Wylie Jonathan - Labirynt cieni.doc

(1548 KB) Pobierz
JONATHAN WYLDE

JONATHAN WYLIE

lABIRYNT CIENI

 

Powieści Jonathana Wylie’go

w Wydawnictwie Amber

 

Labirynt cieni

w przygotowaniu

Dream -Weaver

LABIRYNT CIENI

PRZEKŁAD

JACEK KOZERSKI

AMBER

Dla Sue,

z wyrazami miłości

„Myśląc o tobie, maleńka”.

W LABIRYNCIE CIENI...

Ogród był tutaj od zawsze. Jeszcze zanim rodzaj ludzki przybył do tej krainy, nie kończące się cykle wzrostu i rozkładu rzuciły swój czar na to miejsce. Kwiaty rozchylały się, z pączków i więdły, liście rozwijały się i schły, owoce dojrzewały i spadały, nasiona rozsiewały się i kiełkowały, rozpoczynając cały proces na nowo.  Halana była ostatnią Ze Strażników, która wciąż, przestrzegała starych zwyczajów. Opiekowała się ogrodem od czasu, do którego nie sięgała pamięć nikogo z. Żyjących i teraz sama była częścią wiecznie powtarzających się cykli. Lecę życie mężczyzn i kobiet również ma swoje pory. Halana była już stara i krucha i nie potrafiła poruszać się wśród drzew i roślin tak żwawo, jak niegdyś. Jednak jej czujność nie Zmniejszyła się. Niektórzy z. co bardziej spostrzegawczych Lordów docenili jej wartość i dali jej ostatnie zadanie do wykonania.  Przez cały rok Halana tylko obserwowała, dzień po dniu Zapamiętując niezliczone mnóstwo istnień ogrodu. Nic nie umknęło jej uwadze - czy była to najsubtelniejsza zmiana, czy też najokazalsze przeobrażenie. Pory roku odkładały się w jej pamięci, w miarę jak następowały po sobie w otaczającym ją świecie.  A potem zabrała się do dzieła. Stare ręce poruszały się z. pajęczą delikatnością i portret, niemal niedostrzegalnie, zaczęła nabierać kształtu. Praca trwała wiele lat; w jej umyśle pory roku nakładały się na siebie, lecz ręce Halany nigdy nie ustawały. Nawet kiedy jej oczy osłabły i świat, jaki nimi oglądała pociemniał, przecież, nie zawahała się, widząc teraz, nosem, językiem i uszami. Zapachy, smaki i dźwięki ogrodu były dla niej bardziej wyraziste, niż, obrazy słonecznego dnia w dziecięcych oczkach.

Wreszcie dzieło było niemal skończone, lecz, ona nie zwolniła tempa.  Jej czas nadszedł i była z tego zadowolona. W pewnym sensie gobelin był historią jej życia; w innym, był jej życiem.  Kiedy ostatni węzełek znalazł się na swoim miejscu, Halana Z, wdzięcznością po raz, ostatni wciągnęła powietrze i wreszcie pożegnała się z, ogrodem i tym światem.

PROLOG

Atak nastąpił o świcie. Nim wzeszło słońce, jedynymi mieszkańcami wioski, którzy w niej pozostali, byli martwi. To byli ci szczęśliwi.

Cztery dni wcześniej dwaj chłopcy opuścili swoje domy.  Wracali do nich już jako mężczyźni. Wyłonili się oddziel-nie z lasu i wkroczyli na szlak, który miał zaprowadzić ich z powrotem do czekających z radosnym powitaniem rodzin i przyjaciół - oraz uroczystości świętującej ich sukces. Kiedy się spotkali, uśmiechnęli się do siebie w nagłym poczuciu koleżeństwa. Choć wciąż dzieliły ich od domu dwie godziny marszu, czas ich próby już się skończył.

Każdy niósł trofeum zdobyte podczas obrzędu przejścia w wiek męski. Varo, starszy o rok, dźwigał worek, z które-go wystawały złośliwie zakrzywione szable dzika. Brostek, z otwartymi ustami, wytrzeszczył oczy na to trofeum i gwizdnął z podziwem. Jak wszyscy, którzy wiedli życie w głębokich lasach i górskich komyszach, wiedział dosko-nale, że wyrośnięty odyniec jest groźniejszy, niż wszystkie drapieżniki zamieszkujące ten dziki region.  Uśmiech Varo zrobił się jeszcze szerszy i w jego ciepłych, ciemnobrązowych oczach rozbłysły wesołe iskierki.  - Chcesz zobaczyć? - zapytał.

Kiedy Brostek z ożywieniem skinął głową, Varo zsunął z ramion skórzane paski worka i bezceremonialnie wy-rzucił łeb odyńca na wilgotny grunt. Małe, czerwone oczka z zastygłym wyrazem wściekłości spojrzały na nich oskar-ży cielsko z obu stron pokrytego szczeciną pyska. Pożółkłe szable zaginały się ku górze, a z rozwartego ryja wystawał złamany koniec włóczni Varo. Krew zakrzepła na kłach i wargach potwornej głowy.

Brosteka przebiegł dreszcz. Nigdy przedtem nie widział takiego szkaradnego stwora - i miał gorącą nadzieję, że nigdy niczego podobnego, a zwłaszcza żywego, nie spotka na swej drodze.

- Jest wielki - wyszeptał, nie potrafiąc wymyśleć niczego lepszego, co mógłby powiedzieć.

- Wiem. - Uśmiech Varo wyrażał nieco większe zado-wolenie z siebie.

Wiedział na pewno, że za pamięci mieszkańców wioski żaden chłopiec nie mógł poszczycić się taką zdobyczą jak on, więc teraz pozwolił sobie na wspaniałomyślność. - To również jest piękne - zauważył, wskazując na łeb siwo-włosej wadery i skórę zwisającą z ramion Brosteka.  Przez chwilę młodszy chłopiec wahał się, lecz potem odpowiedział tak pewnie, jak potrafił.

- Niezłe - rzekł. - Walczyła całkiem dobrze. - Aż do teraz Brostek czuł się wcale zadowolony ze swojej zdoby-czy, lecz niespodziewanie z całego polowania mógł przypo-mnieć sobie tylko lodowate przerażenie, które ogarnęło go, kiedy podkradał się do dziwnie nieśmiałej ofiary, oraz wywołującą panikę furię ostatniej podjętej przez wilczycę próby obrony. Zwycięstwo przyszło chłopcu niełatwo; świadczyły o tym rozdarcia odzieży, groźnie wyglądające zadrapania na jego ramionach i matowe plamy krwi na gęstej sierści zwierzęcia. Spojrzał na wciąż wyszczerzoną paszczę i błyszczące śmiercią oczy, i nagle jego wyczyn wydał mu się już nie tak bardzo godny uwagi.  - Wilki są najgorsze - stwierdził Varo. - Jak udało ci się oddzielić ją od stada?

- Nie musiałem tego robić - przyznał Brostek. - Stado pociągnęło dalej bez niej. - Kiedy jego towarzysz nie skomentował tej zaskakującej informacji, dodał z zakłopo-taniem: - Myślę, że po prostu miałem szczęście.  - Myśliwy sam pracuje na swoje szczęście. - Varo zacy-tował w odpowiedzi stare przysłowie. - Wracajmy do domu. Potrzebuję prawdziwego posiłku!

Ja też! - Brostek wyszczerzył zęby w uśmiechu. Myśl 0 powrocie do wioski ogrzała go bardziej niż blade słońce wczesnej jesieni i pragnął teraz jak najszybciej znaleźć się w domu. W wieku czternastu lat, powodowany młodzień-czą zuchowatością, dobrowolnie zgłosił się na próbę i tylko swemu uporowi i dumie zawdzięczał, że starszyzna wioski pozwoliła mu na to. Prośba Varo, starszego, silniejszego 1 już wyższego niż wielu dorosłych mężczyzn, nie wywołała takich wątpliwości.

Próba dorosłości miała swe źródło w wielopokoleniowej tradycji, sięgającej swymi korzeniami czasów pierwszych kolonizatorów tej dzikiej, wyżynnej krainy, i w rzeczy samej była dość prosta. Wszystkim, co kandydaci na myśliwych musieli zrobić, było przeżycie czterech dni we wciąż dzikim lesie, mając do dyspozycji jedynie własne umiejętności i instynkty oraz wybraną przez siebie ręczną broń i myśliwski nóż. Zdobycz nie była konieczna, ale z czasem sami chłopcy uczynili powrót do domu z jakimś trofeum sprawą honoru, i teraz niewielu powracało nie wykazawszy się niczym podczas swej pierwszej samodziel-nej wyprawy.

Próby odbywały się albo wiosną, albo jesienią, co z jednej strony chroniło kandydatów do miana myśliwych przed surowością zimowych nocy, z drugiej zaś nie pozwalało im korzystać ze względnej łatwości noclegów w letnim cieple, lecz każdy chłopiec dowolnie wybierał czas własnej próby, zwracając się o zatwierdzenie tej decyzji do starszyzny wioski. Tego roku Varo i Brostek byli jedynymi ochotnika-mi i wydawało się właściwe, że powinni wracać razem, nawet jeśli przedtem nie byli sobie szczególnie bliscy. Varo był synem jednego z najlepszych myśliwych wioski, mężczyzny szanowanego zarówno za jego pomysłowość i inteligencję, jak za siłę i dzielność, i młodzieniec odziedziczył te zalety, uzupełniając nimi własną pewność siebie i niezawodne poczucie humoru. Natomiast Brostek był sierotą, porzuco-nym jako dziecko przez grupę koczowników. Został przyga-rnięty przez parę starszych ludzi, których pokochał gwałto-wną, opiekuńczą i wierną miłością, lecz którym nigdy nie udało się sprawić, by zapomniał o tym, że go porzuco-no - bez względu na to, jak bardzo się starali. Nawet teraz przepaść dzieląca obu młodzieńców nie zniknęła zupełnie, lecz wspólny trud i atmosfera koleżeństwa, jaką stwarzała próba, uczyniły z nich przyjaciół - przynajmniej na ten czas.  Kiedy Varo wepchnął łeb dzika z powrotem do worka, w zaroślach rosnących przy szlaku rozległ się jakiś szelest.  Młodzieńcy odwrócili się. Z gęstwiny podszycia wyłonił się mały, szary wilczek, który z takim napięciem wytrzeszczył na nich oczy, że poczuli się wręcz onieśmieleni. Przez parę chwil żadne z nich się nie poruszyło, a potem Brostek wyciągnął miecz i zaczął wymachiwać nim dziko.  - Odejdź! - krzyknął. - Idź sobie!

Wilczek obserwował go uważnie, lecz nie poruszył się nawet wtedy, kiedy młodzieniec z wyraźną groźbą zrobił krok naprzód.

- Wygląda na to, że dostałeś więcej, niż się spodziewa-łeś -zauważył Varo, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.  - O tej porze roku nie powinno być żadnych szcze-niąt - poskarżył się gorzko Brostek. - Odejdź! - krzyknął znowu, lecz szczenię tak jak i przedtem nie zwróciło na to uwagi.

- To oczywiste, dlaczego matka oddzieliła się od sta-da - rzekł Varo.

- Nie zabiłbym jej, gdybym wiedział - usprawiedliwił się z zakłopotaniem Brostek. Myśliwska tradycja, zakazująca zabijania matek opiekujących się młodymi, według niego obejmowała nawet wilki.

- Przecież to wilk! - zawołał z niedowierzaniem Varo. - Im ich mniej, tym lepiej. Zabij go i skończ z tym.  - To ona.

- Co?

- To samiczka - mruknął cicho Brostek.

- Zbliżyłeś się na tyle, by to zobaczyć? - zapytał ze śmiechem Varo.

- Zraniła się - odparł tonem usprawiedliwienia jego towarzysz. - Oczyściłem tylko skaleczenie, to wszystko.  - Zrobiłeś to?!

Brostek nie odpowiedział, czując palący rumieniec na twarzy. Odejdź! błagał w duchu maleńkie wilczątko. Wie-dział, że nie potrafi zdobyć się na to, by ją zabić. A przekaza-nie tej sprawy w ręce Varo byłoby absolutnym upokorzeniem.  Szczenię ziewnęło niespodziewanie, odsłaniając dwa rzę-dy ostrych jak igły ząbków. Potem zaskomliło pytająco.  Varo roześmiał się znowu.

- Jest wcale ponętna - zauważył sucho.

- To wilk! - odparł gniewnie Brostek. - Chcę się go pozbyć, ale on wciąż idzie za mną.

- Czuje zapach matczynej skóry - rzekł starszy chłopiec.  - Wiem - warknął z irytacją jego towarzysz, wściekły na siebie za to, że wcześniej nie uświadomił sobie tej oczywis-tej prawdy.

Wpatrywali się w obserwujący ich kłębek futra, wiedząc jak zwodnicze jest to przymilne zachowanie się szczeniaka.  - Kiedy odrobinę podrośnie, nie będzie już taka przyja-cielska - rzekł Varo. - Lepiej zadecyduj, co zamierzasz z nią zrobić.

Brostek po raz ostatni spróbował odstraszyć szczeniaka.  Wilczątko spięło się, ale nie poruszyło się i Brostek ponie-chał dalszych prób w obliczu tak niedorzecznego uporu.  - No dobrze - powiedział. - Chodźmy. Na otwartym terenie łatwo zostawimy ją za sobą, a poza tym i tak nie wejdzie za nami do wioski.

Varo powstrzymał się od komentarza i ruszył za swoim towarzyszem, który kroczył w milczeniu szlakiem. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie.

- Jak udało ci się upolować tego dzika? - zapytał w końcu Brostek, mając nadzieję przywrócić wcześniejsze poczucie wspólnego zadowolenia.

- Rozwścieczyłem go tak bardzo, że zabił się sam - od-parł młody myśliwy, a potem z ożywieniem relacjonował, w jaki sposób wytropił odyńca, doprowadził go do szału rzucając w niego kamieniami i grudami ziemi, i jak następ-nie pozwolił mu szarżować na siebie - ale tylko w takich miejscach, gdzie mógł umknąć wciągając się szybko na gałęzie drzew. To postępowanie wydawało się Brostekowi szaleństwem, lecz Varo powtarzał je kilka razy, aż dzik - stworzenie, którego wzrok nie jest najlepszy - zaszar-żował po raz ostatni. Tym razem chłopiec nie ustąpił: ciężką włócznię wsparł mocno o pień drzewa, trzymając ją tak, by nie rzucała się w oczy. W ostatniej chwili Varo skierował ostrze w stronę odyńca a oszalałe zwierzę nabiło się samo na włócznię i kwicząc wyzionęło ducha w fontan-nie krwi.

- Sam się nadział jak na rożen, od głowy do ogona - zakończył radośnie Varo. - Od razu mógłbym go upiec.  Opowieść w równym stopniu przygnębiła Brosteka, jak napełniła go podziwem. Wiedział, że nie starczyłoby mu zimnej krwi, by polować z taką zuchwałością.  - Sporo czasu musiałem poświęcić, by odrąbać łeb mo-im nożem - dodał z zadowoleniem Varo. - Przydałby mi się do tego twój miecz.

Brostek zastanowił się, czy w słowach towarzysza nie kryje się jakiś docinek, ale nie doszukał się żadnego.  - To zdumiewające - rzekł szczerze. - Twój ojciec bę-dzie z ciebie dumny.

- A twój z ciebie - odparł natychmiast starszy chło-piec. - Wilk to nie byle jaka zdobycz.

Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu, myśląc o tym, jakie przyjęcie zostanie im zgotowane w wiosce, i o tym, jak będą się chełpić, kiedy przybędą młodsi chłopcy, by ich powitać. Poranek stawał się coraz cieplejszy, a ich ogarnęło jeszcze większe radosne uniesienie. Przyspieszali kroku, w miarę jak narastało w nich podniecenie i śmiali się niepohamowanie ze wzajemnych, niezbyt wybrednych żartów.

Wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od wioski, kiedy ich nastrój nagle się zmienił, choć później żaden z nich nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób zrozumieli, że stało się coś złego. Może spowodowała to głęboka cisza kryjąca się pod nieustannym szumem lasu, może ich nozdrza uchwyciły słabą woń cierpkiego dymu, a może była to tylko nieokreślona zmiana w atmosferze miejsca, które znali tak dobrze. Bez względu na przyczynę, dwaj chłopcy przyspieszyli kroku, zapomniawszy o swoich drobnych tryumfach. Niemal biegnąc, wypadli na polanę, która otaczała wioskę, i natychmiast zrozumieli, że ich najgorsze obawy były uzasadnione. Znieruchomieli, wtrą-ceni w pełne niedowierzania milczenie przez grozę tego, co zobaczyli.

Zwykle o tej porze dnia wioska przedstawiała sobą obraz ożywionej działalności; pielono ogrody, naprawiano chaty, dzieci krzyczały i bawiły się, mężczyźni i kobiety zajmowali się zwykłymi sprawami codziennego życia. Jed-nak teraz to miejsce było opuszczone, pogrążone w śmier-telnym bezruchu i ciszy. Nic się nie poruszało, nawet najmniejszy ptak. Niektóre z drewnianych domów zmieniły się w stosy popiołu, a w stojącym niemal bez ruchu powietrzu wznosiło się kilka wstęg dymu. Lecz wiele do-mów pozostało nietkniętych, jak gdyby ich właściciele wymknęli się po prostu na poranną przechadzkę. Varo i Brostek wiedzieli, że było inaczej, lecz wciąż nie mogli pogodzić się ze straszliwym nieszczęściem, jakie spadło na ich domy.

- Nie - jęknął Varo. - Nie tutaj. Nie tutaj! - W jego pełnym męki, bezcelowym zaprzeczeniu słychać było bła-galną nutę.

Brostek pierwszy odzyskał władzę w nogach. Odrzuciw-szy worek i wilczą skórę, pobiegł do chaty swoich rodzi-ców, wznoszącej się pośrodku osady. Solidne drewniane drzwi zostały wyrwane z zawiasów i odrzucone na bok.  - Mamo?! - krzyknął. - Tato?!

Chłopiec skoczył do środka i ze wzdrygnięciem zatrzy-mał się w miejscu. Początkowo w nagłym półmroku nie widział wyraźnie - lecz potem jego oczy przywykły i poczuł nagłe mdłości. Odwrócił się i słaniając się na nogach wyszedł na zewnątrz, oddychając szybko, jak gdyby całe powietrze zostało wyssane z jego płuc. Zgiął się wpół i zwymiotował gwałtownie.

Stopniowo konwulsje osłabły, pozostawiając po sobie bolesną pustkę, i po chwili zmusił się, by jeszcze raz zajrzeć do środka. Jedno spojrzenie wystarczyło, bo potwierdzić to, co zobaczył wcześniej. Wszyscy górale słyszeli oczywiś-cie te opowieści. Lecz teraz po raz pierwszy stanął oko w oko z prawdziwą grozą Nożowników Bari.

Jego rodzice leżeli obok siebie na własnym stole, a ich obecna postać ledwie przypominała ludzkie istoty. Skóra i ścięgna ciasno opinały kruche kości. W wytrzeszczonych ślepych oczach zastygł wyraz nieopisanego przerażenia; wąskie, białe jak kreda wargi odsłaniały wyszczerzone groteskowo zęby. Na szyjach i ramionach widniało kilka cienkich, jak gdyby zrobionych brzytwą nacięć, lecz wokół trupów nie było widać plam krwi. Krew z ich ciał została wysączona co do kropli.

Brostek stracił panowanie nad sobą.

- Nie! - krzyknął. - Nie!

Wyciągnąwszy miecz uderzył nim w ościeżnicę, wrąbując ostrze w stare twarde drewno, a potem wyszarpnął je gwałtownym ruchem. Uderzył jeszcze raz, przeklinając i krzycząc, jak gdyby chciał wyładować swoją furię na nieobecnym wrogu. Łzy wściekłości i smutku płynęły z jego obłąkanych zielonych oczu, gdy przekleństwami i niepoha-mowaną gwałtownością dawał upust przyprawiającemu go O szaleństwo żalowi. Bredził, skowycząc niezrozumiale i dopiero brak tchu przerwał potok pełnych gryzącego żalu słów. Siły opuściły go i odrzuciwszy miecz osunął się na kolana i zapłakał.

Jakiś czas później rozległ się za nim odgłos wolnych, miarowych kroków i zmusił się, by się odwrócić i spojrzeć na swego towarzysza. Wyraz przystojnej twarzy Varo po-wiedział mu wszystko.

- Widziałeś? - zapytał Brostek łamiącym się z przeraże-nia głosem.

Varo skinął głową z wyrazem martwoty na twarzy. Jego oczy pozostały bez wyrazu; nie pojawił się w nich nawet cień emocji, najmniejszy ślad uczucia. Wyglądało, jak gdy-by wycofał się w głąb siebie, pozostawiając na zewnątrz zimną, zlodowaciałą skorupę ciała. Niemal zaskoczył Bros-teka, kiedy się odezwał.

- Wszyscy, którzy pozostali, wyglądają tak samo - po-wiedział obojętnym tonem. j - Twoi... twoi rodzice? !

- Moja matka zniknęła - poinformował go Varo spo-kojnym, jednostajnym głosem. - Moje siostry również.  Ojciec nie żyje. Przynajmniej on zginął walcząc. Na jego ranach jest krew.

Nóż wbity we wnętrzności Brosteka przekręcił się znowu.

- A jego rodzice? - wyszeptał. - Czy oni również nie żyją?

Dziadkowie Varo należeli do grupy najbardziej szano-wanych starszych wioski.

- Tak.

- Jak oni? - Brostek skinął ręką w stronę swojego domu.

- Tak.

Brostek zaklął szeptem i zwiesił głowę. To nie tak miało być! Dzisiejszy dzień winien być dniem radości i święta.  Zamiast tego...

Tylko jedna rzecz się nie zmieniła. Teraz nie miał wybo-ru - musiał stać się mężczyzną.

- Chodźmy - powiedział Varo. - Musimy spalić ciała.  To, co się stało, powoli zaczęło docierać do Brosteka i zmusił się, by powstać. Wiedział, że jeżeli ofiary Nożow-ników wkrótce nie zostaną spalone, zaczną gnić i staną się źródłem zarazy.

Młodzieńcy pracowali przez całą resztę dnia, budując ogromny stos pogrzebowy z drewna wyrąbywanego z oca-lałych domów. Zmarli - okropne zwłoki ofiar Nożow-ników oraz ciała mężczyzn, którzy zginęli usiłując bronić swoich domów - zostali ułożeni w ciasnych rzędach na szczycie stosu. O zmierzchu, w milczącej zgodzie Varo i Brostek dołożyli do stosu swoje trofea. Posępny łeb dzika i szczerząca zęby wilcza skóra stanowiły makabryczne uzupełnienie sceny. Dwaj młodzi mężczyźni rozpalili ogień i cofnęli się, by obserwować jak ich ostatnie więzi z prze-szłością rozpływają się w dymie. Spędzili bezsenną, wloką-cą się bez końca noc, obserwując płomienie i iskry strzela-jące w niebo, i rozmyślając posępnie o losie tych, którzy w przeciwieństwie do zmarłych zniknęli bez śladu. Nożow-nicy uprowadzali tylko młodych i silnych, i żadnego z ich jeńców - czy był to mężczyzna, kobieta, czy dziecko - nigdy więcej już nie widziano.

Następnego ranka zebrali garść rzeczy - pamiątek po ich dawnym życiu - uzupełnili ekwipunek podróżny i przygo-towali się do drogi. Lecz zanim wyruszyli, Varo zaprowa-dził swego towarzysza do największej chaty, która ocalała i pokazał mu znaki, najwyraźniej wypalone w drewnie ościeżnicy. Wewnątrz dużego kręgu widniało siedem sym-boli, ale żaden z nich nic dla Brosteka nie znaczył. Jeden z siedmiu, środkowy symbol w kolistym wzorze, został powtórzony niżej. Był to odwrócony trójkąt, który zdawał się wskazywać na ziemię.

- Zapamiętaj te znaki - polecił Varo swemu towarzy-szowi.

Kiedy wpatrywali się w dziwne symbole, wewnątrz zna-ków zawirowały plamki nienaturalnego, zielonobłękitnego światła, jak gasnące iskry czarodziejskich ogników. Bros-tek zadrżał, wiedząc że z pewnością zapamięta te znaki do końca życia. Stanowiły jedyne realne świadectwo, na któ-rym on i Varo będą się opierali szukając zemsty.  Bez jednego słowa więcej, dwaj młodzi mężczyźni od-wrócili się i ruszyli w drogę, opuszczając wioskę i kierując się na zachód; od gór ku sercu Levindre. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie.

Kilkanaście kroków za nimi, odrobinę utykając, podąża-ło wilcze szczenię, jak mały, szary cień.

Część PIERWSZA

TREVINE

 

ROZDZIAL PIERWSZY

Cień uniosła wzrok z lekko powyginanych desek pod-łogi, gdzie leżała z łbem złożonym pomiędzy przed-nimi łapami. Zawsze czuła się odrobinę niepewnie w tym dziwnym domu - a jeszcze bardziej w towarzystwie jego jeszcze dziwniejszej mieszkanki. Wilczyca rzadko ro-zumiała do końca to, co robią ludzie - jej świat był o wiele prostszy - a kobieta, która mieszkała tutaj, stanowiła dla niej absolutną tajemnicę. Teraz przynajmniej rozpoznawa-ła już łączącą się z nią szczególną mieszaninę zapachów - woń, która wskazywała, że jest kobietą, stęchliznę książek i zapach niewidocznych kwiatów. Ten ostatni wprawiał wilczycę w zakłopotanie, lecz ludzie zdawali się go lubić.  A poza tym wydawało się, że kobieta wciąż coś mówi.  W porównaniu z nią nawet pan Cienia sprawiał wrażenie milczka.

- Czy nie dosyć już zrobiliście? - zapytała Magara, a w jej głosie zadźwięczało rozdrażnienie. Przycinała włosy Varo, ostrożnie operując nożyczkami; starała się zaprowa-dzić jakiś porządek w tym białoblond chaosie.  - Jak dotąd usunęliśmy ze świata tylko kilku degenera-tów sprzymierzonych z Nożownikami - odparł Brostek.  Rozwalił się na krześle i z widocznym smakiem pożerał kawałek owocowego ciasta. - Zawsze będą mogli znaleźć kogoś w zastępstwie. Chcemy dostać samą siódemkę.  - Ale próbujecie już od czterech lat... - zaczęła.  - Niemal pięciu - mruknął Brostek i spochmurniał na chwilę.

- Bez powodzenia i słowa podzięki od kogokolwiek - nie ustępowała Magara. - Nawet wieśniacy, których uratowa-liście, mają krótką pamięć. Zasłużyliście na odpoczynek.  - Nie! -Tym jednym słowem stanowczego sprzeciwu Varo włączył się do przeciągającej się i bezowocnej dyskusji; jego niespodziewany okrzyk sprawił, że Magara aż się wzdrygnęła.  - Nie odzywaj się, kiedy to robię, chyba że chcesz stracić ucho - zaprotestowała. Powiedziawszy to, uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z ironii, jaką niosło ze sobą wydawanie przez nią poleceń Varo. Nawet kiedy siedział, jego głowa znajdowała się niemal na tym samym poziomie, co jej własna; stojąc, górował nad nią jak wieża. Jednak jej uwaga nie uraziła go.

Gdyby tylko nie był wciąż taki uprzejmy. Gdyby choć raz na jakiś czas gniewał się, radował, smucił - cokolwiek! - wówczas rozumiałabym go lepiej.

Magara mogła czuć usprawiedliwioną dumę ze swego zrozumienia innych ludzi. Wielu przychodziło do niej po radę, albo po prostu po to, by porozmawiać. Lecz Varo pozostawał dla niej zamkniętą księgą. Tylko jego ciało - doskonale proporcjonalne, oszołamiające przystojne cia-ło - nie kryło w sobie tajemnic. I było wszystkim, co kiedykolwiek komukolwiek pokazał.

Natomiast Brostek...

Spojrzała na towarzysza Varo i uśmiechnęła się. Dalej pakował w siebie łyżką jedzenie, mlaszcząc przy tym bez-wstydnie, jak gdyby nie jadł od wielu dni.

- Jeszcze trochę, a staniesz się tak tłusty jak ja - upo-mniała go.

Brostek uśmiechnął się i przełknął. Słyszał to nie pierw-szy raz.

- Nie jesteś tłusta - odparł.

- Nie mieszczę się w połowę moich rzeczy - sprzeciwiła się.

- Musiały skurczyć się w praniu - zauważył.

- Po prostu starasz się mnie pocieszyć.

- Jesteś mała - odpowiedział poważnie - ale doskonale zbudowana.

- Rzeczywiście mała. - Nawet Brostek, którego wzrost nie przekraczał przeciętnego wzrostu młodego mężczyzny, był od niej wyższy o pół głowy.

- I robisz najlepsze owocowe ciasto w kraterze - cią-gnął.

- To właśnie mój problem - westchnęła Magara.  - Co więcej - mówił dalej Brostek, nie zbity z pantały-ku - twoje włosy są koloru dojrzałej pszenicy, a oczy tak błękitne jak bezchmurne niebo... - Magara wybuchnęła śmiechem i musiała odłożyć nożyczki, lecz Brostek ciągnął nie zmieszany dalej. - Przeczytałaś tyle książek, ile nie przeczytał żaden uczony, i wiesz o świecie więcej, niż ja zdołam zapamiętać przez całe życie. Małe dzieci i zwierzęta kochają cię. Jesteś wyśmienitą fryzjerką, krawcową i ku-charką.

- Przestań bredzić - rozkazała, uśmiechając się.  - Nie. To nie wszystko. Jesteś również doskonałym partnerem do kieliszka, ponieważ - z powodu pewnych całkowicie nieusprawiedliwionych zalet twojego organiz-mu, niedostępnych nam, zwykłym śmiertelnikom - nigdy nie cierpisz następnego dnia z przepicia i stąd możesz opowiedzieć nam wszystko, co działo się poprzedniej nocy! - Przerwał dla nabrania tchu. - Jesteś, krótko mówiąc, doskonała.

Kilka chwil minęło w ciszy.

- Och, skończyłeś już? - zapytała w końcu Magara, tonem i przygnębionym wyrazem twarzy dając jasno do zrozumienia, że jest zawiedziona.

- Otworzyłem przed tobą moje serce - odparł natych-miast, szeroko rozpościerając ramiona. - Cóż więcej mogę uczynić?

- Jesteś samą radością - powiedziała. - Nigdy nikt inny nie stara się mnie pocieszyć.

Brostek odstawił półmisek, a potem jednym płynnym ruchem zsunął się z krzesła, lądując na kolanie z rękoma przyciśniętymi do serca. Udało mu się przybrać urażony i jednocześnie uroczysty wyraz twarzy, a w jego zielonych oczach zamigotały iskierki.

- Niech Talizman przeszyje mnie swoim dziobem, jeśli powiedziałem choć jedno słowo nieprawdy - rzekł pompa-tycznym tonem.

- Mogłabym się w tobie zakochać - odpowiedziała mu czule. - Gdybyś tylko nie był taki brzydki.  - Ach, cóż za okrutny los! - zawołał. - Usłyszeć, jak moja ułomność zostaje przeklęta ustami piękności. Schro-nię się za maską i nigdy już świat nie zobaczy mojej twa-rzy! - Opadł ciężko na krzesło, wypełniając je niezgrabną mieszaniną członków, a potem uśmiechnął się do gos-podyni. - Znajdzie się jeszcze kawałeczek ciasta? - zapytał z nadzieją w głosie.

- Nie - odparła, odwzajemniając mu uśmiech. - Przy-nieś mi trochę wody, bym mogła ogolić ten wielki kloc, który jest twoim przyjacielem.

Podczas tej wymiany zdań Varo siedział bez ruchu, pogrążony w stoickim milczeniu. Brostek wstał, by spełnić prośbę Magary. Cień natychmiast uniosła głowę i obser-wowała go, dopóki nie wrócił z miską. Magara obser-wowała go również.

On naprawdę nie jest brzydki, pomyślała, ale...  Rysom Brosteka, branym z osobna, nic nie można było zarzucić, lecz ich połączenie dawało dziwaczny efekt... Jego twarz nie była zniekształcona, lecz na pewno nieładna i niepokojąca. Wyglądało to tak, jak gdyby był posągiem odlanym w kawałkach przez mistrza, a następnie złożonym rękoma niezdarnego, pozbawionego talentu ucznia. I cho-ciaż Magara lubiła go, to jednak nie mogła zaprzeczyć, że fizycznie nie pociągał jej wcale.

Odebrawszy od niego miskę z wodą, odrzuciła od siebie te myśli i wyszła, by przynieść trochę pieniących się krysz-tałów, które jej przyjaciel, alchemik Iro, wyprodukował przez pomyłkę. Potem zaczęła wcierać miksturę w rzadką, jasną brodę Varo. Ciemnobrązowe oczy, które powinny być ciepłe i przyjacielskie - i które zupełnie nie pasowały do jasnoblond włosów - wpatrywały się w nią lodowato spokojne, w jakiś sposób przypominając jej zimny me-tal - i co dziwne, sprawiały wrażenie niemal bezbarwnych.  Na jego twarzy rzadko gościł inny wyraz niż wyraz nie-ustannej czujności. Mówił mało i nigdy bez potrzeby.  W jaki sposób ta tak nie pasująca do siebie para tworzy taki zgrany zespól? zastanowiła się, nie po raz pierwszy zresztą.  A jednak ci dwaj mężczyźni byli nierozłączni, zespoleni silniejszą i głębszą niż jakiekolwiek słowa więzią, która trwała od dnia sprzed blisko sześciu lat, kiedy to stracili swoje rodziny, domy i niewinność dzieciństwa. Magara znała ich już niemal trzy lata; jej dom stał się schronieniem, do którego powracali ze swych wędrówek. Ich nieustanna, krwawa i pozornie bezowocna zemsta była już jej aż nadto dobrze znana.

Ostatnim pociągnięciem brzytwy M agar a skończyła go lenie, odsłaniając silną szczękę w doskonałej twarzy Varo Szerokie barki, zwężający się ku biodrom tors - nagi teraz by ścinki włosów nie spadały na ubranie - muskularne ręa i nogi dopełniały obrazu.

Jeśli jakikolwiek mężczyzna może być nazwany pięknym, pomyślała, to jest nim Varo. Jednak wiedziała, że nie byłi jedynym człowiekiem, któremu odbierało odwagę nieugięti spojrzenie tych zimnych oczu oraz pełne niezachwianego spokoju zachowanie młodego mężczyzny.

- Skończyłam z tobą - oświadczyła i cisnęła mah ręcznik, mierząc w twarz Varo. Złapał go, wytarł si( i wstał, nie zawracając sobie głowy usunięciem ścinkom włosów z ramion. - Teraz ty - powiedziała Magara, od’ wracając się do Brosteka. -Tylko najpierw zetrzyj krem z twarzy!

Brostek wyprostował się posłusznie, zsunął z krzesła i położył na podłodze.

- Chodź, dziewczynko.

Cień podbiegła natychmiast i zaczęła zlizywać krem z bokobrodów swego pana. Był to komiczny obrazek, leci Magara nie potrafiła powstrzymać dreszczu na widok przerażających kłów wilczycy, poruszających się tak blisko odsłoniętej szyi przyjaciela. Wiedziała, że Cień była ab-solutnie oddana Brostekowi i zwykle odznaczała się łagod-nym usposobieniem, tak jak dobrze wyszkolony i ukocha-ny pies. Wilczyca nosiła nawet obrożę, którą jej pan założył jako ukłon w stronę cywilizacji, lecz czasami w jej oczach rozbłyskiwała dzikość - a wówczas wydawało się, że jesz-cze chwila i popędzi wraz ze stadem, wyjąc dziko wśród pokrytych śniegiem górskich pustkowi. Pomimo że była rzekomo „oswojona”, Cień wciąż wprawiała w nerwowj nastrój wiele osób.

Wilczyca skończyła swój nieoczekiwany posiłek i Bros-tek wstał. Zdjął koszulę i zajął miejsce Varo na stołku. Gdy dwaj mężczyźni się poruszyli, dom zakołysał się łagodnie.  - Dziękuję ci - powiedział spokojnie Varo.

- Jesteś zawsze mile widziany, dobry panie - odparła, składając głęboki ukłon, w próżnej nadziei wywołania uśmiechu.

Wysoki mężczyzna skinął jej tylko uprzejmie głową, a potem odwrócił się i wyszedł. Na zewnątrz zatrzymał się i oparł o balustradę kładki. Letnie słońce złociło jego imponującą postać.

Magara rozpoczęła toaletę Brosteka, próbując rozczesać palcami jego splątane, czarne włosy.

- Au! Ostrożnie - zaprotestował. - Uważaj na mój ży-wy inwentarz. Bardzo go sobie cenię.

- Być może powinnam spróbować wykurzyć te zwierzą-tka dymem - powiedziała z zamyśleniem. - Podłożyć ogień pod ten gąszcz byłoby o wiele łatwiej niż wycinać go.  - Myślę, że pójdę się wykąpać - powiedział szybko, próbując powstać.

- Oparzenia zagoiłyby się wcale szybko - stwierdziła, przyciskając go do stołka. - A teraz spokojnie, albo na-prawdę stracisz ucho.

Zaczęła strzyc i na podłogę spadły pierwsze kosmyki ciemnych włosów. Na zewnątrz, Varo nie poruszał się ani nie odzywał.

- Czy on kiedykolwiek przestanie? - szepnęła na wpół do siebie Magara.

- Nie - odpowiedział cicho Brostek, przynajmniej raz poważny. -1 ja też nie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Napaści Nożowników rozpoczęły się przed ponad dzie siecioma laty. Początkowo ich ofiarami padali samo tni wędrowcy lub pojedynczy pasterze i wiele zwłol zostało odkrytych dopiero kiedy pozostały z nich cuch nące, gnijące resztki, ledwie rozpoznawalne jako dali ludzi. Później najeźdźcy stali się zuchwalsi, atakując osa motnione zagrody i myśliwskie chaty, a potem całe wioski Za każdym razem, z butą odzwierciedlającą ich wzras tającą zuchwałość, zostawiali swój znak wypalony na bel kach napadniętych domów - a czasami nawet na skóra swych ofiar.

Strach ogarnął górskie społeczności. Choć wielu łudź uciekło, by szukać bezpieczeństwa na zachodnich rów ninach, większość przecież pozostała, trwając przy jedy nym sposobie życia, jaki był im znany. Przypuszczano, żi krwiożerczy najeźdźcy przybywają z sąsiedniej krainy zwą nej Bari, choć brak było na to jednoznacznych dowodów Wiarygodnych, bezpośrednich świadków można było poli-czyć na palcach ręki; ci, którzy nie zostali pojmani ani zabici na miejscu, często padali ofiarą późniejszej zarazy, w wyniku której wnioski na wiele miesięcy po napadzit pozostawały bezludne. Mała ilość informacji sprawiała, że część górali naprawdę uważała Nożowników za istoty z opowieści, którymi straszono dzieci. Uważali, że coś takiego nie może im się nigdy przydarzyć. A gdy zmieniali zdanie, było już za późno.

Regularne kontakty pomiędzy Levindre a Bari były mocno ograniczone. Dwa kraje dzieliło od siebie potężne górskie pasmo, jedno z kilku, które niczym szprychy koła wybiegały z niewyobrażalnie rozległych, ściętych lodem pustkowi, tworzących oś ich kontynentu. Ogromne szczyty wznoszące się pośrodku tej lodowej pustyni kryły się bez przerwy za welonami chmur; nawet graniczne pasmo two-rzyło potężną barierę, onieśmielającą wszystkich z wyjąt-kiem najbardziej zuchwałych - albo najgłupszych - podró-żników. Teraz nikt nie próbował przebyć tych wysokich przełęczy. Strach i pogłoski były za to odpowiedzialne.  Niektórzy powiadali, że siedmiu Nożowników, znanych jedynie ze swych znaków umieszczanych wewnątrz złowie-szczego symbolu, było złymi czarodziejami, którzy ponow-nie odkryli stare moce; inni wierzyli, że są oni wampirami, które wypijają krew swoich ofiar. Nieliczni twierdzili, że są to przywódcy kultu wojowników i że czczą nikczemnych, bezimiennych bogów. Jeszcze więcej przypuszczeń wysuwa-no na temat losu ludzi, którzy zostali pojmani podczas napaści. Sądzono, że Nożownicy wykorzystują ich jako niewolników lub ofiary składane nieznanym bogom, albo że poddaje się ich tajemniczym eksperymentom. Ale nicze-go nie wiedziano na pewno - ponieważ ani jeden jeniec nigdy nie powrócił, by opowiedzieć swoją historię.  Bardzo niewielu utrzymywało, że widziało Nożowników w akcji i wszystkie te doniesienia okazały się niewiarygod-ne. Straszliwe przeżycie jakiego doświadczali wystarczało, by świadkowie wychodzili z tego na wpół obłąkani, a ich opowieści były nieprecyzyjne i sprzeczne ze sobą. Mimo wszystko, w ciągu lat ludzie nabrali zdecydowanego prze-konania o kilku sprawach związanych z Nożownikami.  Mówiono na przykład, że każdy z Siedmiu działa sam, ujawniając swoją tożsamość przez wypalenie własnego zna-ku poniżej kolistej grupy symboli, lecz że każdemu towa-rzyszy spory oddział wojowników. Czy ludzie ci byli ochot-nikami; skuszonymi jak powiadano obietnicami wiecznego życia lub innymi, bardziej doczesnymi bogactwami; czy też czarnoksięskimi sposobami zostali zmuszeni do pomagania Nożownikom, było przedmiotem dalszych spekulacji.  Varo i Brostek zebrali mały oddział oddanych zwolenni-ków, składający się z nielicznych, którzy - tak jak oni - zdołali przeżyć napaść oraz z awanturników tudzież wybranej grupy ludzi mających na pieńku z dotychczaso-wym życiem. Mieli na swoim koncie wielu zabitych, którzy we wszystkim wydawali się być tacy jak zwykli ludzie, z wyjątkiem jednej rzeczy. Nigdy żaden z nich się nie poddał i zawsze walczyli do ostatniej kropli krwi. Jeśli któryś z nich stawał wobec konieczności poddania się, wówczas jego serce po prostu przestawało bić. Varo przypuszczał, że mieli ciała pokryte śmiertelną trucizną, lecz inni przypisywali te tajem-nicze zgony czarom. Bez względu na powód, fakt, że nigdy nie ujęto żadnych jeńców, był niezmiernie przygnębiający.  Jednak zawód, jakiego doznawali w związku z tym, przestawał mieć większe zn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin