Praktyka inwestowania
Co by firmy nie pisały na temat celów emisji, na przykład "Konsekwentne dążenie do ciągłego rozwoju i powiększania swego potencjału" albo "Stabilny i trwały wzrost wartości" czy bardziej wprost "Rozbudowa grupy i ekspansja na nowe rynki" (przykłady są prawdziwe, nie zmyślone), cel jest zawsze jeden: pozyskanie nowego kapitału. Jedne robią to żeby nie upaść, inne żeby się rozwinąć, a czasem dwa w jednym. Czy to w formie gotówki czy papierów wartościowych, firma emitując nowe akcje zachowuje się jak minister skarbu drukujący pieniądze.
Są tutaj dwa podstawowe czynniki: zachowanie stabilności finansowej firmy, oraz ochrona obecnych akcjonariuszy. Niestety część nowego kapitału chcąc nie chcąc pochodzi także z ich kieszeni, uszczuplając wartość posiadanych przez nich pakietów "starych" akcji. Jeśli bowiem wartość firmy jest stała i pewnego dnia dzieli się na więcej kawałków, to wartość pojedynczego kawałka spada. Jest jednak tyle powiązanych wątków, że nie należy każdej emisji oceniać z założenia negatywnie. Ale bardzo uważnie należy się przyglądać powodom oraz skali każdej z nich. To temat na osobny tekst, zaś ten tutaj poświęcony jest procedurze emisji z prawem poboru bez wnikania w jej zasadność.
Prawo poboru to podstawowy przywilej obecnych akcjonariuszy, który ma chronić ich portfele przez zapewnienie utrzymania proporcjonalnego udziału w kapitale akcyjnym po emisji. Tylko w szczególnych wypadkach można ich tego prawa pozbawić. Jednak już widać, że głównym celem prawa poboru jest ew. zachowanie kontroli, czyli zabezpieczenie władzy nad spółką, zaś ochrona wartości pozostaje w cieniu. W praktyce przy okazji emisji na rynek publiczny wartość spółki tańczy jak szalona, o czym się zaraz przekonamy i spróbujemy wykorzystać.
Sekwencja zdarzeń inicjowana jest oczywiście przez Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy, które:- decyduje do nowej emisji,- określa, do kogo ją kieruje,- podaje dzień ustalenia prawa poboru,- ustala cenę emisyjną, a jeśli tego nie zrobi, to musi dokonać tego później (inaczej prawa poboru nie będą mogły być notowane),- określa tzw. stosunek wymiany, czyli ułamek, z którego każdy może sobie sam obliczyć, na ile akcji nowej emisji będzie mógł się zapisać w ramach prawa poboru, wychodząc z posiadanej liczby akcji.Zdarzają się jednak emisje z wyłączeniem prawa poboru, wtedy cała opisana niżej procedura nie ma miejsca. Takie emisje są nieetyczne wobec aktualnych akcjonariuszy, gdyż nie dają im możliwości wyboru, czy w nich uczestniczyć czy nie.
Uchwała Walnego Zgromadzenia jest publikowana w komunikacie i drzwi pomału się zamykają. Składany jest do nadzoru giełdowego wniosek w postaci prospektu emisyjnego nowych akcji i po jego zatwierdzeniu pociąg zaczyna pędzić. Uwaga, gapiostwo kosztuje. Jeśli nie czytamy komunikatów (najczęściej są to uchwały Walnego Zgromadzenia) i nie wiemy, że uchwalona jest nowa emisja, to pierwszy widoczny sygnał dostaniemy w dniu ustalenia prawa poboru. Ma wtedy miejsce zdarzenie, które nieprzygotowanego lub zaskoczonego inwestora może przyprawić o zawał serca: kurs nagle spada (otwiera się niżej niż poprzednie zamknięcie). Dużo, albo nawet dużo dużo dużo niżej. Nazywa się to odcięciem prawa poboru. Zarazem na rachunku pojawia się coś dziwnego: pakiet papierów o symbolu podobnym do spółki z dopiskiem (w zależności od przypadku i od systemu) PP, PN lub jeszcze inaczej. Jest ich tyle, ile mieliśmy akcji przed dniem ustalenia prawa poboru. Wartość tych papierów jest jakaś nieracjonalna, koszt nabycia jest zero, i nie można złożyć na nie żadnego zlecenia. Jest to sytuacja przejściowa, proces który ma doprowadzić do pomyślnej emisji, ale może trwać długo i po drodze zaskakiwać dziwnymi wpisami na rachunku papierów wartościowych. Jeśli nie chcemy uczestniczyć w emisji to jeszcze nie jest za późno na uratowanie części "odciętego" kapitału, bo będzie można sprzedać prawa poboru w obrocie, tylko nie wiadomo za ile. Generalnie jeśli rynkowi nie podoba się nowa emisja, to kurs akcji sporo spada jeszcze przed odcięciem - ludzie nie chcą mieć w ogóle do czynienia z PP.
Następnym krokiem jest notowanie praw poboru na rynku giełdowym. Aby inwestorzy się nie nudzili czekając na zakończenie procedur emisji, a obrót na rynku nie słabł, giełda pozwala na kupowanie i sprzedawanie praw poboru. Polega to na tym, że nasze dziwne nowe papiery dostają nową bardziej sensowną nazwę (jeśli jej wcześniej nie miały) i zaczynają być notowane na giełdzie. Możemy je sprzedać po cenie rynkowej, albo możemy je dokupować, słowem dowolnie nimi obracać, prawie tak jak akcjami. Różnica polega na tym, że notowania nie mają widełek oraz nie przyjmowane są na nie zlecenia PKC, PCR i PCRO.
W dniu ustalenia prawa poboru kurs był odcięty o tak zwaną teoretyczną wartość prawa poboru, wyliczaną na podstawie proporcji liczby akcji nowych do starych, kursu, ceny emisyjnej oraz stosunku wymiany. Rynek natychmiast wycenia PP po swojemu, korygując kurs po odcięciu w górę lub w dół.
W trakcie notowania praw poboru powinniśmy się skupić nad zapisem na nowe akcje. Niezależnie od tego skąd mamy prawa poboru (z przydziału jako akcjonariusz czy też z jakiegoś powodu kupiliśmy je na rynku) zdecydować czy chcemy wykupić akcje czy nie, a jeśli nie to sprzedać prawa poboru na rynku. W przeciwnym razie, gdy się zgapimy lub nie rozumiejąc sprawy nie złożymy zapisu, posiadane prawa poboru wygasną, a my zostaniemy wyłącznie ze starymi akcjami po nowym niższym kursie. Różnicy nikt nam nie odda.
W skrzynkach wszystkich inwestorów powinien się pojawić email z biura maklerskiego infomujący o emisji i jej szczegółach, a także terminach zapisu. Na trzy dni sesyjne przed upływem terminu prawa poboru przestają być notowane i nie można już ich sprzedać. To co powinniśmy koniecznie i nieodwołalnie zrobić mając prawa poboru to zapisać się na akcje, płacąc żądaną cenę emisyjną. Sami wyliczamy na ile akcji możemy się zapisać (korzystając ze stosunku wymiany). Potrzebujemy też mieć na rachunku maklerskim środki równoważne gotówce, tak więc do operacji należy być przygotowanym. Tego się nie da zrobić w ostatniej chwili wyrzucając jakieś akcje. Kwota przeznaczona na nowe akcje zostanie na jakiś czas zablokowana na rachunku.
Oprócz opisanego powyżej zapisu, zwanego podstawowym, mając choć jedno prawo poboru możemy złożyć dowolnie duży zapis dodatkowy. To znaczy zablokować absolutnie dowolną kwotę zgłaszając chęć nabycia akcji, które pozostaną z nierozdysponowanych zapisów podstawowych. Nie raz się bowiem tak zdarza, że jedni zapomną, inni się pomylą, jeszcze inni nie mają gotówki, albo zmienili zdanie i zapisów podstawowych jest mniej niż emitowanych akcji. Te pozostałe rozdysponowywane są proporcjonalnie pomiędzy chętnych.
Przydział trwa parę dni, po których na rachunkach maklerskich pojawiają się prawa do akcji nowej emisji, oznaczane najczęściej jako PNE. Nie mogą być one jeszcze przedmiotem obrotu, ale w niedługim czasie zamieniają się na papiery z końcówką PDA, co oznacza prawo do akcji, i jako takie mogą być kupowane i sprzedawane bez przeszkód. W międzyczasie trwa uzyskiwanie zgody na emisję nowych akcji, bowiem to wszystko, z czym mieliśmy do czynienia to zaledwie czynności przygotowawcze. Gdy zgoda będzie wydana, akcje i prawa do akcji są asymilowane, czyli po prostu sumowane. Emisja jest zakończona: na rynku znalazły się nowe akcje, zostały wymieszane ze starymi, a kapitał emitenta powiększył się o zebrane od inwestorów wpłaty.
Całą tę procedurę należy znać i stosować, ale jest to z góry zaplanowany scenariusz, w którym istotne są następujące rzeczy:
1. Ograniczenie płynności inwestora. Z uwagi na wymogi proceduralne, oczekiwanie na każdym z etapów, a także zamrożenie gotówki na zapisy, swoboda inwestycyjna zostaje poważnie usztywniona.
2. Możliwość zarobku lub straty na zmianach kursów większych niż zwykle. Rynek reaguje nadmiernie i często nieracjonalnie, w obie strony: kurs akcji zaraz po odcięciu potrafi sporo rosnąć (jak na przykład Ponaru czy PPWK), jak również kurs praw poboru potrafi mocno spadać (jak Drozapolu czy Swarzędza) z powodu mocnej wyprzedaży. Wszystko zależy od tego, jak inwestorzy oceniają emisję co do jej sensowności, celowości oraz sposobu przeprowadzenia. Te oceny są bardziej emocjonalne i gwałtownie zmieniające się niż zwykle.
3. Możliwość arbitrażu. Mimo że na etapie PDA ryzyko nie zatwierdzenia emisji jest znikome, prawa do akcji są wyceniane niżej niż akcje. Gdy mamy dane akcje, a dyskonto na ryzyko wydaje nam się duże i przewyższa koszt transakcyjny, można sprzedać akcje i kupić taniej PDA, żeby za tę samą kwotę uzyskać ich więcej.
4. Ukryty aspekt podatkowy. Polak potrafi. Dzięki luce w przepisach, a może zwyczajnej niemożliwości uregulowania tego inaczej, odcięcie kursu można traktować jako stratę podatkową i rozliczyć w rocznym PIT z dochodów giełdowych. Nominalnie kurs akcji potrafi bowiem bardzo spaść, np. w pierwszej połowie roku 08Octava jednego dnia kosztowała ok. 40 złotych, a następnego dnia 8 zł. Od strony księgowej wygląda to jak strata i takoż jest wykazywane przez biuro maklerskie. Sprawa rzecz jasna ma sens pod koniec roku, kiedy to da się przepchnąć zawieszoną kwotę na rok kolejny. Oczywiście żeby strata była stratą należy akcje sprzedać. Poza tym otrzymane prawa poboru stanowią dochód bez kosztów, bo mają wartość, a ich koszt nabycia jest zerowy. Ale konstrukcja działa i bardzo się opłaca, szczególnie przy dużych odcięciach. Dlatego grudniowe emisje z PP w 2006 roku, na przykład Dudy, cieszyły się ogromnym wzięciem. Na nadchodzący grudzień nieprzypadkowo szykuje się parę emisji, a inwestorzy tylko na to czekają. Takie rolowanie zysku można powtarzać w nieskończność, dopóki fiskus nie zorientuje się, że jest rolowany. Chyba że ocenia to inaczej. W końcu co nie jest zabronione, jest dozwolone.
Nieoczekiwane zmiany kursu: Notowania z i bez dywidendy
Gdy dawno temu wymyślono giełdę, głównym i przez długi czas jedynym motywem obracania akcjami było wyszukiwanie spółek przynoszących zysk, aby przez długie lata uczestniczyć w jego podziale i wypłacie. Giełda była miejscem kojarzenia akcjonariuszy, którzy chcieli pozbyć się akcji nie robiąc sobie przy tym zachodu, oraz osób wyposażonych w gotówkę, którzy pragnęli nabyć akcje bez uciążliwego poszukiwania chętnego do ich sprzedaży. Tak jest zresztą do dzisiaj.
Stopniowo jednak wartość przyszłych dywidend zaczęła pojawiać się w bieżących kursach. Nazywamy to dyskontowaniem: wydarzenie spodziewane w przyszłości ma wpływ na dzisiejszą wartość spółki. Zarówno na plus jak i na minus. Jak duży jest to wpływ, zależy każdorazowo od reakcji rynku, która poza tym zmienia się w czasie. Obecnie dywidendy mają dla inwestorów giełdowych śladowe znaczenie, a kursy poruszają się pod wpływem dyskonta wszelkich nowo spodziewanych wydarzeń mających wpływ na wartość spółki - czy to dotyczących jej samej, czy sektora, całego segmentu rynku, czy nawet sytuacji światowej.
Wskaźnik Cena/Zysk dla danej spółki mówi o tym, ile lat byłoby potrzeba by w postaci kolejnych dywidend (wypłacających zysk w całości) pokryć koszt nabycia jej akcji dzisiaj. Wskaźnik C/Z zwykle wynosi kilkanaście, choć nierzadko spotykamy spółki o wskaźniku powyżej 20, a nawet 30. Małe szanse są na to, żeby ktokolwiek czekał dziesiątki lat na zwrot zainwestowanego kapitału tylko poprzez coroczne dywidendy, wiedząc że zyski mogą nie być trwałe, że kapitał kosztuje oraz że czas oczekiwania z tych powodów (+podatek od dywidendy) jest sporo dłuższy od C/Z. Poza tym nie ma żadnej gwarancji, że co roku będzie uchwalana wypłata. Widać więc wyraźnie, że to nie dywidenda jest motywem zakupu akcji, lecz spodziewany wzrost wartości firmy, który przełoży się na wzrost kursu akcji.
O wypłacie dywidendy decyduje Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy. Uchwała zawiera kwoty i daty, od których zależy późniejszy rozwój wydarzeń. I tak na przykład zgromadzenie właścicieli zacnej firmy Stalprodukt większością głosów uchwaliło dnia 27 czerwca 2007 r., że wypłaci akcjonariuszom ponad 66 mln zł w postaci dywidendy z zysku za rok 2006. Nota bene było to 1/4 wypracowanej kwoty, resztę przeznaczono w większości na kapitał rezerwowy. Kwotę łącznej dywidendy ustalono tak, żeby łatwo się dzieliło. I wypadło równo 10 złotych na akcję spółki STP.
Uchwała wskazała dwie daty: dzień ustalenia prawa do dywidendy - 14 września oraz dzień wypłaty dywidendy - 28 września. To drugie zdarzenie jest oczywiste: tego dnia na konta uprawnionych inwestorów w biurach maklerskich wpłynęła kwota równa 10 zł x liczba akcji minus podatek od zysków kapitałowych 19%.
Bardzo miła operacja, lecz dotyczyła tylko osób uprawnionych. Były nimi te osoby, które na zamknięciu sesji dnia 11 września posiadały akcje na rachunku maklerskim. Skąd ta data? Otóż w celu ustalenia prawa do dywidendy konieczne jest uwidocznienie właściciela w rejestrze prowadzonym przez Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych. Na rachunku w biurze maklerskim powinniśmy mieć przy każdym walorze podaną liczbę zarejestrowaną w KDPW, aby nie zgadywać jak jest naprawdę. Operacja odbywa się automatycznie i skutkuje właśnie na trzeci dzień po dniu transakcji. Oznacza to też, że 12 września można było już sprzedać akcje, jeśli ktoś miał takie życzenie, a prawo do dywidendy pozostawało.
Ustalenie prawa do dywidendy i jej wypłata nie ma mechanicznego przełożenia na kurs w dniu po wygaśnięciu prawa, tak jak na przykład split. Ale uwaga, tego dnia zmniejszany jest przez system kurs odniesienia, tak więc akcje notowane na tym samym poziomie co dnia poprzedniego wykazują na otwarciu wzrost. Pozorny czy faktyczny?
Nie bez kozery rozróżniane jest notowanie "z prawem do dywidendy", w wypadku STP do 11 września włącznie, oraz licząc od kolejnego dnia już "bez prawa do dywidendy". Dla inwestorów jest oczywiste, że nie są to dokładnie te same akcje. Na wykresie STP można zaobserwować 11 września malutką lokalną górkę. Trochę na siłę, bo emocje wokół spółki zagłuszyły ten efekt, ale górka jest, choć mniejsza niż 10 złotych. Mamy też spadek, choć niezbyt wielki, w dzień wypłaty, i też mniejszy niż 10 zł. Bez względu na to jak w te dni zachował się kurs, sytuacja wygląda następująco:
1. Akcje z prawem do dywidendy gwarantują zwrot części (rzecz jasna bardzo niewielkiej) zainwestowanego w nie kapitału w konkretnym dniu, zwykle szybko. Pozbawione tego prawa są mniej warte, dokładnie o wielkość wypłaty (jeśli jej dzień rzeczywiście jest bliski - pomijamy koszty kapitału). Efektywny rynek powinien uwzględnić to w kursie.
2. Po wypłacie dywidendy wartość spółki spada, gdyż pozbyła się ona części majątku w postaci wypłaconej gotówki. Wartość aktywów na następnym bilansie będzie mniejsza o tę kwotę, podobnie wartość pasywów wykaże spadek kapitału o dokładnie tę samą kwotę. Efektywny rynek powinien uwzględnić to w kursie najpóźniej w dzień wypłaty.
Dlaczego rynek nie zachowuje się tak jak teoretycznie powinien? Po pierwsze daleko mu do efektywności. Ludzie w większości przegapiają uchwalenie dywidendy, bo zbyt rzadko czytają uchwały ze zgromadzeń wspólników. A jeszcze rzadziej z tych spółek, których nie posiadają. Poza tym, jeśli już nawet czytają, to nie wiedzą, do końca którego dnia trzeba mieć akcje, a kiedy wolno już je sprzedać, więc na wszelki wypadek trzymają. Efekt dla Stalproduktu: po wypłacie spółka rośnie, jakby na przekór. Granie pod dobry raport za III kwartał, który miał pojawić się już 13 listopada. Idziemy o zakład, że dywidendy nie miały tutaj żadnego znaczenia.
PS. Jak słusznie zauważył Snake, sprawa jest niepotrzebnie wikłana. Przecież naturalne jest, że zyskowna firma płaci dywidendę, czyli dzieli się wynikiem – no chyba, że potrzebuje kapitału na rozwój, wówczas zatrzymuje zyski w spółce i reinwestuje je – decyzją Walnego Zgromadzenia. Gdy jednak dochodzi do wypłaty dywidendy i jest to najpierw ogłaszane, a potem wykonywane, to ile jest warta spółka po dokonaniu operacji? Księgowo mniej niż tuż przed operacją, gdyż pozbyła się części aktywów i kapitału. Ale rok wcześniej nie było jeszcze tych zysków, więc przy niezmienionych innych parametrach spółka jest warta tyle samo, co wcześniej. Jedynie wykonała powinność, do której została powołana: wygenerowała zysk i oddała go właścicielom. Ponadto wartość spółki w każdej chwili to przecież zdyskontowane przyszłe przepływy pieniężne dla akcjonariuszy. A dokonana wypłata do nich się nie zalicza.
Nieoczekiwane zmiany kursu: Splity
Wiele serwisów pisze o splitach, dywidendach i nowych emisjach (prawa poboru), ale mało kto wspomina o wpływie na kurs. Zacznijmy więc od źródeł. Najwyższą władzą spółki jest Zgromadzenie Wspólników czyli jej właściciele. To oni decydują o jej zasadniczych sprawach: źródłach finansowania (skąd wziąć pieniądze), kierunku działalności (co sprzedawać) oraz przeznaczeniu zysku (reinwestować czy oddać akcjonariuszom). Dlatego śledzenie przebiegu i uchwał Zgromadzeń Wspólników jest najważniejszą rzeczą jaką powinniśmy się zajmować. Oczywiście w odniesieniu do spółek, które mamy w portfelu lub obserwujemy w celu zakupu.
Gdy cena jednej akcji staje się zdaniem wspólników tak wysoka, że utrudnia obrót akcjami, mogą oni ułatwić życie inwestorom stosując prosty zabieg dzielenia i mnożenia. I tak oto na przykład 13 kwietnia 2007 r. właściciele KRUKa zdecydowali o rozmnożeniu każdej akcji jedenastokrotnie, w wyniku czego z ok. 1,7 mln akcji zrobiłoby się ich ok. 18 mln. Jednocześnie, w dniu dokonania splitu cena akcji byłaby zmniejszona jedenastokrotnie, aby wartość firmy pozostała bez zmian. Formalnie odbywa się to poprzez wymianę akcji: zabierane są stare, a pojawiają się nowe w zwiększonej liczbie. Operacja jest przezroczysta dla inwestorów i nie wymaga dopełnienia przez nich żadnych formalności. 22 maja Sąd Gospodarczy zatwierdził wymianę akcji i dokonała się ona 25 czerwca. Notowania otworzyły się na 34,75 zł, podczas gdy na poprzedniej sesji (to był piątek czyli 3 dni wcześniej) akcje zamknęły się na 400,50 zł.
Niestety, prawie wszystkie systemy notowań, statystyki i dane historyczne pokazują wynik sesji z 25 czerwca równy -91%. O zgrozo, również większość publicznie dostępnych wykresów pokazuje tego dnia ogromny spadek. Jest to błędne i teraz już wiemy skąd się wzięło, jednak co mógł pomyśleć nieuważny inwestor tego dnia rano, gdy nie słyszał o splicie? Albo mega-mega-promocja, albo upadłość. Czyli natychmiast kupować albo natychmiast sprzedawać. A tymczasem oprócz liczb nic się nie zmieniło.
Czy aby na pewno nic? Zamiarem właścicieli było zwiększenie płynności akcji. Gdy jedna sztuka kosztuje grubo ponad tysiąc złotych, jak LPP czy do niedawna STP, zawieranych jest prawdopodobnie mniej transakcji niż gdy akcje są po kilkadziesiąt złotych. Wynika to z utrudnienia handlu małym inwestorom. Mając kapitał 10 tys. zł możemy kupić 7 akcji LPP, a sprzedaż każdej z nich to redukcja pozycji o ponad 14%. Gdyby walne uchwaliło split, na przykład dziesięciokrotny, moglibyśmy kupić już 71 akcji (dziesięciokrotnie tańszych jednostkowo), a każda z nich stanowiłaby niewiele więcej niż 1% pozycji. Zgadzamy się, że split pomaga spółce, która zbyt wysoko urosła.
Co jednak kierowało akcjonariuszami spółek MEWA, PC GUARD czy FON, że uchwalali splity, nie raz jeden po drugim? Nie ma mowy o tym, żeby ich ceny przed splitami, wynoszące zwykle kilka zł, w jakikolwiek sposób utrudniały obrót i negatywnie wpływały na płynność akcji. Nie świadczył o tym zdrowy rozsądek ani obroty. Motyw był aż nazbyt oczywisty i nigdy nie ukrywany przez autorów Splitów: ściągnięcie akcji na poziom penny stock. O co tutaj chodzi? Jeżeli mamy akcje po np. 86 groszy, to każdy grosz różnicy oznacza ponad 1% zmiany kursu. A nie da się płacić mniej niż jeden grosz. Penny stocks mają to do siebie, że falami pojawia się na nich ogromny obrót, a kurs charakteryzuje się dużą zmiennością właśnie przez relatywną wielkość schodka, jakim jest ten jeden grosz.
Możliwość osiągnięcia zysku rzędu kilkudziesięciu procent w trakcie jednej sesji lub najwyżej kilku na pewno pobudza wyobraźnię. Kupno za 3 gr i sprzedaż za 4 gr daje wynik +33%. A co się dzieje jeszcze niżej? Ano procenty są jeszcze wyższe. To miało zwabić chętnych szybkiego zarobku. Jednak póki co działa na odwrót, tzn. kursy wspomnianych spółek od miesięcy osuwają się coraz niżej, na znikomych obrotach. Oczywiście niewykluczone że w końcu kiedyś trochę odbiją, ale nie wiadomo czy za tydzień czy za 5 lat. Na razie jednak giełda – dość nieporadnie, ale konsekwentnie – próbuje dobrać się do spółek groszowych. Czy będzie to lista alertów, czy przesunięcie na rynek równoległy, a może wprowadzenie pakietów po 100 akcji – coś jednak się zdarzy. Ale i bez tego wiemy - przypadek FONa - że taka sytuacja płoszy inwestorów. Zostają ci najbardziej drapieżni i gotowi na ryzyko. Kupić po 1 gr czekając nie wiadomo jak długo w kolejce, i potem w jeszcze dłuższej po 2 gr? Czy kupić po 2 gr i liczyć na sprzedaż po 3 gr? Efektem - zamierający kurs. Split zastosowany w spółce, która go nie potrzebowała, zadziałał na odwrót niż zwykle.
Wiemy już, że split nic nie zmienia w wartości firmy ani wartości pozycji inwestora, natomiast jest jak plusk na wodzie, po którym rozchodzą się kręgi. Są one widoczne w postaci wielkich czerwonych procentów, które przyciągają nieuważnych inwestorów. Najczęściej kupują oni licząc na szybki powrót do trendu. I rzeczywiście, choć nie robiliśmy badań to wyrywkowe przejrzenie krótkotrwałych efektów różnych splitów dokonanych podczas hossy pozwala twierdzić, że kurs po nich czasami rośnie szybciej niż wcześniej. Natomiast podczas bessy spółki – z wyjątkiem namierzonych już groszówek liczących na cuda – dały sobie spokój ze splitami.
Do załamania jeden krok
Wszystko będzie dobrze, jeśli kupione akcje wzrosną. Żadnym kłopotem jest wtedy wyjście z kredytu: wystarczy wszystko sprzedać, oddać to co pożyczone, a to co zarobione można z powrotem zainwestować, choćby i w te same papiery, albo i nie. Większy kłopot zaczyna się, gdy kupione na kredyt akcje zaczną spadać. Jak wiemy, ceny krótkoterminowo poruszają się w obie strony, a zakres ruchów bywa spory. Inwestor pożyczający kapitał nie może równie spokojnie patrzeć na spadki co ten, który nie pożycza pieniędzy. Bowiem gdy kurs spadnie poniżej poziomu, który zagroziłby niespłaceniem kredytu, bank sprzeda akcje żeby odebrać swój wkład, a inwestor zostanie z niczym. Dokładnie z zerowym kontem. Ewentualnie bank wykona tzw. Margin Call, czyli poprosi o uzupełnienie depozytu, aby zrobić jeszcze trochę miejsca na spadek kursów, a dopiero brak dopłaty uruchomi sprzedanie zastawionych papierów.
Banki oferując kredyt poprzez instytucje finansowe nie zmuszają, ani nawet nie namawiają do pożyczania. Jest pokazywany perswazyjny mechanizm zwiększenia zysku poprzez dźwignię finansową (czyli kredyt zwielokratniający efekt inwestowania). W ofertach pojawia się tylko jedna strona medalu, która wygląda jakoś tak (duże uproszczenia dla przejrzystości przykładu):
1. Masz kapitał własny 10.000,- zł.2. Pod zastaw akcji, które zamierzasz kupić, pożyczasz powiedzmy czterokrotność tej kwoty czyli 40.000,- zł, na procent niewiele przewyższający WIBOR. Niech to będzie na przykład 5% rocznie czyli skromne 2 tysiące złotych.3. Dysponujesz więc łącznym kapitałem 50.000,- zł.4. Kupujesz akcje (powiedzmy że bez ograniczeń co do wyboru spółek).5. Kurs w niedługim czasie rośnie o 10%. Sprzedajesz akcje za około 54.500,- zł (po drodze płaciłeś dwie prowizje). Oddajesz pożyczone pieniądze z odsetkami, powiedzmy że jest to 41.000,- zł (całość zabawy trwała pół roku). Wynik netto przed opodatkowaniem: 13.500,- zł. Czyli 3,5 tysiąca przez pół roku z kapitału 10 tysięcy. Roczna stopa zwrotu 70%. Bajka, nieprawdaż? Następnym razem weźmiesz jeszcze więcej.
Druga strona medalu to po prostu scenariusz na spadki. W takim wypadku punkt piąty wygląda jakoś tak (i również uproszczenie):5. Kurs, jak wszystkie bez wyjątku, waha się z różnych przyczyn. Niewykluczone, że któregoś dnia na chwilkę osiąga poziom o 17% niższy od ceny zakupu. Możliwe? Jak najbardziej. W tym momencie okazuje się, że to bank dysponuje całością naszych akcji i "w celu ochrony wypłacalności kredytobiorcy" składa zlecenie bezwarunkowej sprzedaży całości pozycji. Uzyskuje za nią około 41.100,- zł, która zaspokaja w całości kredyt wraz z odsetkami. Inwestorowi zostaje na koncie 100 zł. Nawet nie ma sensu liczyć procentowej straty, gdyż jest to całościowe bankructwo.
Widzimy, że kredyt (lewar, dźwignia) to w istocie soczewka, która zwielokrotnia nasze zyski oraz straty. Bank ani przez chwilę nie ryzykuje utraty pieniędzy, dlatego pożycza je na mały procent i bez żadnej weryfikacji zdolności kredytowej. Dysponuje po prostu naszymi akcjami, które sprzedaje. Poniekąd to bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie być może niedługo musiałby nam zabrać dom i samochód. A tak puszcza nas w skarpetkach, za to bez zadłużenia. Przy pięciokrotnym lewarze ugotował nas spadek 17%, ale przy dziesięciokrotnym do bankructwa wystarczy spadek kursu o 7%.
W ten sposób inwestorzy zamieniają giełdę w kasyno, a rynek kręci się na pożyczonych na ich koszt pieniądzach, generując prowizję dla organizatorów i pośredników. (Oczywiście, są rynki dla których opisany mechanizm jest istotą działalności, np. waluty (forex, od foreign exchange) oraz kontrakty. Tak się umówili uczestnicy rynku, bo aby zarobić na niewielkim zakresie ruchów, potrzeba przyłożyć do kapitału potężny, nawet i stukrotny lewar.)
Osobną sprawą, dużo mniej ryzykowną lecz opartą na mechaniźmie dźwigni jest pożyczanie pieniędzy na wykup akcji w ofercie publicznej. Wielkie dźwignie i wielkie redukcje sprowadzają się do tego, że na końcu jeden równa się jeden, tylko po drodze zarobiły banki i biura maklerskie. To coś więcej niż popyt. To walka o akcje czyli przepychanka łokciami w kolejce napędzana chęcią zarobku. To było modne podczas hossy, ale na razie się na długo skończyło.
Lewar nie wybacza pomyłek. Czas nie wyrównuje spadków, bo nas już nie ma na rynku. Wyrzuceni na ruchu w dół nie mamy szansy na powrót do trendu. StockWatch.pl nie namawia do regulowania rynku poprzez np. zakaz udzielania kredytów. To co robimy to nasza sprawa. I właśnie dlatego powinniśmy uświadomić sobie konsekwencje decyzji zanim je podejmiemy. W interesie organizatorów rynku jest abyśmy jak najwięcej handlowali i ryzykowali. Zacznijmy od tego jaki jest nasz cel i ile jesteśmy gotowi stracić żeby spróbować go osiągnąć.
Osiem giełdowych pułapek
Wstyd to przyznać, ale pierwsze transakcje każdego z nas zapewne wyglądały łudząco podobnie: w ciemno, na ślepo, i bez świadomości co się tak naprawdę dzieje dookoła. Pierwsze "zarobione" grosiki to wybuch euforii, uczucie satysfakcji i władzy nad światem. Pierwsze straty to zdumienie, zawód, rozgoryczenie, albo od razu panika i ucieczka. Nic w tym dziwnego. Żeby nauczyć się chodzić trzeba najpierw parę razy upaść. Ale żeby nauczyć się dobrze biegać, potrzeba regularnie ćwiczyć. Zanim jednak do tego dojdzie, zielony inwestor poznaje ze zdumieniem reguły funkcjonowania rynku, z których nie zdawał sobie sprawy. Z daleka wszystko wyglądało tak pięknie, a z bliska okazało się najeżone pułapkami. Spróbujmy opisać najważniejsze z nich.
1. Pułapka wszechobecnych procentów. Popełniamy błąd skupiając się na wyświetlanych tu i ówdzie procentach, zamiast na rzeczywistych cenach akcji. Użycie procentów ma nam błyskawicznie ilustrować ruch cen - zielony to wzrost, czerwony to spadek. Tymczasem można przyjąć różne punkty odniesienia dla aktualnego kursu. Jednym z nich jest wczorajszy kurs zamknięcia, a drugim poranny kurs otwarcia. Załóżmy, że dany papier zamknął wczorajszy dzień na 100 złotych, a dzisiaj otworzył na 97 zł i obecny kurs wynosi 99 zł. Jedne z systemów lub internetowych statystyk pokażą przy symbolu +2%, a inne -1%. I oba się nie mylą, natomiast my możemy się grubo pomylić myśląc, że zarobiliśmy, podczas gdy kurs tak naprawdę jest poniżej naszej ceny zakupu. Zjawisko działa w obie strony, to znaczy zaciemnia zarówno spadki jak i wzrosty.
2. Pułapka wybiórczości. Zdarzenia pozytywne, takie jak wzrosty kursów, przyjmujemy z większą emocjonalną akceptacją niż zdarzenia negatywne. W końcu oczekiwanym rezultatem naszego przyjścia na giełdę miały być wzrosty, więc pojawiając się potwierdzają słuszność decyzji, natomiast spadki są przez nas postrzegane jako jednorazowy wypadek przy pracy. Tymczasem ceny poruszają się w obie strony i to z jednakową ochotą. Jednak my, skupieni na zielonym, a dodatkowo w połączeniu z Pułapką procentów mamy wciąż nieodparte wrażenie, że wszystko naokoło rośnie, a tylko my jakimś dziwnym trafem nie zarabiamy. To zachęca do częstego przeskakiwania między papierami, kosztuje prowizję i rzadko daje zysk.
3. Pułapka trendów. Skupiając się tylko na kursach zamknięcia przegapiamy moment odwrócenia się trendu. Załóżmy, że WIG wzrósł dzisiaj o 0,50%. W opisach sesji niemal bez wyjątku ujrzymy konkluzję, że rynek dzisiaj wzrósł, czyli że jest dobrze, pozytywnie i w ogóle w górę. Nietrudno się z tym zgodzić. Tymczasem często ten "wzrost" wyglądał tak, że otwarcie było na przykład o 1,20% powyżej poprzedniego zamknięcia, i przez calusieńką sesję rynek pomału spadał, aż zatrzymał się na końcowym 0,50%. Więc gdzie te wzrosty?
4. Pułapka kursu i spreadu. W każdej chwili na rynku jest wystawiona najwyższa oferta Kupna (ang. Bid) oraz najniższa oferta Sprzedaży (an...
zelmis