
2
678020467.004.png
Zlewała wtedy resztę w glinianą ryneczkę i stawiała w kominku, tak aby syn nie spostrzegł
tego…
Tę resztę uważała już za wyłączną swoją własność i, kiedy chłopak wyszedł, posilała się
nią, dogryzając ostatków chleba.
Wszystko to odbywało się z niezmierną szybkością. Młody kotłowy chwilowo zastępowany
tylko bywał w południe i śpieszyć się musiał. Zaledwie zjadł, żegnał się szerokim znakiem
krzyża, całował matkę w zapracowaną wychudłą rękę, chwytał furażerkę, a gwizdnąwszy na
pożegnanie kosowi, zbiegał w trzech susach z facjatki na dół. Wdowa stawała wtedy w po-
środku izdebki z zebraną ze stołu serwetą w ręku i słuchała grzmiącego tupotu nóg synowskich
z trwożnym i błogim zarazem uśmiechem.
— Święty Antoni! — mówiła, kręcąc głową — z leceniem takim! Nogi jeszcze połamie…
schody porozbija…
I stała tak zasłuchana, dopóki nie huknęły na dole drzwi od sionki i nie przebrzmiało
echo tej szalonej kanonady 12 nóg młodych i silnych. Wtedy dopiero kończyła składać serwetę,
zmywała statki, ogarniała ogień popiołem, a siadłszy u okna, łatała synowską odzież i bieliznę.
Jeśli to było lato, długo jeszcze, bardzo długo widzieć mogła dym, walący z fabrycznego
komina. Czasami to się tak zapatrzyła w niego, że i robota wypadła jej z ręki…
Dziwne bo przybierał kształty i barwy.
To jak żelazna gadzina 13 , wywijał się sam z własnych przegubów 14 , coraz dalej, coraz
wyżej; to jak leciuchna zasłona, w powietrzu wiał, siejąc przed siebie obłoczki różane; to jak
z kadzielnicy, prosto w górę szedł, wełniąc się 15 miękko po krajach; to jak olbrzymi pióropusz,
pod słońce się palił, z komina, jak z hełmu, za wiatrem wiejąc; to się w jakieś postacie cudne
wydłużał, w jakieś mary nieziemskie, jakieś widzenia…
Czasem go wiatr wydymał, jak żagle wielkiego statku; czasem rozrywał, niby kłęby pa-
kuł 16 ; czasem pędził, jak tuman czarniawy. A zadżdżyło się 17 na świecie, to chmurą ciężką nad
kominem stał, i płatami po dachach się wieszał, i tłukł nad ziemią, nie wiedząc, kędy się dziać.
Gdy przyszła zima, zapalała wdowa lampkę u komina i robiła przy niej grube na sprzedaż
pończochy.
Ale choć od okienka wiało srodze i szron aż do izby zalatywał przez spróchniałe ramy,
podchodziła do niego co raz, żeby na fabrykę spojrzeć.
Gorzała ona wprost facjatki długim szeregiem oświetlonych okien, huczała wewnętrzną
pracą płuc swoich olbrzymich, szczękała żelastwem, dźwięczała biciem młotów, zgrzytała zę-
bami pił, syczała żądłami topionych metalów. Dym, który teraz na tle głębokiego granitu niebios
walił z jej komina, płomienny był, ogniami ziejący, snopy iskier ciskał, jak race.
Szerokie łuny od niego skroś nieba szły i het, precz, odbijały wielkie ciche zorze…
Patrzała na nie wdowa w zadumaniu.
Z zadumy tej wyrywało się gwizdanie kosa, który, rozbudzony światłem, bijącym z fabryki
w okienko, zaczynał wycinać swoje kuranty. W izdebce robiło się weselej, ogień trzeszczał na
kominku, a kos darł się aż do ogłuszenia. A kiedy na niebie księżyc w pełni stanął, całe ono
widzenie ogniste topniało w blaskach miesięcznych.
Późnym wieczorem dopiero wracał syn i od progu już znowu wołał:
12. ( przyp. red. ) kanonada — odgłos wystrzałów broni palnej; przen.: w ogóle każdy huk, hałas.
13. ( przyp. edyt. ) gadzina — tu: wąż.
14. ( przyp. red. ) przegub — tu: skręt.
15. ( przyp. red. ) wełnić się — falować.
16. ( przyp. red. ) pakuły — krótkie włókna lnu lub konopii.
17. ( przyp. edyt. ) zadżdżyło się — spadł deszcz; por. dżdżyć: padać (o deszczu).
3
678020467.001.png
— Mamo, jeść!…
A razem z tą młodą, silną postacią wstępowało w progi izdebki wesele, śmiech i swoboda.
Z mniejszym już teraz pośpiechem posilał się chłopak, opowiadał przez chwilkę to i owo
rozpytującej się go o ubiegły dzionek matce, po czym zaczynał szeroko ziewać, przeciągać się,
kos nawet nie bawił go już w takiej chwili.
— Idź spać, synku, idź spać! — mówiła matka, głaszcząc go po głowie. — Bo to jutro do
dnia ci znów trzeba…
— Pójdę, mamo… — odpowiadał sennym głosem — zmordowałem się tak, że to ha!
— A pacierz, synku, zmów — przypominała jeszcze.
— Zmówię, mamo.
Całował jej rękę, klękał przed swoim tapczanem i, schyliwszy głowę na złożone dłonie,
odmawiał szybko półgłosem Ojcze nasz i Zdrowaś, tu i ówdzie przerywając modlitwę potężnym
ziewnięciem, po czym bił się hałaśliwie w piersi, żegnał z rozmachem i, zdjąwszy pośpiesznie
odzież, rzucał się na twarde posłanie.
Natychmiast też prawie usypiał, a w izdebce słychać było dawno jego równy, głęboki od-
dech, podczas kiedy matka długo jeszcze szeptała zdrowaśki przed poczerniałem, ze złocistego
tła wychylającym się obliczem Panny Najświętszej.
Nareszcie lampka gasła, kos przestawał się trzepotać po klatce, uciszało się wszystko, aby
znów jutro o brzasku się zbudzić.
Z tym budzeniem była zawsze bieda. Wdowa sypiała tym snem starości krótkim, czujnym,
jakby oszczędzającym godzin życia przed wielkim zaśnięciem w mogile.
Ze snu tego budziła się po drugich kurach zaraz, na długo przed pierwszą gwizdawką
fabryczną i, zwlókłszy się z pościeli, dreptała po izdebce, szykując polewkę dla syna i szepcąc
godzinki. W okienku stała wtedy wielka i cicha gwiazda zaranna, wprost na twarz uśpionego
chłopca świecąca. Matka coraz to na twarz tę powiodła oczyma. Rada by już zbudziła jedynaka
swego, ale głębokie uśpienie chłopca wstrzymywało ją.
— Niech ta! — szeptała półgłosem. — Niech ta jeszcze ździebłuchno pośpi…
Dopiero kiedy się rozległ przeraźliwy świst puszczonej pary, wołała na chłopca:
— Marcyś! Marcyś! Wstawaj, synku! gwiżdżą…
Chłopak odwrócił głowę do ściany.
— To kos, mamo… — mówił wpółprzytomnie.
— Ale! kos tam! We fabryce gwizdają, synku, nie kos!
Przeciągał się, nakrywał z głową, mruczał, ale matka nie ustępowała. Nocny dyżur się koń-
czył, kotłowy na swoim miejscu pierwszy stanąć musiał przed robotnikiem jeszcze. Powtarzało
się to cały tydzień Boży, niedzieli nie wyjmując nawet.
Ale jednego razu, kawał jeszcze do ranka było, chłopak się z krzykiem ze snu porwał sam
i na pościeli siadł.
Matka już była przy nim.
— Co to? Co ci, synku, co? — pytała troskliwie.
Nie odpowiadał. Patrzał na nią szeroko otwartymi oczyma, usta miał drżące, czoło w zim-
nym pocie. Rozpięta na piersiach koszula podnosiła się od mocnych, głośnych prawie uderzeń
serca.
Objęła go ramionami matka.
— Co ci to, synku, co ci to? — pytała, tuląc chłopaka, jakby małe dziecko.
Długo uspokoić się nie mógł.
— Nic, mamo — przemówił nareszcie z widocznym wysiłkiem — nic… — Tylko śniło mi
się… że… piorun uderzył we mnie.
4
Wdowa ścierpła. Ale nie dała tego poznać po sobie synowi. Chciała przemówić, głos uwiązł
jej w piersi.
Chłopak siedział na tapczanie sztywny, prosty, patrząc przed siebie wystraszonym wzro-
kiem.
— Piorun, mamo — mówił cichym, urywanym głosem — taki czerwony, straszny, jak smok.
Na piersi mi padł, mamo… taki straszny… czerwony…
Umilkł i dyszał głośno.
Wdowa opanowała się jakoś.
— Co tam, synku! — mówiła, głaszcząc go po rozpalonym policzku. — Co tam!… Sen mara,
Bóg wiara. Co tam, synku!
A gdy chłopcu głośno zaszczekały zęby, przysiadła przy nim, przycisnęła głowę jego do
swych wyschłych piersi i tak go kołysała, jak kiedy niemowlęciem był.
Chłopak się ukoił, utulił wreszcie i na poduszkę opadł.
— Niech mama już idzie — rzekł — niech mama idzie, położy się… Ja usnę…
Ale nie usnął. Leżał na wznak, z otwartemi szeroko oczyma, wpatrzony w gasnące na
wschodzie nieba gwiazdy.
Spojrzała na niego raz i drugi.
— A czemu nie śpisz, synku? — spytała.
— Nie mogę, mamo… — odpowiedział cicho, skarżącym się głosem.
Podeszła i siadła przy nim.
— Nic się nie trap, synku! — przemówiła. — Nic się nie trap! Albo to na to ten Pan Bóg
miłosierny pioruny w niebie chowa, żeby zaś nimi wdowie niebogiej jedynego syneczka ubi-
jać? Nie da tego Pan Jezus i ta Matka Przenajświętsza… A ja ci to powiem, że piorun wesele
znamionuje, kiedy się kawalerowi, albo pannie śni. Ot co, widzisz, piorun znamionuje… Przecie
sennik mam, to wiem.
Mówiła to z uśmiechem, wesoło niemal, ręką wyschłą po czole jego wodząc i włosy mu
gładząc, aż chłopak dobrej myśli począł być i też się uśmiechnął.
— To mama mówi, że wesele? — spytał.
— A przecie, że nie co! Wesele, huczne wesele…
Zamyślił się chłopiec, a po chwili rzekł:
— To ja już wstanę, mamo…
— Wstań, synku, wstań… Zgotuję śniadanie, jak sobie podjesz, to cię to odejdzie.
Jakoż odeszło. Weselej nawet było tego ranka, niż zwykle w izdebce, bo chłopak, czasu
dość mając, jedną po drugiej piosenkę na prześcigi z kosem gwizdał, aż ptaszysko zachrypło
i, kiedy przyszło do Zosi, co jej się chciało jagódek, gwizdało tak żałośnie, jakby kto przez
nos śpiewał. Uśmiał się Marcyś, uśmiała się matka, i tak się w radości rozstali. Kiedy wyszedł,
wdowa stanęła przy drzwiach i nasłuchiwała oddalających się kroków. Lekkie były, raźne,
swobodne, zwyczajnie młode nogi… Nawet spaczone i spróchniałe schody nie skrzypiały dziś
tak, jak zazwyczaj. Dopiero kiedy chłopak drzwi za sobą zatrzasnął, rzuciło się w niej serce
jakimś nagłym strachem, tak łoskot ich był głuchy, podziemny i takim przeraźliwym echem
odbił się w pustych sieniach. Podbiegła do okienka, aby wyjrzeć za synem.
Szedł lekko, śpiesznie, z podniesioną głową, a kiedy miał już przejść furtkę w fabrycznym
murze, odwrócił się i spojrzał w górę. Może w okienko, a może tak sobie…
W chwilę później gęsty, czarny dym walił z fabrycznego komina.
Godziny upływały. W schludnie sprzątniętej izdebce zrobiło się cicho; stary zegar z jaskrawą
różą na pożółkłej tarczy cykał opieszale na ścianie, kos próbował najweselszych kurantów,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin