Ludzie Bezdomni Tom1.pdf

(602 KB) Pobierz
Dokument1
Stefan Żeromski
Ludzie bezdomni
Tom pierwszy
Wenus z Milo
Tomasz Judym wracał przez Champs Elysees z Lasku Bulońskiego, dokąd jeździł
ze swej dzielnicy koleją obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając
coraz większy wskutek upału ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny
potop blasku słonecznego zalewał przestwór. Nad odległym widokiem gmachów
rzucających się w oczy od Łuku Tryumfalnego wisiał różowy pyłek, który już
począł wżerać się niby rdza nawet w śliczne, jasnozielone liście wiosenne,
nawet w kwiatuszki paulowni. Z wszystkich, zdawało się, stron płynął zapach
akacji. Na żwirze, dokoła pniów, pod budynkami, w rynsztokach leżały jej
białe kwiatki z ośrodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od ukłucia
śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je niepostrzeżenie.
Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i pola drgać zaczynały od
ruchu karet. Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot jakby oddalona
mowa wielkiej fabryki. Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich
uprząż, pudła, sprychy lekkich pojazdów — i mknęły, mknęły, mknęły bez
ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i
sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy
wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie
do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów.
Wyrywał z piersi tęskne westchnienie jak za szczęściem — i ginął unosząc je
w mgnieniu oka ze sobą.
Judym znalazł pod osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcją
usiadł tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął
kapelusz i wlepiwszy wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, z wolna
wystygał. Na chodnikach przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie —
lśniących cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej chwili stare
babsko z chytrymi oczami wprowadziło między strojny tłum młode koźlątko z
sierścią jak śnieg bielutką. Stado dzieci postępowało za koziołkiem
uwielbiając go gestami, oczyma i tysiącem okrzyków. Kiedy indziej wielki
obdartus czerwony na gębie przeleciał jak fiksat, wywrzaskując głosem
ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo
płynęła rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem rwał jej nurt bystry,
uwieńczony pianą tkanin przecudnych, lekkich, w oddali
niebieskawozielonych…
Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z okrągłych kamyków wyraźne
odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się z wolna, jak mała wskazówka
po białej tarczy zegara. Na ławkach było już pełno, a tymczasem cień
opuścił miejsce zajęte przez Judyma i ustąpił je roztapiającej kaskadzie
słońca. Naokół innego asilum nie było, więc doktor rad nierad wstał i
powlókł się dalej ku placowi Zgody. Z niecierpliwością wyczekiwał, kiedy
można będzie przemknąć się wskroś istnego odmętu karet, powozów, dorożek,
bicyklów i pieszych na zakręcie głównej fali pędzącej od bulwarów w stronę
Pól Elizejskich. Wreszcie stanął pod obeliskiem i poszedł w głąb ogrodu des
Tuileries. Tam było prawie pusto. Tylko nad nudnymi sadzawkami bawiły się
blade dzieci i w głównym szpalerze kilku mężczyzn rozebranych do koszuli
grało w tenisa. Minąwszy ogród Judym zwrócił się ku rzece z zamiarem
wędrowania w cieniu murów na placyk przed kościołem Saint-Germain-
l'Auxerrois i ogarnięcia bez troski miejsca na imperiale. W owej chwili
stało w jego myśli puste kawalerskie mieszkanie aż na Boulevard Voltaire,
gdzie od roku nocował, i mierziło go pustką swych ścian, banalnością
sprzętów i nieprzezwyciężoną, cudzoziemską nudą wiejącą z każdego kąta.
Pracować mu się nie chciało, iść do kliniki — za, nic na świecie.
Znalazł się na Quai du Louvre i z uczuciem błogości w karku i plecach
zatrzymał pod cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospałym wzrokiem mierzył
brudną, prawie czarną wodę Sekwany. Gdy tak sterczał na podobieństwo
latarni, zapaliła się w nim myśl, jakby z zewnątrz wniesiona do wnętrza
głowy: „Dlaczegóż, u licha, nie miałbym pójść do tego Luwru?…”
Skręcił na miejscu i wszedł na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych
do grubego muru, w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do
głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła
stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości niezwykłej, inne naturalnej,
a wszystkie prawie z nosami i rękoma uszkodzonymi w sposób bezbożny. Judym
nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych władców świata. Czasami
zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy go uderzył jakiś
zabawny despekt boskich kształtów. Nade wszystko interesowała go sprawa
odpoczynku w doskonałym chłodzie i z dala od wrzawy ulicy paryskiej. Szukał
też nie tyle arcydzieł, ile ławki, na której by mógł usiąść. Zdybał ją po
długiej wędrówce z sali do sali w narożnym zetknięciu się dwu długich
galerii, przeznaczonym na schronienie dla Wenus z wyspy Melos.
W zakątku tworzącym jakby niewielką izbę, oświetloną jednym oknem, stoi na
niewysokim piedestale tors białej Afrodyty. Sznur owinięty czerwonym
pluszem nikomu do niej przystępu nie daje. Judym widział już był ten cenny
posąg, ale nie zwracał nań uwagi, jak na wszelkie w ogóle dzieła sztuki.
Teraz zdobywszy w cieniu pod ścianą wygodną ławeczkę jął dla zabicia czasu
patrzeć w oblicze marmurowej piękności. Głowa jej zwrócona była w jego
stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło wynurzało się z
mroku i, jakby dla obaczenia czegoś, brwi się zsunęły. Judym przyglądał się
jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę między brwiami,
która sprawia, że ta głowa, że ta bryła kamienna w istocie — myśli. Z
przenikliwą siłą spogląda w mrok dokoła leżący i rozdziera go jasnymi
oczyma. Zatopiła je w skrytości życia i do czegoś w nim uśmiech swój
obraca. Wytężywszy rozum nieograniczony i czysty, posiadła wiadomość o
wszystkim, zobaczyła wieczne dnie i prace na ziemi, noce i łzy, które w ich
mroku płyną. Jeszcze z białego czoła bogini nie zdążyła odejść mądra o tym
zaduma, a już wielka radość dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W
uśmiechu ich zamyka się wyraz uwielbienia. Dla miłości szczęśliwej. Dla
uczestnictwa wolnego ducha i wolnego ciała w życiu bezgrzesznej przyrody.
Dla ostrej potęgi zachwytu zmysłów, którego nie stępiły jeszcze ani praca,
ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszczęsne. Uśmiech bogini
pozdrawia nadchodzącego z daleka. Oto zakochała się w pięknym śmiertelniku
Adonisie… Cudne marzenia pierwszej miłości rozkwitły w łonie jej jako kwiat
siedmioramienny amarylisa. Barki jej wąskie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły
się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia… Długi szereg wieków,
który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał
prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć. Stała tak w
półmroku „wynurzająca się”, Anadiomene, niebiańska, która roznieca miłość.
Obnażone jej włosy związane były w piękny węzeł, krobylos. Podłużna, smagła
twarz tchnęła nieopisanym urokiem.
Gdy Judym wpatrywał się coraz uważniej w to czoło zamyślone, dopiero
zrozumiał, że ma przed sobą wizerunek bogini. Była to Afrodite, ona sama,
która się była poczęła z piany morskiej. I mimo woli przychodziła na myśl
nieskromna legenda o przyczynie onej piany wód za sprawą Uranosa. A
przecież nie była to Pandemos, nie była nawet żona Hefajstówa ani kochanka
Anchizesa, a tylko jasny i dobry symbol życia, córka nieba i dnia…
Judym zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, które się obok niego
przesuwały. Było ich zresztą mało. Ocknął się dopiero wówczas, gdy usłyszał
w sąsiedniej sali kilka zdań wyrzeczonych po polsku. Zwrócił głowę z żywą
niechęcią w stronę tego dźwięku, pewny, że zbliża się ktoś „z kolonii”,
ktoś, co siądzie przy nim i zabierze na własność minuty rozmyślania o
pięknej Wenus. Zdziwił się mile, zobaczywszy osoby „pozaparyskie”. Było ich
cztery. Na przedzie szły dwie panienki — podlotki, z których starsza mogła
mieć lat siedemnaście, a druga była o jakie dwa lata młodsza. Za nimi
ciężko toczyła się dama niemałej wagi, wiekowa, z siwymi włosami i dużą a
jeszcze piękną twarzą. Obok tej matrony szła panna dwudziestokilkuletnia,
ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prześliczna i zgrabna. Wszystkie
stanęły przed posągiem i w milczeniu go rozpatrywały. Słychać było tylko
ciężkie, przytłumione sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywający się
za każdym ruchem podlotków i chrzęst kart Badeckera, które przewracała
starsza panna.
— Wszystko to pięknie, moje serce — rzekła matrona do ostatniej — ale ja
muszę usiąść. Ani kroku! Zresztą warto popatrzeć na tę imość. Tak… jest tu
nawet ławeczka.
Judym wstał ze swego miejsca i wolno odszedł kilka kroków na bok, jak gdyby
dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrzały sobie w oczy z
wyrazem pytania i przyciszyły rozmowę. Tylko najstarsza z panien, zajęta
Badeckerem, nie widziała Judyma. Otyła babcia energicznie usiadła na ławce,
wyciągnęła nogi ile się dało, i na jakieś szepty młodych towarzyszek
odpowiadała również szeptem właściwym starym paniom, który ma tę własność,
że w razie potrzeby może zastąpić telefonowanie na pewną odległość:
— A, Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest
wszystko jedno. Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł. Nogi mi
odjęło z kretesem… A teraz patrz jedna z drugą na tę, bo to przecie nie
byle co. Już ją człowiek raz widział dawnymi czasy. Jakoś mi się wtedy inna
wydała…
— A bo to pewno inna… — rzekła młodsza z turystek.
— Nie myśl no o tym, czy inna, czy nie inna, tylko się przypatrz. Spytają
później w salonie o taką rzecz, a ty ni be, ni me…
Druga panienka bez zachęty obserwowała Wenus w sposób zadziwiający. Była to
śniada blondynka z twarzą o cerze mętnej, smagławej. Czoło miała dość
wąskie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie można było określić, czy
jest ładna, czy brzydka. Wywierała wrażenie śniącej czy rozmarzonej, bo
powieki miała prawie przymknięte.
Judyma zaciekawiła ta twarz, więc stanął i nieznacznie ją śledził. Patrzyła
na marmurowe bóstwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go się
uczyła na pamięć, jakby je spod oka wzrokiem chłonęła. Kiedy niekiedy
wąskie i płaskie jej nozdrza rozszerzały się lekko od szybkiego
westchnienia. W pewnej chwili Judym zauważył, że powieki spuszczone z
nabożeństwem i dziewiczą skromnością dźwignęły się ociężale i źrenice dotąd
zakryte widzą nie tylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszakże zdążył
zobaczyć barwę tych oczu, już się skryły pod rzęsami.
Tymczasem najstarsza z panien odczytała cały rozdział o historii posągu i
zbliżyła się do pluszowego sznura. Oparłszy na nim ręce zaczęła przyglądać
się rzeźbie z ciekawością, entuzjazmem i oddaniem się, właściwym tylko
niewiastom. Można by powiedzieć, że w owej chwili przystępowała do
zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie były w stanie nic prócz posągu
zauważyć, pragnęły i usiłowały zliczyć wszystkie piękności, wszystkie cechy
dłuta Skopasa… o których mówił Badecker, spamiętać je i ułożyć w głowie
systematycznie jak czystą bieliznę w kufrze podróżnym. Były to oczy szczere
aż do naiwności. Zarówno jak cała twarz odzwierciedlały subtelne cienie
myśli przechodzących, oddawały niby wierne echo każdy dźwięk duszy i
wszystko mówiły bez względu na to, czy kto widzi lub nie, ich wyraz.
Judym po kilkuminutowej obserwacji tej twarzy nabrał przekonania, że gdyby
piękna panna pragnęła szczerze zataić otrzymane wrażenie, mowa oczu
natychmiast je wyda. Stał w cieniu i przyglądał się grze uczuć
przesuwających się po jasnej twarzy. Oto mało wiedząca ciekawość… Oto
pierwszy promyczek wrażenia sunie się po brwiach, przyciska rzęsy i zmierza
ku wargom, ażeby je zgiąć do miłego uśmiechu. Te same uczucia, które Judym
przed chwilą miał w sobie, widział teraz na licach nieznajomej. Sprawiało
mu to szczerą przyjemność. Rad by był zapytał, czy się nie myli, i usłyszał
z pięknych ust wynurzenie wrażeń. Nigdy jeszcze w życiu nie doświadczał
takiej chęci rozmawiania o sztuce i słuchania z pilnością, co sądzi o
ulatujących wrażeniach drugi człowiek…
Tymczasem ów drugi człowiek, zajęty statuą, na śledztwo ani na badacza
żadnej uwagi nie zwracał.
— Pamiętam — rzekła dama w wieku — inną grupę z marmuru. Była to jakaś
scena mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzydłami całuje śliczne
dziewczątko. Jest to może cokolwiek niewłaściwe dla was, moje sroki, ale
tak piękne, tak urocze, tak agréable, tak sensible…
Najstarsza z panien podniosła głowę i, wysłuchawszy całego zdania z uwagą,
rzekła przerzucając kartki:
— Coś tu zauważyłam… L'Amour et Psyché… Antoine Canova. Czy to nie to?
— A może i Psyche. Tylko że waham się, czy wam to pokazać — dodała ciszej.
— W Paryżu! Jesteśmy teraz w Paryżu! Musimy umoczyć wargi w pucharze
rozpusty… — szepnęła brunetka do starej damy w sekrecie przed młodszymi
towarzyszkami.
— A co mię tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory
malowane i rzeźbione, ale te oto…
— Babcia myśli, że my rozumiemy cokolwiek… — rzekła z przepyszną miną
najmłodsza. — Nie wiem tylko, po co tyle czasu tracić na oglądanie tych
rozmaitych korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki
Paryż!
— Ależ, Wando… — jęknęła brunetka.
— No, pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tym jest ciekawego? Wszelkie
te muzea i zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze
nudniejsze. Na przykład… Cluny. Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych
murów, cegły, nogi, ręce, gnaty…
— Cóż ty mówisz?
— No więc nie? Weźmy Carnavalet… Piszczele, paskudne, zakurzone truposze,
stare rupiecie spod kościołów. W dodatku trzeba koło tego chodzić z miną
uroczystą, nadętą, obok każdej rzeczy stać kwadrans, udając, że się patrzy.
Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez końca. No i te figury…
— Moje dziecko — wtrąciła babka — są to arcydzieła, że tak powiem…
— Wiem, wiem… arcydzieła. Ale przecież wszystkie obrazy są do siebie
podobne jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takimi
tutaj…
— Wando! — krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, oglądając
się dokoła.
Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że należałoby
wyjść, aby nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem, ale
żal mu było. Czuł w sobie nie tylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się
do tej rozmowy. Stał bezradnie, wytrzeszczonymi oczyma patrząc przed
siebie.
— No to chodźmy do tego Amora i Psyche… — rzekła stara dama dźwigając się z
ławeczki. — Tylko gdzie to jest — wbij zęby w ścianę…
— Niech babcia nie zapomina, że dziś jeszcze raz miałyśmy być w tamtym
prawdziwym Luwrze.
— Cicho mi bądź! Czekajcie no… Gdzież jest ów Canova? Pamiętam, byliśmy tam
z Januarym… Szło się jakoś… Zaraz…
— Jeżeli panie pozwolą, to wskażę im najbliższą drogę do Amora… to jest…
Antoniego Canovy… — rzekł dr Tomasz zdejmując kapelusz i zbliżając się
wśród ukłonów.
Na dźwięk mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo
zbliżyły się do starej damy, jakby się przed zbójcą chroniły pod jej
skrzydła.
— Aa… — odezwała się babka wznosząc głowę i mierząc młodego człowieka okiem
dość niechętnym. — Dziękuję, bardzo dziękuję…
— Panie darują, że gdy się słyszy… W Paryżu tak rzeczywiście… bardzo,
bardzo rzadko… — plótł Judym tracąc pewność nóg i języka.
— Pan stale w Paryżu? — spytała ostro.
— Tak. Mieszkam tu od roku. Więcej niż od roku, bo jakieś piętnaście
miesięcy… Nazywam się… Judym. Jako lekarz studiuję tutaj pewne… To jest
właściwie…
— Więc mówi pan, że jako lekarz?…
— Tak jest — mówił dr Tomasz, oburącz chwytając się wątka rozmowy, pomimo
że wyciągała na wierzch kwestie tyczące się jego osoby, których nie znosił.
— Skończyłem medycynę w Warszawie, a obecnie pracuję tutaj w klinikach, w
dziedzinie chirurgii.
— Miło mi poznać pana doktora… — cedziła dama dość ozięble. — My
wojażujemy, jak pan widzi, we czwórkę, z kąta w kąt. Niewadzka… To moje
dwie wnuczki, sieroty, Orszeńskie, a to ich i moja najmilsza przyjaciółka,
panna Joanna Podborska.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin