J.Lindsay - Dexter 01 - Demony Dobrego Dextera.doc

(1011 KB) Pobierz

 

DEMONY

.DOBREGO

DEXTERA

W przygotowaniu

JeffLindsay Dekalog dobrego Dextera

EKTERA

JEFF LINDSAY

Przekład

JAN KRASKO

AMBER

Tytuł oryginału

Darkly Dreaming Dexter

Redakcja techniczna Andrzej Witkowski

Korekta Renata Kuk Elżbieta Steglińska

Ilustracja na okładce

Copyright © The Orion Publishing Group Ltd.

Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

Skład Wydawnictwo Amber

Druk

Finidr, s.r.o., Ćesky Tesin

Copyright © 2004 by Jeff Lindsay. Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2592-2 978-83-241-2592-0

Warszawa 2006. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 62040 13,62081 62

www.wydawnictwoamber.pl

Dla Hilary, która jest dla mnie wszystkim

 

1

Księżyc. Cudowny księżyc. Pełny, tłusty, czerwonawy, noc jasna jak dzień i poświata, z którą spływa na ziemię radość, radość, ochjaka radość. Radość i gromki zew tropikalnej nocy, łagodny, jednocześnie dziki ryk wiatru szalejącego we włosach na ręku, głuche zawodzenie światła gwiazd, zgrzytliwy krzyk migotliwie skrzącej się wody.

A wszystko to skamle i błaga, a wszystko to wzmaga żądzę. Żądza. Och, ten symfoniczny, ten przeraźliwy wrzask tysięcy przyczajonych głosów, ten wewnętrzny krzyk, ryk całego jestestwa, wołanie milczą­cego obserwatora, cichego, bezdusznego, chichoczącego potwora, be­stii tańczącej na promieniach księżyca. Głos kogoś, kto jest i nie jest mną, kto szydzi, śmieje się i odzywa, gdy jest głodny, gdy wyje z żądzy. A żądza była teraz bardzo silna, zimna, spięta, skulona i sprężona, jak nigdy dotąd nieodparta, zwarta i gotowa - mimo to wciąż czekała i obserwowała, a wraz z nią czekałem i obserwowałem ja.

Czekałem i obserwowałem go od pięciu tygodni. Żądza podszczy­pywała mnie, poganiała i ponaglała, żebym znowu coś upolował, że­bym znalazł kolejnego, żebym go wreszcie dopadł. Od trzech tygodni wiedziałem, że to on, że to ten, od trzech tygodni byliśmy we władzy Mrocznego Pasażera, ksiądz i ja. Przez trzy tygodnie walczyłem z coraz

większą presją, z żądzą, tak, z żądzą, która narastała we mnie jak wielka fala, jak olbrzymi grzywacz, który wali się z rykiem na brzeg i zamiast cofnąć się do morza, z każdym tyknięciem zegara jasnej jak dzień nocy jeszcze bardziej potężnieje.

Były to również dni ostrożności, dni, które poświęciłem na spraw­dzanie i upewnianie się. Ale nie na sprawdzanie księdza, nie: co do księdza nie miałem wątpliwości już od dawna. Był to czas niezbędny do zdobycia ostatecznej pewności, że można to zrobić jak należy, czy­sto i schludnie, że wszystko jest całkowicie dograne, zapięte na ostatni guzik. Przecież nie mogli mnie złapać, nie teraz. Zbyt ciężko praco­wałem, pracowałem zbyt długo, żeby coś nagle nie wypaliło. Zbyt długo i zbyt pilnie strzegłem mojego małego, szczęśliwego życia.

Poza tym za dobrze się bawiłem, żeby raptem przestać.

Dlatego zawsze byłem ostrożny. Zawsze schludny i porządny. Za­wsze przygotowany, żeby wszystko poszło tak, jak trzeba. A kiedy już miałem całkowitą pewność, że pójdzie, analizowałem plan jeszcze raz. Tak jak uczył mnie Harry, niech go Bóg błogosławi, ten dale­kowzroczny policjant doskonały, mój przybrany ojciec. Zawsze bądź całkowicie pewny, ostrożny i dokładny, mawiał, i już od tygodnia mia­łem całkowitą pewność, że wszystko jest tak, jak by tego chciał. I gdy wieczorem wyszedłem z pracy, od razu wiedziałem, że to jest to. Że to ta noc. Że jest w niej coś innego i niezwykłego. Że coś się zaraz wydarzy, że po prostu musi.Tak jak wydarzyło się poprzednio.Tak jak wydarzy się nieraz w przyszłości.

I tak jak tej nocy miało przydarzyć się księdzu.

Nazywał się Donovan. Uczył śpiewu w sierocińcu Świętego Anto­niego w Homestead. Dzieci go kochały. I oczywiście on kochał dzie­ci. Och, i to jak. Poświęcił im całe życie. Nauczył się dla nich kreol-skiego i hiszpańskiego. Nauczył się ich piosenek. Wszystko dla nich. Wszystko, co robił, robił dla dzieci.

Dosłownie wszystko.

Obserwowałem go tego wieczoru, tak jak obserwowałem go przez tyle wieczorów przedtem. Widziałem, jak przystanął w drzwiach sie­rocińca, żeby porozmawiać z małą czarnoskórą dziewczynką, która

za nim wyszła. Dziewczynka była bardzo drobna, tak drobna, że wy­glądała najwyżej na osiem lat, może nawet na mniej. Usiadł na stop­niach i rozmawiał z nią przez pięć minut. Ona też usiadła i zaczęła podskakiwać. Roześmiali się. Ona oparła się o niego. On pogłaskał ją po głowie. W progu stanęła zakonnica. Patrzyła na nich przez chwi­lę, zanim coś powiedziała. Potem uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Dziewczynka trąciła głową ramię księdza.Ten objął ją, przytulił, wstał i pocałował ją na dobranoc. Zakonnica roześmiała się i znowu coś powiedziała. Ksiądz jej odpowiedział.

A potem ruszył w stronę samochodu. Nareszcie: spiąłem się w sobie i zwinąłem jak sprężyna, gotów do ataku, gdy wtem...

Nie. Jeszcze nie teraz. Cztery, pięć metrów od schodów stała fur­gonetka dozorcy. Gdy ksiądz Donovan ją mijał, rozsunęły się boczne drzwiczki i z wnętrza wychynął mężczyzna z papierosem w ustach. Wychynął, powitał go, a on oparł się o maskę i zaczęli rozmawiać.

Łut szczęścia. Znowu łut szczęścia. W noce takie jak ta zawsze miałem szczęście. Nie zauważyłem tego mężczyzny, nie wiedziałem, że tam jest. Ale on na pewno zauważyłby mnie. Gdybym nie miał szczęścia.

Wziąłem głęboki oddech. Powietrze wypuszczałem powoli i spo­kojnie, zimny jak lód. To tylko mały drobiazg. Innych na pewno nie przeoczyłem. Zrobiłem wszystko tak, jak trzeba, tak jak poprzednio, tak, jak należy.Wszystko musiało być dobrze.

Teraz.

Donovan ponownie ruszył do samochodu. Odwrócił się i zawołał do dozorcy. Dozorca pomachał mu od drzwi, zgasił papierosa i wszedł do sierocińca. Zniknął. Już go nie było.

Szczęście. Znowu szczęście.

Ksiądz poszperał w kieszeni, wyjął kluczyki, otworzył drzwiczki i wsiadł.Włożył kluczyk do stacyjki. Odpalił silnik. I nagle...

Teraz!

Usiadłem na tylnym siedzeniu i zarzuciłem mu pętlę na szyję. Jed­no szybkie, śliskie, lecz jakże cudowne szarpnięcie i zrobiona z wy­trzymałej żyłki pętla zacisnęła się mocno i pewnie. Ogarnięty paniką ksiądz zdążył tylko cicho sapnąć.

9

-  Teraz jesteś mój - powiedziałem, a on zastygł w przepięknym, niemalże doskonałym bezruchu, jakby wiele razy to ćwiczył, jakby usłyszał ten drugi głos, rechot tkwiącego we mnie obserwatora. - Rób dokładnie to, co każę - dodałem.

Donovan wziął chrapliwy półoddech i zerknął w lusterko. Czekała tam na niego moja twarz w jedwabnej masce, spod której widać było jedynie oczy.

-  Rozumiesz? — spytałem i jedwab zafalował mi na ustach. Ksiądz nie odpowiedział. Patrzył mi w oczy. Szarpnąłem żyłką.

-  Rozumiesz? - powtórzyłem nieco łagodniej.

Tym razem kiwnął głową. Podniósł do szyi trzęsącą się rękę, nie wiedząc, co zrobię, jeśli spróbuje dotknąć żyłki. Siniała mu twarz. Poluźniłem pętlę.

-  Bądź posłuszny, a dłużej pożyjesz — powiedziałem.

Wziął głęboki oddech. Słyszałem, jak powietrze rozrywa mu gardło. Zakaszlał i ponownie odetchnął. Ale wciąż siedział bez ruchu, wciąż nie próbował uciekać.

I bardzo dobrze.

Ruszyliśmy. Wypełniał moje rozkazy bez wahania i bez żadnych sztuczek. Przez jakiś czas jechaliśmy na południe, przez Florida City, a potem kazałem mu skręcić w Gard Sound Road. Poczułem, że za­czyna się denerwować, lecz nie zaprotestował. Nie próbował się do mnie odzywać. Ręce trzymał na kierownicy; były blade i tak mocno zaciśnięte, że sterczały mu kłykcie. Świetnie. Znakomicie.

Jechaliśmy na południe jeszcze przez pięć minut, w zupełnej ciszy, jeśli nie liczyć śpiewu opon i wiatru, potężnej pieśni olbrzymiego księżyca, która wypełniała mi wszystkie żyły, cichego chichotu zawsze czujnego obserwatora i coraz silniejszego, coraz bardziej dudniącego pulsu nocy.

— Skręć tu — poleciłem.

Ksiądz zerknął w lusterko i spotkaliśmy się wzrokiem. Panika pró­bowała wydłubać mu oczy, zedrzeć mu twarz, rozewrzeć usta, ale...

-  Skręć! - powtórzyłem i skręcił. Oklapł za kierownicą,jakby od po­czątku się tego spodziewał, jakby od początku na to czekał, i skręcił.

10

Droga była tak wąska, że prawie niewidoczna.Trzeba było wiedzieć, że tu jest. Ale ja wiedziałem. Ja byłem tu przedtem. Miała cztery ki­lometry długości, trzy zakręty i wiła się w wysokiej trawie i między drzewami nad małym kanałem, by skończyć się na leżącej wśród bag-nisk polanie.

Przed pół wiekiem ktoś zbudował tu dom. Znaczna część domu wciąż jeszcze stała. Sądząc po wielkości ruin, musiał być duży. Kiedyś. Teraz miał tylko trzy pokoje i pół dachu i nie widać tu było śladu bytności człowieka.

Nigdzie z wyjątkiem starego warzywniaka na bocznym podwórzu. Bo w warzywniaku ktoś niedawno kopał.

- Stań - powiedziałem, gdy światło reflektorów wyłowiło z mroku rozpadające się ściany.

Donovan natychmiast mnie posłuchał. Strach sparaliżował go i wcis­nął głębiej w ciało, usztywnił mu myśli i kończyny.

— Wyłącz silnik — dodałem i od razu go wyłączył.

Zapadła głucha cisza.

Na drzewie zaświergotało coś małego i niewidocznego. Trawą po­ruszył wiatr. A potem zapadła cisza jeszcze cichsza, cisza tak głęboka, że niemal zagłuszyła ryk nocnej muzyki pulsującej w moim sekret­nym ja.

- Wysiadaj.

Ksiądz ani drgnął. Nie odrywał wzroku od warzywniaka.

Widać tam było siedem kopczyków ziemi. Ziemi czarnej w świetle księżyca. Dla niego musiała być jeszcze czarniejsza. Mimo to wciąż ani drgnął.

Szarpnąłem żyłką i zacisnąłem pętlę mocniej, niż się spodziewał, tak mocno, że poczuł, iż tego nie przeżyj e. Wygiął kark, wyszły mu żyły na czole i pomyślał, że zaraz umrze.

Ale nie umarł. Jeszcze nie. Owszem, miał umrzeć, ale dopiero za jakiś czas.

Żeby poczuł, jak bardzo jestem silny, otworzyłem kopniakiem drzwiczki i wywlokłem go z samochodu. Upadł na piaszczystą ścież­kę i zaczął się tam wić jak ranny wąż. Mroczny Pasażer wybuchnął

11

śmiechem: spodobało mi się to, dlatego z pasją odegrałem moją rolę. Postawiłem nogę na piersi księdza i zacisnąłem pętlę.

-  Musisz mnie słuchać i robić to, co każę - powiedziałem. Nachyliłem się i lekko poluźniłem żyłkę. - Powinieneś o tym wiedzieć. To ważne.

Usłyszał mnie. W nagłym przebłysku zrozumienia poruszył oczami nabiegłymi bólem, krwią i spływającymi na policzki łzami, poruszył nimi i gdy spotkaliśmy się wzrokiem, ujrzał wreszcie to, co go czekało. Wreszcie to zobaczył. I pojął, że musi się odpowiednio zachowywać, że to niezmiernie istotne. Zaczął to sobie uświadamiać.

- Wstań.

Wypełnił rozkaz powoli, bardzo powoli, nie odrywając ode mnie wzroku. Staliśmy tak długo, patrząc sobie prosto w oczy, on i ja, jak jedna osoba, ogarnięte żądzą jestestwo, i nagle zadrżał. Podniósł rękę, żeby dotknąć twarzy, lecz opuścił ją bezwładnie w połowie drogi.

-  Wejdź do domu - powiedziałem cicho i och, jak łagodnie. Do domu, gdzie wszystko było przygotowane.

Spuścił oczy. Po chwili podniósł wzrok, ale nie mógł już na mnie pa­trzeć. Odwrócił się, lecz nagle przystanął, ponownie ujrzawszy kopczyki czarnej ziemi w warzywniaku. Chciał na mnie spojrzeć, lecz nie mógł, nie po tym, jak zobaczył tonące w księżycowej poświacie kurhanki.

Ruszył przed siebie, a ja trzymałem go jak na smyczy. Szedł po­słusznie, ze zwieszoną głową, jak grzeczna, potulna ofiara. Pięć stopni zniszczonych schodów, wąski taras, zamknięte drzwi. Przystanął. Nie podniósł głowy. Nawet na mnie nie zerknął.

-  Otwórz - rzuciłem miękko. Zadrżał.

-  Otwórz drzwi - powtórzyłem. Lecz on nie mógł ich otworzyć.

Pochyliłem się, przekręciłem klamkę i wepchnąłem go tam kopnia­kiem. Potknął się, zatoczył, odzyskał równowagę i ponownie przysta­nął z mocno zaciśniętymi powiekami.

Zamknąłem drzwi. I zapaliłem elektryczną lampę na podłodze tuż za progiem.

— Spójrz — szepnąłem.

12

Powoli i ostrożnie otworzył jedno oko.

Zamarł.

Czas stanął w miejscu, przynajmniej dla niego.

— Nie — powiedział.

-  Tak - odparłem.

-  Och, nie - powtórzył.

-  Och, tak - odrzekłem.

-  Nie! - krzyknął głośno i przeraźliwie.

Szarpnąłem żyłką. Krzyk momentalnie ucichł i Donovan upadł na kolana. Zaskowyczał, chrapliwie zaskomlał i ukrył twarz w dłoniach.

-  Tak - powiedziałem. - Okropne, prawda?

Zamknął oczy, zamknął je wraz z całą twarzą. Nie mógł na to pa­trzeć, nie teraz, nie tak.W sumie to mu się nie dziwiłem, bo widok był naprawdę koszmarny. Świadomość tego koszmaru denerwowała mnie od chwili, gdy zorganizowałem tę wystawę.Ale on musiał ją obejrzeć. Musiał. Nie tylko ze względu na Mrocznego Pasażera. Musiał ją obej­rzeć ze względu na samego siebie. Musiał. Musiał, lecz nie oglądał.

-  Niech ksiądz otworzy oczy - powiedziałem.

-  Proszę... - zaskowyczał cicho i płaczliwie.

Bardzo się zdenerwowałem, choć nie powinienem — zimna krew, naj­ważniejsze to zimna krew — ale naprawdę wkurzyłem się, że jęczy tak i szlocha na widok tych okropieństw, dlatego podciąłem mu nogi i po­waliłem go na podłogę. Szarpnąłem żyłką, prawą ręką chwyciłem go za szyję i grzmotnąłem głową, a właściwie twarzą w brudne, wypaczone deski. Pociekło trochę krwi, co jeszcze bardziej mnie rozzłościło.

-  Otwórz - syknąłem. - Otwórz oczy. Otwieraj. Ale już! I patrz! -Złapałem go za włosy i odchyliłem mu głowę. — Rób, co mówię. Patrz. Albo odetnę ci powieki.

Zabrzmiało to bardzo przekonująco. Dlatego mnie posłuchał. I zro­bił to, co kazałem. Popatrzył.

Ciężko pracowałem, żeby wszystko wyglądało tak, jak trzeba, ale cóż, musiałem radzić sobie z tym, co miałem. Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie zdążyły obeschnąć, najgorzej, że były takie brudne. Więk­szość ziemi udało mi się usunąć, ale niektóre leżały w warzywniaku

13

bardzo długo, dlatego trudno było powiedzieć, gdzie zaczynała się ziemia, a gdzie kończyło ciało. Ale jeśli dobrze się zastanowić, nigdy się tego nie wie. Były takie brudne, takie brudne...

W sumie leżało ich tam siedem, siedem małych ciał, siedem bardzo brudnych sierotek na gumowych prześcieradłach, które są o wiele porządniejsze od zwykłych, no i nie przeciekają. Siedem sztywnych, prościutkich zwłok ułożonych nogami do drzwi.

I do księdza Donovana. Żeby wiedział.

Żeby wiedział, że już niedługo do nich dołączy.

-  Zdrowaś Maryjo, łaski pełna... Szarpnąłem żyłką.

-  Nie, nie, księże, nie teraz. Teraz chodzi o prawdę.

-  Proszę... - wycharczał.

-  O tak, proś mnie, błagaj. Tak jest lepiej. O wiele lepiej. - Szarpną­łem żyłką jeszcze raz.- Siedmioro? Tylko siedmioro? Oni też błagali?

Donovan nie miał najwyraźniej nic do powiedzenia.

-  Myśli ksiądz, że są tu wszystkie? Naprawdę? Tylko siedmioro? Czyżbym żadnego nie przeoczył?

—  O Boże... — wychrypiał z jakże miłym dla ucha bólem.

—  A jak było w innych miastach, księże? Na przykład w Fayetteville. Chciałby ksiądz o tym porozmawiać?

Donovan wydał zduszony szloch, ale wciąż milczał.

-  Albo w East Orange. Ile ich tam było? Troje? A może jednak któ­reś pominąłem? Nie wiem, tak trudno o pewność... A więc troje czy czworo, księże?

Próbował krzyknąć. Miał za bardzo ściśnięte gardło, żeby coś z tego wyszło, ale włożył w to dużo uczucia i uczucie to zrekompensowa­ło wyraźne niedociągnięcia techniczne. Tak więc krzyknął, a potem upadł na twarz. Pozwoliłem mu trochę pochlipać, szarpnąłem żyłką i postawiłem go na nogi. Chwiał się, zupełnie nad sobą nie panował. Stracił też panowanie nad pęcherzem i bardzo się ślinił.

-  Błagam - wydyszał. - Nie mogłem się powstrzymać. Proszę, musi mnie pan zrozumieć...

—  Ależ ja księdza rozumiem.

14

Musiał usłyszeć coś w moim głosie, w głosie Mrocznego Pasażera, który teraz przeze mnie przemawiał, i to coś zmroziło mu krew w ży­łach. Powoli podniósł głowę, spojrzał mi w oczy i zamarł na widok tego, co w nich zobaczył.

- Rozumiem doskonale — ciągnąłem, zbliżając twarz do jego twa­rzy. Pokrywający ją pot zmienił się w lód. — Bo widzi ksiądz, ja też nie mogę się powstrzymać.

Staliśmy teraz bardzo blisko siebie, niemal się dotykaliśmy i nagle miałem dość bijącej z niego ohydy. Zacisnąłem pętlę i ponownie go podciąłem. Runął na podłogę.

-  Ale dzieci? - rzuciłem. - Nie mógłbym tego zrobić dzieciom. Nigdy. — Postawiłem mój czysty but na jego głowie i przygniotłem mu twarz do podłogi. — W przeciwieństwie do ciebie, księże. Nigdy nie zabijam dzieci. Szukam takich jak ty.

-  Kim jesteś? - wyszeptał.

-  Początkiem - odparłem. - Początkiem i końcem wszechrzeczy. Twoim antystwórcą, księże.

Strzykawkę miałem przygotowaną, dlatego igła weszła w szyję tak, jak powinna, pokonując lekki opór zesztywniałych mięśni i nie mu­sząc pokonywać żadnego oporu ze strony księdza. Wcisnąłem tłok, opróżniłem zbiorniczek i Donovana szybko wypełnił czysty, błogi spokój. Minęło kilka sekund, ledwie kilka sekund i zachwiała mu się głowa, i spojrzał na mnie nieprzytomnie.

Czy mnie widział? Czy widział moje podwójne gumowe rękawi­ce, starannie zapięty kombinezon i obcisłą, jedwabną maskę? Czy na­prawdę mnie widział? A może działo się to w innym pokoju, w po­koju Mrocznego Pasażera, schludnym, nieskazitelnie czystym, po­malowanym na biało przed dwoma dniami, starannie zamiecionym, wymytym, odskrobanym, wyszorowanym i wysprejowanym? A czy widział stół? Tam, pośrodku pokoju z oknami uszczelnionymi gruby­mi, gumowymi prześcieradłami, dokładnie pośrodku, pod zwisający­mi z sufitu lampami - czy wreszcie zauważył ten prowizoryczny stół, białe pudła z workami na śmieci, butelki z chemikaliami, krótki rząd pił i noży? Czy w końcu zobaczył tam mnie?

15

A może wciąż widział te brudne grudy na podłodze, siedem po­dłużnych grud, siedem i Bóg wie ile jeszcze? I czy wreszcie zobaczył siebie samego, czy zobaczył, jak rozkłada się w warzywniaku tak samo jak one?

Nie, oczywiście, że nie. Nie mógł tego zobaczyć. Nie pozwalała mu na to wyobraźnia. I nic dziwnego. Bo przecież wiedziałem, że w prze­ciwieństwie do dzieci, z których zrobił coś ohydnego, on się w tę ohydę nie zmieni. Że nigdy bym do tego nie dopuścił i nie dopusz­czę. Że nie jestem taki jak on, że jestem potworem innego rodzaju.

Że jestem potworem porządnym.

Bycie schludnym i porządnym wymaga oczywiście czasu, ale jest tego warte. Warte, bo zadowala Mrocznego Pasażera, bo na długo go ucisza. Tak, warto jest robić to czysto i porządnie. Usunąć z tego świata jeszcze jedną kupę brudu. Kilka starannie zapakowanych toreb, kilka worków na śmieci i ten mały zakątek świata będzie miejscem czystszym i szczęśliwszym. Lepszym.

Zostało mi osiem godzin. I żeby zrobić to tak, jak należy, potrzebo­wałem wszystkich ośmiu.

Przywiązałem go do stołu taśmą samoprzylepną, rozciąłem mu ubranie i go rozebrałem. Z czynnościami przygotowawczymi upora­łem się bardzo szybko: mycie, golenie, wygładzanie wszystkiego tego, co nieporządnie sterczało. Jak zwykle poczułem to cudowne, powoli narastające napięcie, to ogarniające całe ciało pulsowanie.Wiedziałem, że będzie tak narastało przez cały czas, narastało i unosiło mnie ze sobą do samego końca, do chwili, gdy żądza i ksiądz Donovan odpły­ną razem na cofających się do morza falach.

Tuż zanim przystąpiłem do poważnej pracy, otworzył oczy. Już nie było w nich strachu; to się czasem zdarza. Spojrzał na mnie i poruszył ustami.

- Co? - spytałem i nachyliłem się nad nim. - Nie słyszę.

Cicho odetchnął. Powoli i spokojnie wypuścił powietrze, powtórzył to, co powiedział przedtem i ponownie zamknął oczy.

— Nie ma za co — odparłem i zabrałem się do roboty.

16

O wpół do piątej nad ranem był już sprawiony i oporządzony. A ja czułem się o niebo lepiej. Jak zawsze po. Zabijanie poprawia mi nastrój. Rozpuszcza tę nieznośną gulę w brzuchu dobrego, kochane­go Dextera. Przynosi słodką ulgę, otwiera wszystkie zaworki w ciele. Lubię moją pracę; przykro mi, jeśli was to drażni. Naprawdę mi przy­kro, i to bardzo. Ale cóż. Poza tym nie chodzi oczywiście o zabijanie byle jakie. Chodzi o zabijanie w odpowiedni sposób, w odpowiednim czasie, z odpowiednim wspólnikiem i partnerem — to bardzo skom­plikowane, lecz konieczne.

I zawsze nieco wyczerpujące. Dlatego byłem zmęczony, ale napię­cie, które trawiło mnie od tygodnia, wreszcie znikło i znowu mogłem być sobą. Znowu mogłem być ekscentrycznym, zabawnym, beztro­skim, martwym w środku Dexterem. Już nie Dexterem nożownikiem czy Dexterem mścicielem. Tylko zwykłym Dexterem. Przynajmniej do następnego razu.

Zakopałem dzieci w warzywniaku, tuż obok ich nowego sąsiada, i najdokładniej jak tylko mogłem, wysprzątałem stary, rozlatujący się dom. Zapakowałem rzeczy do samochodu księdza i pojechałem nad kanałek, gdzie czekała moja pięciometrowa łódź, motorówka

o małym zanurzeniu i z wielkim silnikiem. Zepchnąłem samochód do wody i wszedłem na pokład. Z pokładu patrzyłem, jak wóz tonie

i znika. Gdy zniknął, odpaliłem silnik i powoli wypłynąłem na zatokę, biorąc kurs na północ. Właśnie wschodziło słońce i świat skrzył się w jaskrawym blasku. Przybrałem mój najszczęśliwszy wyraz twarzy; ot, kolejny wędkarz wracający do domu po nocnej wyprawie. Czy ktoś ma ochotę na smażonego okonia?

O wpół do siódmej byłem już w Coconut Grove, czyli w domu. Wyjąłem z kieszeni szkiełko mikroskopowe, prostokątny kawałek zwykłego, czyściutkiego szkła z pojedynczą kroplą krwi księdza po­środku. Krwi czystej, już zakrzepłej, tak że mogłem ją teraz obejrzeć

2 - Demony dobrego Dextera                                    J 7

pod mikroskopem - teraz albo potem, żeby trochę powspominać. Szkiełko dołączyło do kolekcji trzydziestu sześciu innych czyściut­kich szkiełek z trzydziestoma sześcioma kroplami zakrzepłej krwi.

Wziąłem wyjątkowo długi prysznic, żeby gorąca, och, jak gorąca woda rozluźniła mi mięśnie, zmyła ze mnie resztki nocnego napięcia, lepki zapach księdza i ziemi z ogrodu przy domu na moczarach.

Dzieci. Powinienem był zabić go dwa razy.

Nie wiem, dlaczego tak się ze mną porobiło, wiem jednak, że jestem wypalony, pusty w środku i niezdolny do uczuć. Że po prostu udaję. Ale myślę, że nie ma w tym niczego niezwykłego. Jestem pewien, że w codziennych kontaktach udaje mnóstwo ludzi, przynajmniej po trosze. Ja udaję całkowicie, zawsze i wszędzie. Udaję ba...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin