Sandemo Margit - Opowieści 31 - Małżeństwo na niby.rtf

(327 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

MAŁŻEŃSTWO NA NIBY

Z norweskiego przełożyła

IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA

POL - NORDICA

Otwock 1998

ROZDZIAŁ I

Są tacy, którzy uważają, że wszystko, co im się przytrafia, jest z góry ustalone i nie do uniknięcia, że całe ich życie jest zależne od przeznaczenia. Zdaje się, że nazywa się ich fatalistami. A ja uważam, że byłoby ciekawsze, gdyby udało im się odwrócić los za pomocą własnego silnego przekonania. Moje życie jest tego niezbitym dowodem. Musi tak być, bo inaczej oznaczałoby to, że tajemnicze coś zwane przeznaczeniem musiało być nieźle wstawione w momencie ustalania mojego losu. Nikt, komu nie brakuje szóstej klepki, a nawet piątej czy czwartej, nie wymyśliłby czegoś tak strasznie zagmatwanego.

Nie, nie wierzę w żadne przeznaczenie. To, co przeżywamy, zależy od przypadku i szczęścia. Za wszystko, czego dokonamy, za wszystkie błędy możemy winić, w mniejszym lub większym stopniu, tylko samych siebie. Uznawanie przeznaczenia, Boga czy jakichś złych mocy za sprawców naszych nieszczęść jest niczym innym jak samooszukiwaniem się.

Ale może lepiej będzie, jeśli posłużę się przykładami z mojego szalonego dzieciństwa.

Tak naprawdę jestem przeciwniczką chwalenia się własnymi błędami. Owszem, przyznaję się do nich, płynie z nich przecież jakaś nauczka, ale nie lubię demonstracyjnego bicia się w piersi.

Fakty mówią same za siebie, nie trzeba im mojej pomocy. Teraz jednak muszę wspomnieć parę epizodów z przeszłości, bo bez tego nie da się zrozumieć niecodziennych kolei mych dalszych losów.

Moja niezwykła kariera rozpoczęła się wcześnie. Kiedy byłam dzieckiem, wszystkie matki zabraniały swoim małym aniołkom bawić się ze mną, chociaż same aniołki bezgranicznie mnie podziwiały. Jako trzylatka podpaliłam stóg siana i jak zaczarowana stałam wpatrzona we wspaniały ogień. Jako pięciolatka powybijałam wszystkie okna w szkole. Gdy miałam lat osiem, zebrałam naręcze „świerszczyków” ojca i rozdzieliłam je, zadowolona, pomiędzy przestraszonych sąsiadów, pokazawszy je uprzednio okolicznym dzieciom. Byłam świetną nauczycielką także na innych polach: uczyłam, jak wkładać dwa palce do ust i przeraźliwie gwizdać, nie mówiąc już o paleniu, przeklinaniu i innych rzeczach, których się robić nie powinno. Rodzice rozpaczali, lecz ich autorytet sromotnie przegrywał w konfrontacji z moim. Nikt przecież nie umiał pluć dalej niż ja! Chodziłam ubrana jak chłopak, w za dużych, spranych ciuchach. Śledziłam starszych, aby później móc szantażem wyciągać od nich papierosy i czekoladę. Gdy robili gorsze rzeczy, zdobywałam nawet i pieniądze!

Gdy skończyłam czternaście lat, zdarzyło się jednak coś, co wkrótce miało odmienić moje życie. Postanowiłam, że wyjdę za mąż za Arnego Møllera.

Że nie okaże się to łatwe, rozumiałam już wtedy. Arne dopiero co się do nas przeprowadził. Był wysoki, jasnowłosy i niemal całkiem dorosły, a na dodatek podobny jak dwie krople wody do mojego ówczesnego idola filmowego. Skakał do wody z dziesięciometrowej wieży, miał prawo jazdy i zdobył więcej nagród w zawodach sportowych niż wszyscy inni moi znajomi razem wzięci. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, komu nie mogłam dorównać! To sprawiło, że poczułam się dziwnie: po kobiecemu słaba, jednocześnie pałałam chęcią usadzenia go, pokonania w którejś z jego dziedzin.

Myślę, że najpierw spodobał mi się jego spokojny i jakby nonszalancki sposób chodzenia, który musiałam zacząć naśladować. Rezultat lepiej pominąć milczeniem... Nie powinnam była zapominać, że mimo wszystko istnieje pewna różnica pomiędzy dziewczynami a chłopakami.

Nie mnie jednej podobał się Arne Møller. Umawiał się po kolei z najładniejszymi dziewczynami w mieście. Szli do kina lub na tańce. Spędzał z każdą z nich jeden, dwa, góra trzy wieczory, ale nie miał jeszcze żadnej na stałe. Rokowało to dobrze dla mnie! Walczyłam zaciekle, aby mnie zauważył: wrzeszczałam do niego z czubka najwyższego drzewa, włóczyłam się koło jego domu, a gdy to nie wystarczyło, wzięłam się za szminkę i temu podobne... Nigdy później nie bywałam tak koszmarnie umalowana jak wtedy, nigdy też nie posyłałam równie magnetycznych, przyciągających spojrzeń... Wszystko na próżno, nic nie skutkowało! Wreszcie odrzuciłam wszelkie zasady i niemal zażądałam, by zaprosił mnie do kina.

Do końca życia nie zapomnę przepełnionego pogardą spojrzenia, jakie mi posłał.

- Ciebie? - spytał szyderczo. - Enfant terrible tego miasta?

Nie rozumiałam wprawdzie, co to znaczy, ale wyraz jego twarzy dał mi pewne o tym pojęcie.

Potwierdziło się, gdy wróciłam do domu i sprawdziłam w słowniku. „Dokuczliwy łobuziak” pasowało najlepiej. Albo może zacytuję słownik: okropne dziecko, osoba szokująca otoczenie swoim sposobem wyrażania się lub zachowania.

Ale tego dowiedziałam się później. W czasie rozmowy z Arnem moja wiedza opierała się jedynie na wyrazie jego twarzy.

No i na komentarzach.

A te były wystarczająco nieprzyjemne.

- Nawet jeszcze nie obcinasz sobie sama paznokci - ciągnął bezlitośnie. - I ja mam pokazywać się z tobą publicznie? Nie, wolę umówić się z robakami spod tego kamienia.

Wyłożył kawę na ławę, prawda?

Mimo to właśnie wtedy podjęłam decyzję.

- Ha! - wykrzyknęłam, wzmacniając efekt dramatycznym gestem. - Poczekaj tylko, aż będę sławna na cały świat! Przypełzniesz wtedy na kolanach i będziesz błagał o moją rękę!

To miało go usadzić.

W rzeczy samej, odwrócił się i zrezygnowany odszedł niespiesznie, kręcąc głową.

A ja...?

Oczywiście, przepełniał mnie dotkliwy ból, ale jednocześnie poczułam się silna i zdecydowana.

Miałam przecież cel. Nie spocznę, dopóki nie zostanę piękną, powabną, sławną... żoną Arnego.

Po pewnym czasie wyjechał z miasta i zdarzało się niekiedy, że o nim zapominałam. Ale nigdy całkowicie. W chwilach samotności snułam marzenia o Arnem. Żądzę zemsty dawno już zastąpiła melancholijna tęsknota. Właściwie nigdy nie poznałam dobrze obiektu moich westchnień i dlatego mogłam wyposażyć go w te wszystkie cechy, które chciałam widzieć u swego mężczyzny. Którymi z nich odznaczał się naprawdę, nie wiedziałam. Było to zresztą nieważne - w marzeniach był moim ideałem!

Trochę oporniej szła mi praca nad sobą. Jako osiemnastolatka miałam na swoim koncie niezliczone próby ucieczek z domu. Ciało pedagogiczne mojej szkoły musiało odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie zakończyłam naukę.

Ponieważ niewiele mnie już łączyło z rodzinnym miastem, z czystym sumieniem mogłam się spakować i wyruszyć w wielki świat...

Co w praktyce oznaczało miasto, w którym mieszkał Arne.

Związałam się wkrótce z bandą długowłosych osobników siadujących na podłodze, grywających smutne kawałki na gitarze i rozmawiających o Życiu (proszę zwrócić uwagę na wielką literę!). Używali skomplikowanych słów i wyrażeń typu: „czwarty wymiar”, „uzasadnienie bytu” czy „ból egzystencji”. To konieczne, gdy się chce zgłębić jakiś problem. Przynajmniej tak wierzyliśmy.

W takich oto okolicznościach po raz pierwszy spotkałam Scotta Hollingera. Nie miałam pojęcia, kim był, skąd się wziął ani dokąd potem zamierzał pójść. Jedno zrozumiałam od razu: z całą pewnością nie należał do tej zebranej w piwnicy grupy ludzi w dżinsach. Wydawał się zbyt inteligentny jak na to środowisko.

Może też zbyt przystojny? Nawet ja, która czułam słabość do blondynów w typie Arnego, musiałam to przyznać. Scott Hollinger miał ciemne, falujące włosy, szare oczy o przenikliwym spojrzeniu i wrażliwe usta? Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Aż biła od niego pewność siebie, stanowczość i doświadczenie. Był dojrzałym człowiekiem, niebezpiecznym jako wróg i... pamiętam, że przez chwilę zastanawiałam się, jaki by był jako przyjaciel.

Tak się złożyło, że zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Moje pierwsze wrażenie potwierdziło się zaskakująco dokładnie. Okazał się niesamowicie inteligentny. Ja, która uwielbiałam popisywać się swoim wysokim ilorazem - tak, byłam wtedy aż tak dziecinna - nagle poczułam się jak niedouczone zero. Zażenowana, podkuliłam nogi w zniszczonych butach i śmiejąc się przepraszająco, starałam się zatrzeć złe wrażenie. Niezbyt mi się to udało, a rozmowa potoczyła się w takim tempie i zeszła na takie tory, że zupełnie jej nie kontrolowałam.

Mimo że czułam się przy Scotcie skrępowana, jakoś musiał mnie zauważyć, bo odprowadził mnie do domu. Podczas tego nocnego spaceru powiedział mi, że mógłby dostać wspaniałą pracę za granicą, gdyby tylko był żonaty. A nie był. I nie znał żadnej dziewczyny, z którą mógłby się tak nagle ożenić. Zresztą w ogóle nie chciał się żenić.

Scott uznał temat za zakończony, ja jednak uważałam inaczej.

- Jeżeli chcesz, ożeń się ze mną - rzuciłam lekkim tonem. - Od razu po ślubie możesz o mnie zapomnieć. Wiesz, nocuję kątem u różnych znajomych. Jako mężatka mogłabym wynająć mieszkanie, bo gospodarze nie lubią wolnych ptaków.

Scott Hollinger stanął jak wryty.

- To mogłoby się udać - zaczął z wahaniem. - Nic do siebie nie czujemy. Żadne z nas nie chce wiązać się małżeństwem, lecz tylko potrzebuje aktu ślubu... - Przygryzł dolną wargę. - Nie, nie mogę ci czegoś takiego zrobić - powiedział powoli.

- Ależ to tylko przygoda - zaprotestowałam. - Uwielbiam przygody!

Kontrakt spisaliśmy na ławce w parku. Ślub postanowiliśmy wziąć jak najszybciej. O żadnym pożyciu małżeńskim rzecz jasna nie było mowy. Scott zadzwonił w środku nocy do swego przyjaciela, adwokata, który obiecał zająć się stroną praktyczną tego przedsięwzięcia. Gdy już to będzie możliwe, przeprowadzi dyskretny rozwód. Całą winę weźmie na siebie Scott i... nie zobaczymy się więcej.

- Może chcesz coś za to? - spytał. - Jakieś pieniądze?

Niemal zasztyletowałam go spojrzeniem.

- Pieniądze - prychnęłam wzgardliwie. - Nie obrażaj mnie. Szukam tylko mieszkania, nic więcej mnie nie interesuje. Czy wyglądam na łowcę posagów?

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a jego uśmiech trudno byłoby opisać.

- Nie - rzucił, a ja, nie wiedzieć czemu, poczułam się zawiedziona, jakby mnie jakoś obraził.

- A poza tym - dodałam - szukasz przecież pracy, więc pewnie sam nie masz pieniędzy na zbyciu.

Scott Hollinger jakby się zakrztusił i tylko coś mruknął pod nosem.

Wszystko zostało załatwione dokładnie według planu, a przede wszystkim - bez rozgłosu.

Żadnego z nas nie interesowało kontynuowanie znajomości. Spotykaliśmy się, gdy to było niezbędne do dopełnienia jakichś formalności. Pamiętam, jak obojętna i chłodna czułam się w dniu, który, jak mówią, jest najważniejszy w życiu kobiety. Oczywiście, zmieniłam mój zwykły strój na jakiś elegancki kostium. O dziwo, znalazłam takowy w mojej mało urozmaiconej garderobie. Widać mama wysłała mi go razem z innymi rzeczami po wyjeździe z domu.

Scott ujął mnie przepisowo pod ramię, gdy weszliśmy do sali, w której w sposób właściwy odpowiedzieliśmy na zadane pytania i podpisaliśmy właściwe dokumenty. Jako świadkowie wystąpiła para urzędników. I już było po wszystkim! Nawet nie zawracaliśmy sobie głowy tradycyjnym pocałunkiem.

Po wyjściu z ratusza zatrzymaliśmy się z wahaniem. Żadne z nas nie wiedziało, co dalej robić. Podszedł wtedy do Scotta mężczyzna wyglądający na szofera i poprosił o rozmowę. Przeprosili mnie i odeszli na bok.

Zostałam na miejscu, czując się ciut niezręcznie. Zwróciłam jednak uwagę na młodego człowieka na motocyklu, który wydawał się być niezwykle zainteresowany Scottem i jego rozmówcą. Udawał, że poprawia coś przy pojeździe, jednak uwagę koncentrował na obu mężczyznach.

Był niewysoki, ciemnowłosy i miał wysuniętą dolną szczękę. Gdy zauważył, że na niego patrzę, odwrócił się szybko.

Scott powrócił wyraźnie czymś zmartwiony.

- Muszę już iść, Synnøve - powiedział. - Pewnie się nie spotkamy, więc chciałbym się pożegnać i podziękować. Dostaniesz dokumenty rozwodowe od mojego przyjaciela, jak tylko stanie się to możliwe. Jeśli mi się uda, zadzwonię do ciebie wieczorem. Może powinniśmy to jakoś uczcić, ale z drugiej strony... po co pogłębiać tę znajomość?

Zgodziłam się z nim, choć dopiero wtedy zauważyłam, jak przystojnego i interesującego męża miałam przez te dwie minuty. Wkrótce oddalił się razem z szoferem. Gdy wsiedli do samochodu i ruszyli, motocykl pojechał za nimi.

Zostałam tam, tak świeżo poślubiona, jak tylko możliwe, i... wcale nie czułam się zamężna.

Bukiet ślubny cisnęłam do pierwszego napotkanego kosza.

Epizod ze Scottem bardzo szybko wyrzuciłam z pamięci, bowiem kilka miesięcy później zaszło w moim życiu coś bardzo ważnego.

Pewnego wieczoru śpiewałam ballady w jednym z lepszych lokali. Włosy, ufarbowane na heban, opadały mi aż na oczy. Ubrana na czarno, grałam na ogromnej gitarze. Po występie wycofałam się do garderoby i starałam się opanować nerwy. Zapukano wtedy do mnie z wiadomością, że chciałby się ze mną widzieć jakiś mężczyzna.

Kontrakt, pomyślałam natychmiast, podniecona. Zostałam odkryta! Wreszcie będę mogła zdobyć Arnego!

Bo chyba już wspominałam, że nie udało mi się o nim zapomnieć. Był miłością mojego życia, a ja musiałam zostać naprawdę kimś, aby mieć nadzieję, że on spojrzy w moim kierunku.

Ale to nie był żaden kontrakt... O, nie, to było coś znacznie lepszego! Do garderoby wkroczył Arne Møller we własnej osobie.

Aby ukryć rumieniec wypełzający na policzki, pochyliłam się, udając, że stroję gitarę. Wreszcie podniosłam głowę i spytałam:

- Pan chciał ze mną rozmawiać?

Roześmiał się.

A ja mogłam tylko błagać serce, aby nadal biło. Był tysiąc razy bardziej pociągający, niż go zapamiętałam.

- Synnøve Berge - powiedział z uśmiechem. - Któż mógłby przypuszczać! Ta mała łobuziara! Tylko dlaczego ukrywasz takie ładne oczy pod czarną grzywą?

Ładne oczy? Tego jeszcze nigdy nie słyszałam! Owszem, ktoś utrzymywał, że błyszczały ciekawością życia... a ktoś inny mówił nawet, że są jak natchnione. Ale żeby ładne? Zerknęłam szybko w lustro na ścianie. Nie mogłam uwierzyć, że sam Arne Møller mógłby uważać, że moje oczy są ładne.

- Przepraszam, ale...

Przerwał mi:

- Nie mów tylko, że mnie nie poznajesz - zaśmiał się. - Tak usilnie podrywany nie byłem ani wcześniej, ani potem. Przecież miałem pełzać na kolanach z błaganiem, żebyś za mnie wyszła, nie pamiętasz? A widzę, że rzeczywiście pracujesz nad osiągnięciem sukcesu i sławy. Poza tym znalazłem dla ciebie pracę.

- Tak?

- Mogłabyś być syreną przybrzeżną! Z tym głosem jak sygnał przeciwmgielny...

Tego już za wiele, pomyślałam.

- A, już wiem, kim jesteś - zaczęłam słodko. - Arne... Arne... nazwiska nie pamiętam. Wybacz, że cię od razu nie poznałam, ale... cóż, przytyłeś trochę i włosy ci się przerzedziły...

To nie była prawda, ale z zadowoleniem zauważyłam, że uśmiech zamarł mu na ustach. Przejechał szybko dłonią po włosach.

Jednocześnie poczułam silniej niż kiedykolwiek, że naprawdę go kocham. Z zachwytem graniczącym z bólem patrzyłam na niego, wysokiego i przystojnego, z tymi jego piwnymi oczami i jasnymi włosami - kombinacją wręcz nie do odparcia - i uśmiechem, od którego topniało mi serce. Jednak to nadal on miał przewagę. Chciałam zranić go naprawdę głęboko za te moje wszystkie samotne, przepełnione tęsknotą wieczory, za te wszystkie marzenia, którymi się nie przejmował... Ach, żeby tak się teraz we mnie zakochał... Mogłabym mu dać kosza!

Ale pewnie nigdy bym tego nie zrobiła, pomyślałam pokornie.

- Czym się teraz zajmujesz? - spytałam obojętnie.

- Teraz? Właśnie stoję tu i patrzę na ciebie...

- Niezbyt inteligentna odpowiedź - prychnęłam.

Raczej mu się to nie spodobało.

- Mam własną firmę - wyjaśnił z lekką irytacją. - Ale, ale, Synnøve... Zainteresowałaś mnie. Patrzyłem na ciebie, gdy śpiewałaś. Jak na twoje możliwości ubierasz się paskudnie... Pozwól, że zajmę się tobą i zrobię z ciebie damę!

Zerknęłam na niego podejrzliwie.

- Czyżbyś cierpiał na kompleks Pigmaliona? - spytałam. - Czuję się całkiem dobrze w moich paskudnych ciuchach, wiesz?

Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Wcale mnie nie słuchał. Odgarnął moje włosy i przyglądał mi się z głową przechyloną na bok. Ze złością stwierdziłam, że podoba mi się jego dotyk.

- Synnøve - powiedział powoli - pozwól, że cię zaproszę jutro na obiad. Będziemy mogli porozmawiać.

Spowodował tylko mój wybuch. Krzyczałam, że może dać sobie spokój, bo i tak się nie podporządkuję jego ograniczonemu mieszczańskiemu smakowi!

Ale oczywiście poszłam na ten obiad.

Z początku sprzeciwiałam się wszystkiemu, co mówił Arne, protestowałam zarówno przeciw jego propozycjom, jak i rozkazom. Miał jednak takie szczególne, lekko pogardliwe spojrzenie, które mnie dobijało. A może to jego wyjątkowa oszczędność w prawieniu komplementów złamała mój opór? Umierałam z chęci usłyszenia jakiegoś słowa uznania, więc kiedy wreszcie po dniach wypełnionych sarkastycznymi uwagami powiedział: „dobrze, Synnøve!” albo „nieźle w tym wyglądasz”... Tak, poczułam, że mogłabym za niego umrzeć. Wysłał mnie do fryzjera, gdzie obcięto moje długie włosy i przywrócono ich naturalny odcień. Zmusił mnie do pożegnania się z dżinsami. Dawał mi rady dotyczące wszystkiego: od sposobu ubierania się do zachowania. No i, przynajmniej od strony zewnętrznej, udało mu się zrobić ze mnie damę.

W pewnym stopniu miał rację - to wspaniale być podziwianą i szanowaną, nie mówiąc już o tym, że ktoś się wreszcie mną zaopiekował. Tego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Byłam upojona okazywanym mi zainteresowaniem, chętna jak szczeniak do wprawiania go w dobry nastrój. Arne był silny - trzeba przyznać, że na pewno psychicznie. Nie wiem, czy o jego muskułach dałoby się powiedzieć to samo...

Spytałam raz, dlaczego on, tak pociągający mężczyzna, nie ma dziewczyny. Odpowiedział, że zerwał zaręczyny tuż przed spotkaniem mnie.

- Teraz jestem z tego zadowolony - dorzucił.

Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że jego stosunek do mnie ma charakter inny niż ojcowski. Pamiętam, że ze wzruszenia długo nie mogłam wydusić słowa.

W miarę upływu czasu zaczęłam się orientować, że Arne to nie byle kto. W zdumiewającym tempie zbudował własną firmę zaraz po tym, jak z rekordową szybkością wspiął się w górę w innej. Wiele podróżował i nigdy nie musiał jadać w barach mlecznych ani liczyć się z groszem.

Powoli zmieniał również moje poglądy i myśli. Krąg jego znajomych, ludzi bogatych i z towarzystwa, stawał się moim, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Nazywał mnie swoim brzydkim kaczątkiem, dając do zrozumienia, że kiedyś zmienię się w łabędzia. Zainteresowanie, jakie mi okazywał, stawało się coraz głębsze.

Jednak mimo to zaskoczył mnie, gdy pewnego dnia spojrzał na mnie z czułością, niemal nieśmiało, i powiedział, ujmując moją twarz w swoje dłonie:

- Nie jesteś sławna na cały świat, Synnøve, ale poddaję się. Wygrałaś. Padam na kolana i błagam, abyś za mnie wyszła.

Jakimś cudem udało mi się wydobyć niepewne „tak”.

Tak oto w zarysie przedstawia się moja przeszłość.

Teraz zacznie się właściwa akcja. I uważam, że albo w tym momencie wyżej wspomniane przeznaczenie wypiło o kilka kieliszków za dużo, gdy rysowało dalszą drogę mego życia, albo też wszystko, co mnie spotkało, było dziełem splotu bardzo nieprawdopodobnych przypadków.

ROZDZIAŁ II

Wracaliśmy z obiadu rodzinnego. Arne został przedstawiony moim najbliższym, których akurat dzisiaj było zdumiewająco dużo. Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i zaśmiał się z ulgą.

- Myślę, że spodobałem im się, Synnøve - powiedział z zadowoleniem.

- Spodobałeś się? Byli zachwyceni! Mówiłam przecież, że wszystko pójdzie jak z płatka i że nie masz powodu się przejmować. Wszystkim tak ulżyło, że rodzinne „enfant terrible” wreszcie się ustatkuje, że zaakceptowaliby każdego!

Uśmiech Arnego nieco zbladł i dlatego dodałam pospiesznie:

- No i sam pomyśl, jak bardzo musieli się ucieszyć, gdy zobaczyli ciebie. Dojrzały, solidny, robiący karierę, no i jakże przystojny...

- Dzięki, dzięki, już wystarczy - zaśmiał się, lecz zarówno głos, jak i mina zdradzały, że docenił komplementy.

Ruszyliśmy z miejsca.

- Słuchaj - rzucił - ten dywan, który wybrałaś... Najlepiej będzie, jeśli go wymienisz. Ma tak intensywne kolory, że psuje całość.

- Ale... - zaczęłam, lecz zaraz umilkłam, wiedząc, że to na nic się nie zda. A tak mi się podobał! Kupiłam go za własne pieniądze jako niespodziankę dla Arnego. Zebrałam resztki odwagi i powiedziałam mu o tym.

- Oczywiście, kochanie - uśmiechnął się przyjaźnie. - Sam dywan jest świetny, doceniłem twój prezent. On po prostu nie pasuje do tego mieszkania. Wybierzesz nowy sama, zgodnie z twoim smakiem, tylko nieco bardziej dyskretny. Może bardziej w tonie niebieskozielonym, będzie wtedy pasował do kanapy.

- Dobrze, Arne - odrzekłam potulnie.

Z pewnością znał się lepiej ode mnie na gustownych zestawieniach kolorystycznych. Znał się przecież na wszystkim, można było mu zaufać.

Dojechaliśmy już do miasta. Zamierzaliśmy udać się na plebanię i dać na zapowiedzi. Później miałam zobaczyć wreszcie to mieszkanie, które załatwił Arne. Wiedziałam tylko, że znajduje się w świetnie położonych blokach na przedmieściach miasta, że są tam zsypy i place zabaw, że ma mały balkon i wszystkie wygody.

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie nagle poczucie, że zostałam skrępowana kaftanem bezpieczeństwa. Może z powodu tego dywanu, jedynej rzeczy, którą sama wybrałam, a którą Arne polecił mi wymienić na bardziej dyskretną w kolorach? A może to była reakcja na obiad u moich rodziców, na spojrzenia wysyłane mi przez Arnego, gdy, jak za dawnych czasów, zrzuciłam pantofle i zwinęłam się w rogu kanapy?

Na plebanii musieliśmy zaczekać, gdyż urzędnik zniknął w sąsiednim pokoju. Siedzieliśmy z Arnem na twardej ławce, trzymając się za ręce. Oczy płonęły mi napięciem i oczekiwaniem. Czułam się jak dama w błękitnym letnim kostiumie kupionym mi przez Arnego na tę właśnie okazję.

Urzędnik wyszedł do nas z grubą księgą w dłoniach. Miał zakłopotany wyraz twarzy.

- Czy pani jest tą Synnøve Berge, która jest tutaj wymieniona? - pokazał palcem miejsce w księdze.

Przeczytałam.

- Tak, oczywiście, to ja - odpowiedziałam.

- W takim razie nie rozumiem... Jak może pani dawać w ogóle na zapowiedzi? Przecież jest pani mężatką!

- Co takiego? - wyjąkał Arne, zaskoczony.

Czułam, jak spływa na mnie lodowaty chłód... a zarazem płonie mi głowa.

- Nie, nie jestem - wyrzekłam powoli. - To jakaś pomyłka.

- Ale tutaj jest wyraźnie napisane, że wzięła pani ślub dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu... ze Scottem Hollingerem. Czyż nie tak?

- No tak... - przyznałam zmieszana - tak było, ale ślub został wkrótce unieważniony.

Urzędnik przerzucił kilka stron.

- Nic tu o tym nie wspomniano - stwierdził. - Czy może pani pokazać dowód unieważnienia małżeństwa?

- Nie... teraz nie mam, ale mogę się o niego postarać.

- Tak, tak będzie najlepiej. Potem może pani tutaj wrócić.

Nie pamiętam, w j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin