McReynolds Glenna - Kochanek z gór.pdf

(781 KB) Pobierz
651353825 UNPDF
Glenna McReynolds KOCHANEK Z GÓR
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - oznajmiła Kristine Richards. Rzucony przez nią list od
dziekana uniwersytetu zburzył stos zalegających biurko papierów.
Jenny, starsza wiekiem jej asystentka, przykucnęła, podnosząc niektóre listy. Ręce pełne miała także
innych ważnych dokumentów.
- Nie mogę? Chyba raczej nie chcę - powiedziała Jenny, rozglądając się wokół za jakimś miejscem,
gdzie mogłaby złożyć trzymane w ręku papiery. Nigdzie nie objawiła się w żaden cudowny sposób wolna
przestrzeń. Wzdychając z rezygnacją, zdecydowała się na ostateczne wyjście - do uporządkowania
korespondencji użyła książek stojących długimi rzędami na półkach okalających pokój. Brzeg każdej
koperty wysunęła odrobinę poza krawędź książki. Dzięki temu półki wyglądały teraz tak, jakby miały za
chwilę poderwać się do lotu.
- No dobrze, niech będzie po twojemu - łatwo zgodziła się Kristine. - Nie chcę pracować z tym
mężczyzną.
- Uniwersytet bardzo zaangażował się w prace nad projektem tybetańskim Carsona - powiedziała Jenny.
- Chcą być pewni, że uda im się opublikować wyniki badań na czas. To logiczne, że wybrali ciebie.
- Mogli więc chociaż dopilnować, żebym to ja pojechała do Tybetu. Ale nie, wysłali Harry’ego Frantza,
a Harry złapał jakiegoś paskudnego wirusa. Szczęśliwie dla niego.
Mniej niż rok temu Kristine zaskoczyła i ucieszyła wiadomość, że jej pracodawca, Uniwersytet Stanowy
w Kolorado, został wybrany do sfinansowania bardzo ambitnych badań archeologicznych, co oczywiście
miało mu przysporzyć sławy. Jeden z pracujących samodzielnie archeologów postanowił sporządzić spis
tybetańskich klasztorów, świątyń i innych miejsc kultu. Kristine była pewna, że zostanie wybrana, by
uczestniczyć w wyprawie jako asystentka Carsona. Żaden z pracowników uniwersyteckich nie miał lep-
szych kwalifikacji, a już na pewno nie Harry, chyba że największą zasługą miała być jego płeć. Mimo to
wybrali Harry’ego, który wytrzymał zaledwie dwa miesiące, zaś cała ekspedycja legła w gruzach, stając
się katastrofą na skalę międzynarodową.
Podziwiała ich bezczelność, z jaką chcą wciągnąć teraz i ją do Katastrofy Carsona, jak obecnie
nazywano ten projekt na wydziale historii. Cała ta sprawa od początku powinna była być Nagrodą
Richards. Wiedziała więcej o Tybecie, jego historii i legendzie, niż Harry mógłby to sobie kiedykolwiek
wyobrazić.
Przerzuciła szpargały na biurku, znajdując wśród nich czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła z brzegu
odrobinę kurzu i ugryzła kawałek.
- Umrzesz któregoś dnia - ostrzegła ją Jenny.
- Znajdę się w dobrym towarzystwie. Jakie inne wakacyjne zajęcie może zaoferować uniwersytet
swojemu najlepszemu specjaliście od historii Azji, poza porządkowaniem zabałaganionych przez kogoś
innego spraw i matkowaniem dzielnemu chłopcu, który całe to zamieszanie wywołał?
- Prawdopodobnie różową koszulkę.
Kristine zakrztusiła się herbatnikiem. Jenny poklepała ją po plecach.
- Spokojnie, kochanie. Słyszałam, że liceum w mieście poszukuje nauczyciela historii.
Kristine podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jenny. Nie wątpiła, że sytuacja rzeczywiście wyglądała
tak, jak przedstawiła to jej asystentka. Niesamowita intuicja tej starszej kobiety jeszcze nigdy nie zawiodła
w sprawach dotyczących funkcjonowania uniwersytetu.
- To... to szantaż - szepnęła zdumiona, sięgając po filiżankę zimnej, nie dopitej kawy.
- Umrzesz przed trzydziestką - powiedziała Jenny, obserwując, jak Kristine miesza cukier ołówkiem.
Mimo to Kristine przełknęła kilka łyków.
- Ale zawsze będę w dobrym towarzystwie.
- To lato jeszcze pewnie przeżyjesz - ciągnęła Jenny. - Zależy tylko od ciebie, czy spędzisz je prowadząc
badania razem z Kitem Carsonem, czy szukając pracy.
- Szantaż - mruknęła Kristine. „Carson - pomyślała. Kit Carson”. - Już samo imię irytowało ją. Cóż to za
głupie imię Kit Carson?
„Imię sławnego głupca”- przyznała w duchu. Wyłonił się z przepastnych obszarów Azji prawie dziesięć
lat temu, zadziwiając dyrektorów muzeów od Pekinu do Kalkuty rozległą wiedzą archeologiczną oraz
rzadkimi znaleziskami. Nikomu przedtem nie znany wyrobił sobie markę, uczestnicząc w pracach
wykopaliskowych w Lishan w Chinach. W tamtejszym grobowcu odnalazł imponującą kolekcję rycerzy z
terakoty naturalnej wielkości. Uchodził za zbuntowanego mnicha buddyjskiego posiadającego prawo
dostępu do tajemnic Dalekiego Wschodu.
Nigdy go nie spotkała. Nie rozmawiał z nim nikt ze znanych jej osób poza biednym, głupim Harrym, ale
odwiedziny w szpitalu były zakazane. Niemniej jednak, jeśli spotkało się z sobą trzech historyków, można
było mieć pewność, że imię Carsona padnie w rozmowie, zwykle poprzedzone zwrotem „ten przeklęty
barbarzyńca”. Wystarczyło już tylko dwóch archeologów, żeby doszło do porozumienia, a obaj by się
modlili o to, aby to nie jemu pierwszemu dane było rozpocząć wykopaliska w świętych miejscach Tybetu.
Tybet był marzeniem wszystkich archeologów, ale żaden z nich nie był w stanie zrobić nic poza
wyliczeniem tych obiektów sztuki, które były widoczne. Wszelkie wykopaliska w miejscach otoczonych
religijnym kultem były w Tybecie zabronione.
Carson był zbyt nieortodoksyjny, by pasować do formuły akademii, szybko więc stracił swoją reputację.
Nie posiadał stopnia naukowego w żadnej dziedzinie, a jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet świadectwa
ukończenia szkoły średniej. I, jeśli pogłoski dochodzące z Chin były prawdziwe, przekroczył ostateczną
granicę między badaniami naukowymi a okradaniem grobów.
Kristine jęknęła i oparła głowę o biurko. Władze uniwersyteckie muszą być rzeczywiście zdesperowane,
jeśli grożą jej dymisją.
Nie chcąc ryzykować utraty reputacji, każdy utytułowany profesor odmówiłby współpracy z Carsonem,
teraz kiedy ten okrył się niesławą. Niestety, Kristine nie miała ani tytułu, ani reputacji. „Publikuj lub
przepadnij” głosiło stare przysłowie, więc prędzej oddałaby duszę diabłu, niż by się zdecydowała zniknąć
teraz, o krok od uzyskania profesury.
- Kristine, skarbie?
- Tak? - odpowiedziała, nie podnosząc głowy.
- Ta zielona szmata, którą masz dzisiaj na sobie jest paskudniejsza, niż dałoby się to opisać słowami.
Tysiące razy mówiłam ci, że do ciebie pasuje zima.
- Dziękuję, Jenny - mruknęła w papiery, wygodnie układając na nich głowę. Carson. Kit Carson. Jęknęła
raz jeszcze.
Pierwsze kufry dotarły do jej domu w poniedziałek, zaraz po ostatnich egzaminach. Następna para
przyjechała we wtorek. W środę Kristine znała już dostawców po imieniu. Uniwersytet za pośrednictwem
doktora Timnatha nalegał, aby przyjęła bagaż Carsona, zapewniając, że będą jej te kufry przydatne w
czasie badań i prosząc jednocześnie o dyskrecję. W odpowiedzi wspomniała o tytule naukowym, czując
przy tym dumę z tego, że tak dyskretnie udało jej się wpleść to słowo aż trzykrotnie do rozmowy. Za-
stanawiała się jednak, czy właściciel kufrów kiedykolwiek pojawi się osobiście i czy ona znajdzie w sobie
tyle odwagi, by samej zerwać ciężkie żelazne kłódki i przekonać się, co zawierają fascynujące złote
walizy. Jedno spojrzenie na nie przekonało ją, choć poniewczasie, o słuszności przyłączenia się do
projektu Carsona. Kto mógł wiedzieć, jakie skarby mieściły w sobie przepastne kufry?
- Słuchaj, Bob - powiedziała w środę rano, ziewając i podpisując się w drobnych rubryczkach trzech
dokumentów przewozowych. Drugi podpis wyjechał całkiem poza linijkę. Wolną ręką wzmocniła uchwyt
na stu kilogramach tego, co większość ludzi nazywała bestią, ona sama zaś psem. - Chciałabym, żebyś
zauważył, że daję ci jeden podpis ekstra. Jeśli zjawisz się tutaj jutro rano, zostaw po prostu kufry na
ganku, nie pukając i nie dzwoniąc do drzwi. Okay!
- Ale to wbrew przepisom, Kristine - powiedział dostawca, cały czas patrząc z niepokojem na
angielskiego doga.
- Och, Bob, żyj czasem niebezpiecznie. Złam raz przepisy. „I pozwól mi na chociaż jeden, leniwy ranek”
- modliła się w duchu.
Zeszłej nocy była na przyjęciu powitalnym urządzonym na cześć Harry’ego po powrocie ze szpitala.
Została tam zdecydowanie za długo, mając płonną nadzieję, że uda jej się w końcu zostać sam na sam z
gościem honorowym. Wyglądał zdecydowanie zdrowiej, niż spodziewałaby się po człowieku, który
ledwie co umknął śmierci i unikał jej jak zarazy.
- Okay - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... raz.
- Jesteś fantastyczny. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem, na który zdobyła się resztkami sił. Po pół
godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy, Kristine uwiesiła się na drzwiczkach lodówki, próbując
znaleźć coś do jedzenia. Mancos, skomląc, trącał nosem jej nogi.
- Tak, tak, wiem. Jak radził stary dąb, czas wrzucić coś na ząb.
Skomlenie urwało się nagle, Mancos zakręcił się w miejscu, prawie że ją przy tym przewracając.
Wyskoczył z kuchni jak strzała, wydając dźwięki, po których kawa nie była jej już potrzebna.
Z oczami otwartymi aż do bólu, Kristine wzdrygnęła się i potrząsnęła głową, próbując pozbyć się
potwornego dzwonienia w uszach. Słyszała, jak Mancos całym impetem walnął w drzwi dla psa, a potem
już tylko przeciągle „Aa-łaa!”.
- Cholera, Bob - mruknęła, zatrzaskując drzwi lodówki, i pokuśtykała niezgrabnie za dogiem. Przebiegła
przez salon, odsunęła zasłony i wyszła na ganek, by ujrzeć widok jak najbardziej zdumiewający.
Był szybki, musiała mu to przyznać, i lekki jak linoskoczek. I zdecydowanie nie był to Bob. Biegał
wzdłuż poręczy, cały czas znajdując się albo krok za albo, przed groźnie wyszczerzonymi kłami Mancosa.
Poranne słońce oblało go złotym blaskiem, o wiele tonów ciemniejszym niż gęste, jedwabiste włosy
opadające na plecy w spiętym rzemieniem warkoczu. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki rozsypane
były po policzkach, wtapiając się w uniesione wysoko brwi.
Rękawy czarnego kaftana były zawinięte, odsłaniając ciemną skórę na mocnych, napiętych mięśniach i
więcej złotych bransolet, niż była w stanie policzyć. Szeroki skórzany pas opadał luźno na biodra, a u
jednego boku zwracała uwagę rękojeść i pochwa złowieszczo zagiętego khukri, noża wysłannika Gurkha.
Drelichowe spodnie wepchnięte były w topornie wykonane buty - zwykłe kawałki skóry zszyte
rzemieniem i zabezpieczone u góry srebrnymi klamrami. Był jak szum wichru, a muzyka jego szybkich
kroków zupełnie ją oszołomiła.
„Muszę pospieszyć mu na ratunek - pomyślała - albo psu, jeśli sięgnie po nóż.” W pewnym momencie
zobaczył ją. Promienny uśmiech i jasne spojrzenie uświadomiły jej potrzebę ratowania samej siebie.
Cofnęła się z ręką uniesioną do piersi w geście samoobrony, zupełnie nie pasującym do współczesnej
kobiety żyjącej w wieku, w którym jedyne łupieżcze bandy zamieszkiwały Wall Street. Ale jego dziki
wygląd nieodparcie przywoływał wspomnienia czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni
biorącymi je barbarzyńcami.
Barbarzyńca... Między jednym oddechem a drugim zdążyła go zaszufladkować, tego przeklętego
barbarzyńcę, Kita Carsona.
- Kukur, aha! - krzyknął głębokim głosem, wciąż nie spuszczając oka z psa, ale rzucając już w jej
kierunku irchową torbę. Gdy Mancos rzucił się w stronę torby, klasnął w dłonie i krzyknął raz jeszcze,
ponownie zwracając na siebie jego uwagę: - Hej, piesku!
Kristine złapała ciężkiego psa i trzymała go mocno, nie odrywając wzroku ani od Carsona, ani od
zwierzęcia, tak bardzo pragnącego pożreć przybysza na śniadanie. Ale ten wcale nie bał się zniewalającej,
warczącej bestii. Uświadomiła to sobie z całą pewnością i pierzchającym szybko niedowierzaniem. Już
sam widok Mancosa sprawiał, że większość jej gości wolała zawsze pozostać w samochodzie, naciskając
na klakson. Ale ten człowiek nie należał do tej większości. To był banita Carson i dałby sobie uciąć
głowę, że nie był żadnym mnichem buddyjskim. Nie z takim uśmiechem.
Pies wyciągnął się w kierunku jego kostki i Kristine wzmocniła uchwyt, którym trzymała torbę.
Połączenie miękkich faktur przyciągało jej wzrok - ramię zrobione było z najdelikatniejszej skóry,
jedwabiu i metrowej długości kasztanowego warkocza, o tym samym odcieniu co jego włosy. Aż
otworzyła usta ze zdumienia, gdy ponownie uniosła głowę i spojrzała na niego.
Chodził teraz po barierce, nie biegł, a Mancos podążał za nim krok w krok z jednego końca ganku na
drugi. Mówił coś do psa. Śpiewny ton jego głosu, mieszając się z lekkim brzękiem bransolet,
zaczarowywał i psa, i ją. Kiedy przykucał na poręczy była pewna, że Mancos będzie próbował schwycić
go zębami, ale nie. Ona też była, zauroczona. Gdy mężczyzna wyciągnął dłoń, by pogłaskać psa za
uchem, omal nie wypuściła z rąk jego torby. Potem, bez zdawałoby się najmniejszego wysiłku, zszedł z
poręczy. Nie zeskoczył, nie zsunął się. Po prostu zszedł. Ten akt połączonej siły i wdzięku mówił więcej o
mięśniach jego nóg niż najdłuższe bieganie. I nie miał nawet lekkiej zadyszki.
Zupełnie zaparło jej dech w piersiach.
- Namaste - przywitał ją. Bransolety z kutego złota z wyrytymi antycznymi wzorami zadzwoniły, gdy
złożył dłonie przed sobą. - Dzień dobry.
- Hej - powiedziała, ale zabrzmiało to bardziej jak wyrywające się z piersi tchnienie niż słowo.
Górowało nad nią prawie dwa metry krzepkiego męskiego ciała, złagodzonego jedynie przekornym
błyskiem oczu. Już sam jego wzrost był przytłaczający, a wspomagała go jeszcze emanująca z całej
postawy energia. Buntownik, banita czy mnich, mężczyzna ten prezentował się znakomicie.
Kit uśmiechnął się szeroko do zszokowanej kobiety. „Ostatecznie - pomyślał sobie - opłaciła mi się ta
długa podróż.” Ciągnął kufry przez całą Amerykę z jednego miejsca przeznaczenia w drugie, aż w końcu
los przywiódł go tutaj, do domu i kobiety. Jego bojaźliwi partnerzy dali mu godziwą rekompensatę za
nieodpowiedzialne potraktowanie kufrów.
Zauważył jej negliż oraz zdziwione spojrzenie i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była tak
piękna, byłby na to za bardzo zmęczony. Dzika chmura ciemnych loków opadała jej na ramiona, okalając
niezwykle delikatną twarz; oczy koloru, którego nie potrafiłby sobie wyobrazić, niczym krokusy i
najjaśniejsza skóra, jaką kiedykolwiek widział, bez śladu makijażu, pokrywającego twarze tylu kobiet
Zachodu.
- Kochanka? - spytał, gładząc ją po policzku. Była tak miękka, tak piękna, tak upragniona, że aż
westchnął. „Ta, Shepherd i Stein dobrze się spisali.” Wielkodusznie wybaczył im ich tchórzostwo i
podwoił zaledwie cenę skarbów, dla których dostarczenia ryzykował życie.
„Ko... cha... nka, kochanka, kochanka.” - Kristine starała się zrozumieć to słowo wypowiedziane z tak
dziwnym akcentem.
Gdy wreszcie jej się to udało, zaczerwieniła się, zwłaszcza wtedy, gdy jej dotknął.
- Nie - wykrztusiła, a potem nadała swoim słowom więcej mocy.
- Nie, nie jestem kochanką.
- Nie moją? - Uniósł brwi koloru przypraw, przypraw takich jak cynamon: ciemny, bogaty i tajemniczy.
- Nie, nie pańską.
- Szkoda, hm? - Uśmiech znów rozpromienił jego twarz, tym razem jeszcze bardziej niebezpieczny.
Tak. To słowo samo ukształtowało się w jej umyśle, skąd w panice starała się je wygnać.
- Jestem... - Wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze. - Jestem Kristine, Kristine Richards.
- Kreestine, Kreestine? - powtórzył, uśmiechając się znowu i starając się rozluźnić ją trochę. Kristine
bynajmniej nie czuła się swobodnie, widząc zmysłowy zarys jego ust i błysk mocnych białych zębów.
Zmysłowości należało za wszelką cenę unikać, tego nauczyła się w twardej szkole życia.
- Nie, tylko jedno Kristine - wyjaśniła, gdy już udało jej się odzyskać głos.
- Aa, Kreestine - powtórzył przeciągle imię, nadając specjalny ton drugiej sylabie. - Bardzo ładne.
- To dosyć... sympatyczne imię - wykrztusiła, zastanawiając się, kiedy jej mózg będzie miał zamiar
zacząć znów normalnie funkcjonować.
- Nie. - Wolno potrząsnął głową i jego uśmiech zbladł. Ujmując brodę dużą, szorstką ręką przechylił jej
głowę do tyłu, zupełnie unieruchamiając ją łagodnością swego dotyku i błyszczącym w oczach światłem: -
Kreestine jest ładnie - zamruczał, zbliżając swoje usta do jej, ogrzewając jej wargi ciepłem oddechu.
Gorąco ogarnęło jej ciało pod wpływem najlżejszego dotknięcia. Gdy stopiły się ich usta, opuściła ją
resztka rozsądku. Zupełnie poddała się, gdy silne ramię ogarnęło jej talię i przyciągnęło bliżej,
dostatecznie blisko, by mogła czuć napięcie każdego mięśnia jego torsu, twardość podbrzusza,
dostatecznie blisko, by poczuć nagły przypływ pożądania, i twarde jak stal uda.
„Dobry Boże” - pomyślała, czując ogarniającą ją słabość. Jego język poprosił o to i został wpuszczony
do głębi jej ust. Poczuł słodycz, piżmową słodycz jak miód z odległego lądu i całował zapalczywie, by
nasycić się tym dzikim, egzotycznym smakiem.
Zaczarowana. Uczucie nie do opisania przeniknęło jej umysł, gdy chwila stawała się fantazją coraz
bardziej nierzeczywistą. Zaczarowano ją i musiała przerwać tę magię, zanim jeszcze stwierdzi, że jej się
to podoba.
Więcej niż piękno. Kit odkrył tak wiele w jej pocałunku. Pierwszy moment zadziwienia szybko
przerodził się w ciekawości, a potem w poszukiwanie. Pogłębiał pocałunek i przyciągał ją wciąż bliżej,
tak jak i on sam był przyciągany.
Powinna być kochanką, pomyślał, ale nawet jako zwykły strażnik jego domowego ogniska była mu
przyjemniejszą niż ktokolwiek inny. Miał rację przybywając do tej niewidzianej nigdy ziemi swoich
rodziców. Nie byłby z niego żaden mnich. Żadne niepowodzenia nie mogły zmienić faktu, że nie dla
niego przeznaczone było życie ascety. Chciał przeżyć to życie z całym jego bólem i radością.
Zbierając siły do tego, co jak wiedziała było jej jedyną szansą, Kristine odepchnęła go. Gdzie też
podziewał się Mancos akurat wtedy, gdy był jej potrzebny.
- Aaiieyah - szeptał miękko w jej usta, pozwalając odepchnąć się.
Patrzyła oszołomiona na pełen bólu wyraz jego twarzy. Wielkie nieba! Czyżby go zraniła?
Zraniła go? Co też przychodziło jej do głowy? Powinna była go spoliczkować.
- Pies lubi cię bardziej niż mnie? - spytał.
Poszła za jego spojrzeniem. Ogromne szczęki Mancosa ściskały drelichową nogawkę, a bez wątpienia
także i znajdującą się pod nią nogę. Zupełnie pochłonięty tym zajęciem pies nie wydawał żadnych
dźwięków.
- Mancos, szu, szu. - Trzepnęła go połą szlafroka wdzięczna za chwilowe odwrócenie jej uwagi i danie
chwili na złapanie oddechu. Co, na Boga, działo się z nią, że zatracała się w nim, jak jakaś cierpiąca na
porażenie słoneczne pensjonarka?
- Sza, sza - słyszała, jak powtarzał ponad jej głową.
- Szu, szu-uu - poprawiła go instynktownie, a dopiero potem zastanowiła się, czy nie straciła
przypadkiem zmysłów.
- Sza, sza, Mancos. Sza, sza. - Podniósł stopę i lekko nią potrząsnął. - Sza, sza. - Pies posłuchał go, ale
tylko na chwilę. Najpaskudniejsza głowa na kontynencie podniosła się tylko po to, żeby sięgnąć do krocza
mężczyzny. Zaśmiał się głęboko, śmiechem, który przeszył Kristine na wskroś. A potem przepełnił ją
wstydem ogromnym jak sama ziemia.
- To nie do ciebie Mancos. - Odsunął psa na bok. - To do Kreestine.
Zdała sobie sprawę, że jej jedyną nadzieją mogło być nagłe zniknięcie, o czym niestety nikt nigdy w
tych okolicach nie słyszał. I, oczywiście, nic takiego się nie stało. Jej szczęście nie sprzyjało ostatnio
cudom.
A może jednak? Poczuła narastający w gardle śmiech, ale nie potrafiłaby powiedzieć, czy była to
dojrzała reakcja, czy też początek histerii. Wykorzystał tę okazję, by skraść pocałunek z jej policzka,
pochylając przy tym głowę blisko do jej twarzy; warkocz opadł mu na ramię. Wiedziała już, że to, z czym
walczyła, było histerią.
- Namaste, Kristine - mruczał.
- N-namaste... - Wiedziała, kim był, wiedziała, że mógł być tylko jedną osobą, a wciąż nie mogła jeszcze
w to uwierzyć.
- Kautilya Carson - powiedział w powstałej ciszy, gdy umilkł już jej drżący głos.
- Kit Carson? - spytała bez tchu, nigdy nie słyszawszy przedtem tego drugiego imienia.
- Na Zachodzie mówią Keet, tak.
- Mnich buddyjski? - spytała, próbując przekonać się o prawdziwości jednej z najbardziej wątpliwych
pogłosek, jakie o nim słyszała.
- Nie, nie jestem mnichem. - Zaśmiał się i pogładził ją znów po policzku, jakby trzeba jej było
przypomnieć o pocałunku, który dzielili przed chwilą. - Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.
- Oni kastrują mnichów? - Nie wyczytała nic na temat kastrowania w podręcznikach do religioznawstwa.
- Próbują, duchowo - wyjaśnił. - Ale niektórzy lubią chłopców.
Z pewnością nie czytała o tym w żadnym podręczniku.
- Nie martw się. - Zaśmiał się znowu. - Nie dostali mnie. Smakujesz jak kawa. Czy masz kawę?
Absolutnie nie wierzyła w to, co mówił. Nie wierzyła w nic.
Smakował jak miód, a ona jak kawa. Ledwie co się spotkali, a pochłonięci byli jak dotąd jedynie
seksem. Coś takiego zdarzało się w jej życiu na tyle rzadko, i to tak dawno temu, że nie pamiętała już
zupełnie, o co chodziło w tych wszystkich zachodach. Nie pamiętała aż do chwili, kiedy jej to
przypomniał. O tak, rzeczywiście przypomniał jej wszystko. Potrzebowała teraz wrócić do łóżka i ponow-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin