Żerdziński Malarze.txt

(80 KB) Pobierz
Maciej �erdzi�ski

Malarze

Elfothie szed� przez most. Jego prz�s�a bra�y pocz�tek w 
wysokim zamku, tam, na wzg�rzu, gdzie mg�y przes�ania�y z�e 
my�li, a noce by�y ciep�e i kr�tkie. Most ko�czy� si� po 
drugiej stronie. W mrocznym kr�lestwie ciemnych si�, pe�nym 
cichych g�os�w i wosku sp�ywaj�cego po masywnych cielskach 
gromnic. W ich to �wietle Tamci knuli swe podst�pne plany 
i czekali na czas, w kt�rym noc zalegnie nad ca�ym �wiatem.  
Elfothie pochyli� g�ow�. Nie chcia� widzie� miejsca, do 
kt�rego w�a�nie zmierza�. Patrzy� pod nogi, na r�wn� kostk� 
�ciel�c� drog� i widzia� cienie miarowo rozko�ysane rytmem 
krok�w swojego w�a�ciciela. Elfothie zbiera� my�li. Nie 
�atwo by�o rozmawia� z Tymi, do kt�rych nie dociera�y s�owa 
Pana w Szaro�ciach.  
Z czasem kostka zacz�a porasta� k�pkami brunatnego mchu 
i jego cienie zgin�y w nim niczym krople wody rzucone na 
such� g�bk�. Mech ugina� si� pod jego stopami. By� ju� 
wsz�dzie. Most przypomina� teraz stary kana�, w kt�rym 
p�yn�a niegdy� rw�ca rzeka - by� nier�wny, ciemny i 
niech�tny podr�nym. Elfothie wszed� w suche krzaki, a one 
rozst�pi�y si� przed nim jak przed ogniem nios�cym 
zniszczenie. Kto� sta� w tej martwej g�stwinie. Jaka� 
przygarbiona posta� odwr�cona do niego plecami, kt�rej w�osy 
czepia�y si� bezlistnych ga��zi. Jak gdyby to z nich 
w�a�nie wyrasta�y krzaki.  
- Witaj, panie - us�ysza� g�os niczym trzask zapalanej 
zapa�ki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu. 
Czy widzia�e� ju� dzisiejszy ksi�yc?  
- Nie. Widzia�em ju� dzisiejsze s�o�ce - odpowiedzia� 
staj�c. - Zapewniam ci�, Decayro, �e �wieci jasno i pewnie. 
Zgarbiona posta� poruszy�a si�. Krzaki otoczy�y j�  
jeszcze szczelniej.  
- S�o�ce,  m�wisz... Ach, tak. Dawno ju� nie widzia�em 
tej �miesznej kulki. Ale nie o tym przecie� b�dziemy 
rozmawia�.  
- Nie b�dziemy w og�le rozmawia� - g�os Elfothie 
zabrzmia� nieco g�o�niej. Suche ga��zie wygi�y si� z 
j�kiem. - Ja b�d� m�wi�, a ty b�dziesz s�ucha�.  
- Nie dziwisz si�, panie, �e czekam tu na ciebie? 
- Nie. Nie ma takiego w�r�d twoich s�ugus�w, kt�ry 
m�g�by powiedzie� do mnie cho� jedno brudne s�owo. Tak 
wi�c spodziewa�em si� w�a�nie ciebie.  
Decayro zakaszla� w �miechu. Czer� zap�on�a nad 
jego g�ow�. 
- O co ci chodzi, Elfothie? - zapyta� po chwili. - 
Czy nie za cz�sto spotykamy si� z powodu jednego, 
przeci�tnego �miertelnika?  
- Je�li jest on ma�y i zwyk�y, dlaczego i ty tak bardzo 
si� nim interesujesz?  Taki robak jak ty niech�tnie wy�azi 
spod swojego kamienia.  
- A i ty niecz�sto spacerujesz po mo�cie, przyjacielu. 
Powiedzia�em ci ju�: ten cz�owiek nale�y do mnie. Tak 
postanowi�em.  
Elfothie zmru�y� oczy i poprawi� szat�. Tamten wci�� 
pokazywa� mu swoje plecy.  
- �aden cz�owiek nie jest tw�j, tam, na dole. B�d� m�wi� 
kr�tko. Nie osi�gniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczy� 
kolejnego �wiata. Widz� twoje ohydne plany i widz� nawet 
to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjd� tu raz 
jeszcze.  
Decayro pokr�ci� g�ow�. Splun�� przed siebie. 
- Jeste� g�upi. Taki� pewien swego, a jednak gadasz tu 
ze mn�. Czego wi�c si� boisz? Przecie� nie mnie. C� ci mog� 
zrobi�, panie?  
Elfothie wyci�gn�� r�k� i dotkn�� plec�w swojego rozm�wcy. 
- Widzisz? Mog� ci� dotyka� i mog� ci� zniszczy�. Ale 
boj� si�, �e zginie wielu, zanim powstrzymam twoje 
przekl�te plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia, 
kt�re chcesz pogr��y� w pustce.  
Decayro odwraca� si� powoli. 
- Mamy wi�c podobne plany - powiedzia�. - Z tym 
tylko, �e je�li znowu si� wtr�cisz, zginie ich znacznie 
wi�cej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich �mier�? 
Przek�adasz j� ponad �ycie tego jednego?  
- Ty nie chcesz zabi� ani jego, ani tamtych. Chcesz 
ich wszystkich widzie�  po twojej, przekl�tej stronie.
Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrze�. Ale 
ostrzegam ci�. Przyjd� tu raz jeszcze i tym razem nie b�d� 
wraca� sam.  
Decayro podni�s� sw� twarz. 
- Dotkn��e� mnie, psie - powiedzia� z obrzydzeniem.   
- I zapami�tam, co rzek�e�.  
Znikn�� bezszelestnie w krzakach. 
Elfothie u�miechn�� si�. Teraz wiedzia� ju�, �e jego 
przypuszczenia by�y prawdziwe. Decayro  wraz  ze swym 
s�ug� z�apali przyn�t�. Zbli�ali si� do pu�apki.  
Gdzie� tam, w pi�knym �wiecie, rodzi�o si� z�o. Tym razem 
na jego rozkaz.  
Fred Galloon nie znosi� ludzi o d�ugich, poci�g�ych 
twarzach. Nie cierpia� rozbieganych oczu i grubych nos�w. 
Nie lubi� w�s�w opadaj�cych na podbr�dek jak  dwie  
wi�zki zwi�zanych �mieci. Nienawidzi� ci�g�ego pokas�ywania.  
Fred Galloon nie znosi� siebie. 
Sta� na schodach drugiego wagonu, licz�c od ko�ca ca�ego 
sk�adu i patrzy�, jak k��by pary wyrzucane z komina 
lokomotywy wzbijaj� si� w niebo.  
Niebo planety El Divino.
Galloon nie mia� kobiety, ale mia� chmury o kszta�tach 
pi�kniejszych ni� m�g� sobie wyobrazi�. Galloon nie 
pragn�� pieni�dzy, nie potrafi� nawet o nich my�le�, kiedy 
wiatr szarpa� jego rzedn�ce w�osy i ucieka� w g�r�, 
prosto w p�atki wiruj�cych w powietrzu zarodnik�w. Te  
zarodniki tworzy�y pierwsz� warstw� chmur na El Divino. T� 
najpi�kniejsz�. R�nokolorowa smuga niczym delikatna 
moskitiera unosi�a si� nad polami ciemnych zb�, a przez 
ni� przebija�o si� �wiat�o po�udniowego s�o�ca. Kiedy wiatr 
wia� szczeg�lnie mocno, Fred Galloon widzia� te� drugie 
chmury. Ich majestatyczne, rybie kszta�ty pe�za�y powoli  po  
niebie, wznosz�c swoje ci�kie, obrzmia�e wod� brzuchy.  
Ziemia czeka�a na deszcz. Pragn�a �ycia.  
Podni�s� w g�r� d�o�. Maszynista zagwizda� i poci�g 
ruszy�. Galloon raz jeszcze spojrza� w niebo, a potem cofn�� 
si� do swojego przedzia�u. Czeka�a ich d�uga podr�.  Czeka� 
na ni� z upragnieniem; niecz�sto dawa�o si� uzbiera� 
wystarczaj�c� liczb� podr�nych, ch�tnych zap�aci� ka�de 
pieni�dze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino.  
By�a to podr� przez krain� sennych marze�. Tory wiod�y po 
idealnie prostym szlaku i na jego ko�cu czeka� statek maj�cy 
zabra� wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta 
wyruszali teraz. Tu by�a jeszcze Ziemia, tam czeka�o ju� El 
Divino.  
Galloon zakas�a� i usiad� pod oknem. Rozpi�� ko�nierzyk 
swojego czarnego munduru. Czeka�, a� odjad� te kilka mil, 
tyle, �eby nie widzie� ju� budynk�w i kopu�, z kt�rych 
zbudowali Miasto. Chocia� ludzie je kochali, jemu 
przypomina�o tylko stale p�czniej�cy wrz�d.  
- Freddie - zaskrzecza� g�o�nik w rogu pomieszczenia. 
- Tak? - odpowiedzia� z�oszcz�c si�, �e tak szybko 
wyrwali go z zamy�lenia. - Wiem, co mam robi�, panie 
Maszynisto.  
- To zr�b to zaraz. - Maszynista m�wi� powoli, 
cedz�c ka�de s�owo. - Pasa�erowie na ciebie czekaj�. Musisz 
pami�ta�, �e jeste� w robocie.  
- Dobra - zakas�a� nerwowo. - Id�. 
Potar� w�sy i zapi�� guzik. By� z�y, ale wiedzia�, �e 
Maszynista ma racj�. On nie p�aci� za podr�. On pracowa�. I 
chocia� w przeci�gu tych dziesi�ciu lat zrobili a� siedem 
pe�nych wycieczek, wci�� wydawa�o mu si�, �e robi to po 
raz pierwszy. Nie m�g� doczeka� si� nast�pnego razu.  
Wzi�� jeden z kilkudziesi�ciu przygotowanych plecak�w i 
wyszed� ze swojego pomieszczenia. Min�� pierwsze prz�s�o, 
za kt�rym znajdowa� si� ju� wagon pasa�erski. Takich wagon�w 
by�o razem pi��. W ka�dym siedzia�o pi�tnastu zwiedzaj�cych.  
Potem jecha� trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamyka�y 
poci�g - a przed nim sama lokomotywa.  
- Witam raz jeszcze - powiedzia� tak g�o�no, jak 
tylko potrafi�. - Witam w naszym poci�gu. Zobaczycie 
pa�stwo najpi�kniejsze krajobrazy we Wszech�wiecie i nikt z 
was ju� nigdy do ko�ca �ycia nie zapomni El Divino.  
Ludzie  u�miechn�li  si� niemrawo. Pewnie zastanawiaj� 
si�, jak tu wytrwa� do ko�ca, pomy�la� pochrz�kuj�c. Czego 
mog� oczekiwa� go�cie z tak� fors�? Co ich sk�oni�o do tej 
wyprawy? Pewnie nuda. My�l�, �e widzieli ju�  wszystko.  
Ca�y Wszech�wiat. Mieli swoje statki i pieni�dze, kt�re 
pozwala�y im lata� przez Zamieszkany Kosmos. El Divino - 
dla niego najpi�kniejsze z cud�w, dla nich tylko kolejny, 
milionowy rachunek.  
- Przypominam te�, �e nasza podr� potrwa dziesi�� dni 
i tyle samo b�dzie nocy - przechyli� g�ow� wodz�c 
spojrzeniem po ich twarzach. - W tym  czasie  przejedziemy  
ponad pi�tna�cie tysi�cy kilometr�w. Ka�dy post�j trwa� 
b�dzie godzin�. Ka�dy, z wyj�tkiem jednego.  
Kobieta siedz�ca na wprost niego uchyli�a nieco ogromny 
wachlarz, kt�ry przes�ania� do tej pory jej pi�kn� twarz.
Mia�a d�ugie uda opi�te czarnymi po�czochami, a w 
tych po�czochach przesuwa�y si� powoli pastelowe obrazy. 
�y�y w�asnym �yciem.  
- Czy m�wi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieli�my tam 
stan�� na osiem pe�nych godzin. Tylko po to jad�.  
Galloon sk�oni� si� nisko. Chrz�kn��. 
- W�a�nie. Znakomicie to pani zapami�ta�a. W pi�tnastym 
dniu podr�y staniemy na dwadzie�cia cztery godziny. 
Je�eli kto� z pa�stwa b�dzie mia� specjalne �yczenie, 
poci�g mo�na zatrzyma� na d�u�ej.
- Za odpowiedni� op�at� - wtr�ci�a znowu jasnow�osa 
dama. - Tak by�o w reklam�wce.  
- I tak te� sprawy si� maj� - sk�oni� si� raz 
jeszcze. Wiedzia�, �e lubi� takie gesty. P�acili r�wnie� za 
nie.  
- Czy ten dach ca�y czas b�dzie taki przezroczysty?   - 
zapyta� kolejny pasa�er. Ubrany by� w pr��kowany garnitur i 
z�ote buciki z wygi�tym w g�r� czubem. - Wie pan, niebo 
jest przecudne, ale po jakim� czasie mo�e si� nieco 
znudzi�... No, nie?  
Galloon zdusi� atak w�ciek�o�ci. C� za obmierz�y 
ignorant, pomy�la�. Nad�ty bufon. Jemu ju� si� pewnie 
znudzi�o.  
- Oczywi�cie, psze pana - chrz�kn��. - Kiedy tylko 
zechce pan to zrobi�, prosz� przesun�� t� ma�� d�wigienk� 
po pa�skiej prawej stronie. Dach w pa�skiej lo�y 
�ciemnieje. Prosz� spr�bowa�.  
Skin�� d�oni� pokazuj�c d�wigienk�. 
Ludzie zacz�li pr�bowa� i na chwil� zrobi�o si� zupe�nie 
ciemno. 
- Tak wi�c - kontynuowa� spokojnie - wiedz� ju� 
pa�stwo, �e wszystko w naszym poci�gu zale�y od was. Tu� 
obok d�wigienki widzicie k...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin