Grass Gunter - Wróżby kumaka.rtf

(643 KB) Pobierz
Wrozby Kumaka

Günter Grass

Wróżby kumaka

 

 

 

 

 

 

Przełożył SŁAWOMIR BUŁAT

 

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1992

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału Unkenrufe

Projekt okładki i strony tytułowej JAN MISIEK

Grafika na okładce nter Grass

Copyright © 1992 by Gunter Grass

Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Morskie. Gdańsk 1992

ISBN 83-215-5779-1

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Helenie Wolff

 

1

 

 

 

 

Przypadek postawił wdowca obok wdowy. A może przypadek nie miał nic do rzeczy, ponieważ ich historia zaczęła się w Zaduszki? W każdym razie wdowa była już na miejscu, kiedy wdowiec potknął się, stracił na chwilę równowagę, ale nie upadł.

Stanął obok niej. Numer butów czterdzieści trzy obok numeru butów trzydzieści siedem. Przy straganie chłopki, który oferował zebrane w ko­szyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego cięte kwiaty w trzech wia­drach, wdowiec i wdowa znaleźli się nawzajem. Chłopka przysiadła z boku hali targowej między innymi chłopkami i plonem ich małych ogródków: selerem, brukwią wielkości dziecięcej główki, szczypiorkiem i burakami.

Jego dziennik potwierdza, że było to w Zaduszki, i wyjawia numery bu­tów. O potknięcie przyprawił go brzeg chodnika. Ale słowo „przypadek” u niego nie występuje. „Tego dnia i o tej godzinie — z wybiciem dziesiątej — zetknęło nas chyba zrządzenie losu...” Jego starania, żeby ukonkretnić trzecią, niemo pośredniczącą osobę, dają mglisty efekt, podobnie jak podejmowane kilkakrotnie próby określenia koloru jej chustki na głowie: „Nie była to właściwa umbra, raczej brunatność ziemi niż czerń torfu...” Lepiej wychodzą mu cegły klasztornego muru: „Całe w strupach...” Resztę muszę sobie wyobrazić.

Zaledwie parę gatunków ciętych kwiatów stało jeszcze w wiadrach: dalie, astry, chryzantemy. Koszyk wypełniały podgrzybki brunatne. Cztery czy pięć nadgryzionych przez ślimaki prawdziwków leżało rzędem na tytułowej stronie starego egzemplarza lokalnej gazety, „Głosu Wybrzeża”, ponadto pęczek pietruszki i papier do zawijania. Kwiaty były trzeciej ja­kości.

„Nic dziwnego”, pisze wdowiec, „że stragany pod Halą Dominikański wydawały się tak marnie zaopatrzone, ostatecznie w Zaduszki kwiaty mają wzięcie. Już poprzedniego dnia, na Wszystkich Świętych, popyt jest często większy od podaży...”

Chociaż dalie i chryzantemy wyglądały okazalej, wdowa zdecydowała się na astry. Wdowiec pozostawał niepewny: „Nawet jeśli do tego właśnie straganu zwabiły mnie zaskakująco późne prawdziwki i podgrzybki, to przecież po krótkim przestrachu — a może było to bicie dzwonów? — uległem szczególnego rodzaju pokusie, nie, sile przyciągania...”

Kiedy wdowa z trzech lub czterech wiader wyciągnęła pierwszego, po­tem następnego, niezdecydowanie trzeciego astra, odłożyła kwiat, żeby wymienić go na inny i z kolei wyjąć czwarty, który także trzeba było odło­żyć i zastąpić, wdowiec zaczął też wyciągać astry z wiader i wymieniać je wybrednie jak wdowa, przy czym wyciągał rdzawoczerwone, jak ona od początku wyciągała rdzawoczerwone; bądź co bądź do wyboru były jeszcze bladofioletowe i białawe. Ta kolorystyczna zgodność otumaniła go: „Ja­każ cicha harmonia! Podobnie jak ona szczególnie lubię rdzawoczerwone astry, które płoną sobie spokojnie...” W każdym razie oboje zawzięli się na rdzawą czerwień aż do chwili, gdy w wiadrach nie było już po niej śladu.

Ani wdowie, ani wdowcowi nie starczyło na bukiet. Ona miała już wrzucić swoją skąpą wiązkę do jednego z wiader, kiedy zaczęło się coś, co zowie się akcją: wdowiec odstąpił wdowie swą rdzawoczerwoną zdo­bycz. On podał, ona wzięła. Milczące przekazanie. Już nie do cofnięcia. Nieugaszenie płonące astry. Tak skojarzyła się para.

 

 

Z wybiciem dziesiątej: był to kościół Świętej Katarzyny. To, co wiem o miejscu ich spotkania, stanowi mieszaninę mojej po części zatartej, to znowu nader wyrazistej znajomości topografii i dociekliwej pilności wdowca, której plonem okraszał po trochu swoje notatki, choćby informacją, że wzniesiona na planie ośmiokąta siedmiopiętrowa wieża obronna jako północnozachodnia baszta narożna wchodziła w skład wielkich mu­rów miejskich. Nazwano ją zastępczo „Nosem w Garach”*, kiedy niższa wieża, nosząca dawniej to miano, ponieważ przylegała do klasztoru Do­minikanów i pozwalała dzień w dzień zaglądać do garnków klasztornej kuchni, popadała w coraz większą ruinę, pozbawiona dachu, była poro­śnięta przez drzewa i krzaki, wobec czego zwała się jakiś czas „Doniczką”, i pod koniec dziewiętnastego wieku wraz z pozostałościami klasztoru mu­siała zostać zburzona. Na uprzątniętym terenie wybudowano po roku 1895 halę targową w stylu neogotyckim, zwaną Halą Dominikańską, która prze­trwała pierwszą i drugą wojnę światową i do dzisiaj pod szeroko sklepioną konstrukcją dachową w sześciu rzędach budek występuje z czasem obfitą, często nader ubogą ofertą: z nićmi i wędzoną rybą, amerykańskimi pa­pierosami i polskimi ogórkami konserwowymi, makowcami i o wiele za tłustą wieprzowiną, plastykowymi zabawkami z Hongkongu, zapalnicz­kami z całego świata, kminkiem i makiem w torebkach, serem topionym i perlonami.

 

* Baszta Jacek {przyp. tłum.)

 

Z klasztoru Dominikanów pozostał tylko ponury kościół Świętego Mikołaja, którego wewnętrzny przepych opiera się całkowicie na czerni i złocie; poblask dawnych trwóg. Ale do hali targowej wspomnienie mni­szego zakonu przylgnęło tylko w nazwie, podobnie jak do letniego jar­marku, zwanego Dominikiem, który od późnego średniowiecza przetrzy­mał wszelkie polityczne zmiany i obecnie tandetą i starzyzną przyciąga miejscowych i turystów.

Tam więc, między Dominikańską Halą Targową a Świętym Mikołajem, naprzeciw ośmiokątnego „Nosa w Garach”, znaleźli się wdowiec i wdowa w czasach, kiedy to ręcznie wymalowany szyld z napisem „Kantor” ob­wieszczał, że na parterze wieży obronnej mieści się punkt wymiany walut. Ciągły ruch licznej klienteli i łupkowa tablica przy wejściu, na której dolar amerykański w stosunku do miejscowej waluty co godzina drożał i drożał, świadczyły o powszechnej bryndzy.

— Czy wolno mi? — Tak zaczęła się rozmowa. Wdowiec chciał za­płacić nie tylko za swoje, również za jej astry, teraz już jeden bukiet,

i wyciągał banknoty z portfela, niepewny wobec tak zasobnych w ze; pieniędzy. Wdowa odpowiedziała z polskim akcentem: — Nic panu n wolno.

Być może fakt, że odezwała się w obcym języku, przydał owemu zakazowi dodatkowej ostrości, i gdyby dorzucone zaraz spostrzeżenie: -Wyszedł z tego jednak całkiem ładny bukiet — nie otworzyło właściwe rozmowy, przypadkowe spotkanie wdowca z wdową można byłoby porów nać ze spadkiem kursu złotówki.

Pisze on, że jeszcze podczas gdy wdowa płaciła, wywiązała się rozmowa grzybach, zwłaszcza o późnych, spóźnionych prawdziwkach. Lato, które nie chciało się skończyć, i łagodną jesień wymieniono jako przyczyny „Ale kiedy powołałem się na globalną zmianę klimatu, ona po prosi mnie wyśmiała”.

W bezchmurny lub lekko zachmurzony listopadowy dzień stali obój zwróceni ku sobie i nic nie mogło oderwać ich od straganu z kwiatami i od prawdziwków. On zapatrzony w nią, ona w niego. Wdowa śmiała często. Jej z polska akcentowane zdania poprzedzał lub kończył śmiech, zdawało się: nieuzasadniony, zwykły dodatek przed albo po. Wdowcowi spodobał się ten nieomal przeraźliwy śmiech, bo w jego papierach figurują zdania: „Jak dzwonnik*! Nieraz aż strach bierze, pewnie, jednakże lubię słuchać, jak się śmieje, nie pytając o przyczyny jej częstego rozbawienia. Być może śmieje się ze mnie, wyśmiewa mnie. Ale i to, że jestem dla niej śmieszny, podoba mi się”.

Tak stali i stali. Albo: tak stoją pozując dla mnie, jedną i drugą chwilkę, żebym się przyzwyczaił. O ile ona była ubrana modnie — on uznał, że jest „za bardzo wysztafirowana” — o tyle jemu tweedowa marynarka do kordowych spodni nadawała wygląd swobodny, pasujący do torby z ka­merą: turysta lepszej kategorii, z ambicjami. — Jeśli kwiaty odpadają, to czy wolno mi ofiarować pani przedmiot naszej dopiero co nawiązanej rozmowy, wybierając kilka prawdziwków, tego tutaj, tego, tego i jeszcze tego! Prawda, że wyglądają apetycznie?

 

* Niem. Glockelwogel. Właściwie: miękkodziób nagoszyjny (Procnias nudicollis) (przyp. tłum.).

 

Wolno mu było. A ona pilnowała, żeby nie odliczył straganiarce zbyt wielu banknotów. — Tutaj wszystko szalenie drogie! — zawołała. — Ale dla pana z niemieckimi markami wciąż jeszcze tanio.

Zadaję sobie pytanie, czy on rachując w pamięci porównywał swoją walutę z liczbami o wielu zerach na złotowych banknotach i czy poważnie, nie lękając się jej śmiechu, zastanawiał się nad wypowiedzeniem późnego ostrzeżenia przed Czarnobylem i jego skutkami. Pewne jest, że przed kupnem sfotografował grzyby i powiedział, iż jego kamera jest japoń­skiej produkcji. Ponieważ zrobił to migawkowe zdjęcie ukosem z góry, a w kadrze znalazły się czubki butów przycupniętej straganiarki, fotogra­fia świadczy o zdumiewającej wielkości prawdziwków. U obu młodszych brzuchate łodygi są szersze od wysoko sklepionych kapeluszy; mięsistą, skręconą w sobie kibić starszych ocieniają rozłożyste, grubo wywinięte do wewnątrz, to znów na zewnątrz ronda. Kiedy tak leżąc w czwórkę zwracają ku sobie wysokie i szerokie kapelusze, a przy tym tak są przez fotografa ułożone, że bodaj nie nakładają się na siebie, tworzą martwą na­turę. I prawdopodobnie to wdowiec dał odpowiedni komentarz; a może to ona powiedziała: — Piękne jak martwa natura. — W każdym razie wdowa znalazła w torebce siatkę na zawinięte w gazetę grzyby, do któ­rych straganiarka dołożyła ekstra pęczek pietruszki.

On chciał nieść siatkę. Ona mocno trzymała. On prosił o to. Ona odmawiała: — Najpierw zrobić prezent, a potem jeszcze taszczyć.

Drobna sprzeczka, owo droczenie się, w trakcie którego zawartość siatki nie mogła doznać uszczerbku, trzymała parę pod halą targową, jak gdyby oboje nie chcieli, jeszcze nie chcieli porzucić miejsca spotkania. Raz on jej odbierał siatkę, to znów ona jemu. Nie wolno mu było nieść również astrów. Sprzeczali się jak dobrze zgrana, znająca się od dawna para. W każdej operze mogliby zaśpiewać duet, już bym wiedział, pod czyją muzykę.

A widzów nie brakowało. Niemo przyglądała się straganiarka. Wo­koło świadkiem było wszystko: ośmiokątna wieża obronna, jej najnowszy sublokator zatłoczony kantor walutowy, z boku rozłożona szeroko, jakby rozdęta od wyziewów hala targowa, posępny Święty Mikołaj, chłopki z są­siednich straganów i potencjalna klientela; bo pomiędzy tym wszystkim kłębił się i przewalał biednie wsłuchany tylko w powszednie kłopoty tłum ludzi, których nieduże pieniądze co godzina traciły na wartości, pode gdy wdowa i wdowiec dojrzeli w sobie nawzajem dodatkowy zysk i chcieli od siebie odstąpić.

— Muszę jeszcze pójść gdzieś indziej.

— Gdyby wolno mi było towarzyszyć pani.

— No, to spory kawałek.

— Byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność...

— Ale ja muszę na cmentarz...

— Jeżeli nie będę zbytnio przeszkadzał...

— No, to chodźmy.

Ona niosła bukiet astrów. On w siatce na zakupy niósł grzyby. Oni chudy, pochylony. Ona stawiająca krótkie, rozbrzmiewające twardym stukotem kroki. On ze skłonnością do potykania się, lekko powłóczący nogami i o dobrą głowę wyższy od niej. Ona niebieskooka w odcieniu farbki, on dalekowidz. Jej włosy ufarbowane na tycjanowski blond, jego szpakowaty wąsik. Ona zabrała ze sobą zapach swych natarczywych perfum, on j przytłumiony sprzeciw swojej wody po goleniu.

Oboje zniknęli w ciżbie pod halą targową. Nie było już też widać baskijskiego beretu wdowca. Na krótko przed wybiciem jedenastej z wieży Świętej Katarzyny. A ja? Ja muszę podążyć za parą.

 

 

Od kiedy nosił się z zamiarem przysłania mi do domu swoich obwiąza­nych sznurkiem papierzysk? Nie mógł mu przyjść do głowy adres jakiegoś archiwum? Musiał, dureń, we mnie upatrzyć sobie usłużnego durnia?

Tę stertę listów, przedziurkowane rachunki i datowane zdjęcia, jego brulion prowadzony raz jako dziennik, to znów jako silos czasochłon­nych spekulacji, bezład gazetowych wycinków, kasety magnetofonowe — wszystko to lepiej byłoby złożyć u archiwariusza niż u mnie. Powinien był wiedzieć, jak łatwo popadam w opowiadanie. Jeśli już nie do archiwum, to czemu nie posłał tego jakiemuś skwapliwemu dziennikarzowi? I co mnie zmusiło do gonienia za nim, nie, za nimi obojgiem?

Tylko to, że pół wieku temu siedzieliśmy jakoby razem, tyłek w tyłek, na szkolnej ławie? On twierdzi: „W rzędzie pod oknami”. Nie mogę sobie przypomnieć, żebym go miał obok siebie. Gimnazjum realne Świętego

piotra. Może i tak. Ale ja chodziłem tam ledwie dwa lata. Za często musiałem zmieniać szkołę. Raz tak, raz siak zmieszany pot uczniaków. Raz tak, raz siak obsadzone drzewami szkolne podwórza. Naprawdę nie pamiętam, kto gdzie i od kiedy obok mnie gryzmolił ludzików.

Kiedy otworzyłem paczkę, na wierzchu leżał jego list przewodni: „Na pewno potrafisz coś z tym zrobić, właśnie dlatego że wszystko graniczy z niepodobieństwem”. Zwracał się do mnie per ty, jak gdyby czasy szkolne pozostały dla niego czymś nieprzemijającym: „W innych przedmiotach z pewnością nie byłeś tuzem, ale Twoje wypracowania już wcześnie po­zwalały dostrzec...” Powinienem był odesłać mu jego rupiecie, ale dokąd? „W gruncie rzeczy wszystko to mogłoby być wymyślone przez Ciebie, ale myśmy tym żyli, myśmy przeżyli to, co stało się już przed dziesiątkiem lat...”

Jego list jest postdatowany: napisał go jakoby 19 czerwca 1999. A pod koniec, przy skądinąd klarownym toku wywodów, pisze o powszechnych przygotowaniach do uczczenia przełomu tysiącleci: „Jaki niepotrzebny wydatek! Kończy się przecież stulecie, które związało się całkowicie z ni­szczycielskimi wojnami, masowymi wypędzeniami, nieprzeliczoną śmier­cią. Ale teraz, z początkiem nowej epoki, życie będzie znów...”

I tak dalej. Dajmy temu spokój. Tylko tyle się zgadza: spotkali się 2 listopada przy słonecznej pogodzie, na kilka dni przed runięciem ber­lińskiego muru. Kiedy mogłaby się była zacząć historia, jakich wiele, świat albo część tego niezmiennego świata zaczęła się faktycznie zmieniać, i to nie robiąc ceregieli, świńskim truchtem. Wszędzie obalano pomniki. Mój dawny kolega szkolny w swym brulionie przyjmował do wiadomości te często zwalające się równocześnie fakty, ale traktował je jak zwyczajne twierdzenia o faktach. Wręcz niechętnie w nawiasowych zdaniach użyczał miejsca wydarzeniom, które wszystkie razem chciały, by nazywać je histo­rycznymi, a jego zbijały z tropu, ponieważ, jak pisze, „odwracają uwagę od tego, co istotne, od idei, od naszej wielkiej, jednającej narody idei...”

I już jestem w środku jego, jej historii. Już gadam, jak bym przy tym był, o jego tweedowej marynarce, o jej siatce na zakupy, i wciskam mu beret na głowę, ponieważ ten beret istnieje, jak kordowe spodnie i jej pantofle na wysokich obcasach, mianowicie na czarno-białych i koloro­wych zdjęciach, jakie mam przed sobą. Podobnie jak numery ich butów godne przekazania były też dla niego jej perfumy i własna woda po go­leniu. Siatka na zakupy to nie wymysł. Później z upodobaniem, ba, ma­niacko opisuje każde oczko tego przedmiotu codziennego użytku, jak gdyby chciał podnieść go do rangi przedmiotu kultu; ale wczesne, już przy okazji kupna prawdziwków, wprowadzenie szydełkowej pamiątki ro­dzinnej — wdowa znalazła siatkę w spuściźnie po matce — jest moim dodatkiem, tak samo jak antycypowane wprowadzenie baskijskiego be­retu.

Jako historyk sztuki i w dodatku profesor nie mógł zachować się ina­czej: jak posadzkowe płyty grobowe i kamienie nagrobne, sarkofagi i epi­tafia, szkieleciarnie, krypty i zżarte przez mole chorągwie pogrzebowe, należące wokół Morza Bałtyckiego do tradycyjnego wyposażenia gotyc­kich kościołów z wypalanej cegły, które oczyszczał i uczytelniał, oznaczał heraldycznie i emblematycznie, wreszcie czynił wymownymi przez zwię­złe historie rodzinne sławnych ongiś patrycjuszowskich rodów, tak teraz wdowie siatki na zakupy — odziedziczyła ona nie tylko tę jedną, lecz pół tuzina siatek — były dla niego świadectwami minionej kultury, wypartymi przez brzydkie torby ceratowe i skasowanymi radykalnie przez plastykowy worek. Pisze on: „Cztery z siatek na zakupy są szydełkowej natury, dwie są wiązane, jak kiedyś wiązało się ręcznie sieci rybackie. Z szydełkowych tylko jedna jest jednobarwna, mszystozielona, trzy pozostałe i siatki wią­zane mają wielobarwne wzory...”

I jak w swej pracy doktorskiej objaśnia trzy osty i pięć róż w herbie teologa Aegidiusa Straucha z płaskorzeźby nagrobka u Świętej Trójcy, gdzie Strauch pod koniec siedemnastego wieku był proboszczem, i wiąże ze zmiennymi kolejami wojowniczego życia — Strauch spędził lata na od­siadywaniu twierdzy — tak też próbował objaśniać odziedziczone przez wdowę siatki na zakupy. Ponieważ w przewieszonej przez ramię torebce z cielęcej skóry nosiła stale dwie z sześciu siatek, tłumaczył tę przezorność panującą we wszystkich krajach bloku wschodniego gospodarką niedobo­rów: „Nagle pokazują się gdzieś świeże kalafiory, ogórki na mizerię albo jak ostatnio latający handlarz z bagażnika polskiego fiata sprzedaje ba­nany i już ma się pod ręką praktyczne siatki, bo torby plastykowe na Wschodzie wciąż jeszcze należą do rzadkości”.

A potem przez dwie strony ubolewa nad upadkiem wyrobów ręko­dzielniczych i zwycięstwem zachodniego worka ze sztucznego tworzywa jako nad kolejnym symptomem ludzkiej samozagłady. Dopiero pod ko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin