May Julian - Trylogia galaktyczna 3 - Magnificat.doc

(1999 KB) Pobierz
Julian May

      Julian May

   Magnificat

      Tom III Trylogii Galaktycznej

      (Magnificat)

      Przekład Karolina Bober

      Data wydania oryginalnego 1996

      Data wydania polskiego 1998

     

  Magnificat anima mea Dominum.

      Et exsultavit spiritus meus in Deo salutari meo.

      (Wielbi dusza moja Pana.

      I rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim.)

      Ewangelia wg św. Łukasza, l, 46-47

     

     

      Bóg rzekł: istnienie grzechu jest konieczne, ale wszystko będzie dobrze, i każdy obrót rzeczy będzie dobry.

      św. Julian z Norwich

     

      Jedynie miłość scala nie niszcząc.

      Pierre Teilhard de Chardin

     

Prolog

      KAUAI, HAWAJE, ZIEMIA

      27 PAŹDZIERNIKA 2113 ROKU

     

      Na wyspach świtało. W gęstwinie górskiego lasu ohii ptaki apapane i drozdy świergotały sennie, dostrajając się przed odśpiewaniem matinaty. W wiejskim domu na zboczu nad Skałą Rekina stary księgarz zwany wujkiem Rogim ziewnął i przerwał dyktowanie do transkrybera. Wyjrzał przez wielkie okno bawialni na ciemny, lekko wzburzony Pacyfik, rozpościerający się niemal tysiąc metrów poniżej, chwycił palcami nasadę swego długiego, garbatego nosa i zamknął na chwilę oczy, zbierając myśli. Na szaro-różowym niebie zaczął pojawiać się zarys pobliskiej wyspy Niihau, a wzdłuż wybrzeża Kauai migotały nieliczne światła wioski Kekaha.

      Wuj Rogi był chudym mężczyzną o niesfornych, siwych lokach i twarzy mocno opalonej po trzymiesięcznym pobycie na wyspach. Miał na sobie jaskrawą koszulkę aloha i wymiętoszone bawełniane spodnie. Całonocna praca nad pamiętnikami śmiertelnie go wyczerpała, ale był tak bliski ukończenia tego tomu, że nie mógł przerwać i iść do łóżka.

      Została mu tylko ostatnia strona.

      Znów sięgnął po mikrofon transkrybera, odchrząknął i zaczął nagrywać:

     

      Na Kaledonii spędziłem z Jackiem i Dorothée prawie sześć tygodni, aż wytrącili mnie z równowagi (a także większość Imperium Galaktycznego) oświadczając, że zamierzają się pobrać latem 2078 roku. Wtedy wreszcie odzyskałem Wielki Karbunkuł, który świetnie się spisał. Wróciłem do mojego domu w New Hampshire i usiłowałem wymyślić prezent weselny dla tych niezwykłych kochanków.

      Czułem się wspaniale! Le bon Dieu był w niebie, a w Imperium Galaktycznym wszystko układało się dobrze.

      Rogi przyjrzał się ekranowi transkrybera. Nieźle. Całkiem nieźle! Znów ziewnął.

      Ważący dziesięć kilogramów kot rasy Main Coon, Marcel LaPlume IX, wkroczył do pokoju i miauknął niemal sopranem. Rogi odpowiedział na telepatyczne powitanie zwierzenia znużonym kiwnięciem głową.

      Eh bien, mon brave chaton (a więc, koteczku), skończyłem kawał historii rodzinnej. Do opowiedzenia mam już tylko najgorszą część. Jeszcze jedna książka. Zostaniemy na Kauai, żeby ją napisać, czy wrócimy do New Hampshire?

      Marcel przelewitował na biurko, usiadł obok transkrybera i wpatrzył siew swojego pana ogromnymi, szaro-zielonymi oczami. Powiedział:

      - Gorąco tu. Do domu.

      Rogi roześmiał się. Hale Pohakumano znajdowało się na tyle wysoko, że jego mieszkańcy nie doświadczali najgorszego tropikalnego upału i wilgoci. Ale kot o kudłatym, szaro-czarnym futrze i wielkich, włochatych łapach był przystosowany przez naturę do śnieżnego, północnego klimatu, i nawet radość płynąca z uganiania się za gekonami i walk z kurakami z dżungli wreszcie mu się znudziła.

      Do domu - powtórzył Marcel, wbijając w Rogiego sowie, koercyjne spojrzenie.

      - Batege, może i masz rację. - Antykwariusz podniósł srebrny pisak korekcyjny, postukał w monitor i podyktował ostatnie słowo, zmieniając “Kaledonię” z ostatniej strony na “Kallie”. Potem dotknął przycisków PLIK i DRUKUJ. - Tak, chyba czas już wracać do Hanoweru, żeby sprawdzić, czy w księgarni wszystko w porządku i nacieszyć się ostatnimi jesiennymi liśćmi. I odłożyć moje pobożne życzenia na półkę, tam, gdzie ich miejsce. Nie mam powodu, żeby tu zostawać. Muszę przestać zachowywać się jak sentymentalny głupiec.

      Marcel pochylił głowę w geście milczącej zgody.

      - Ona nie przyjedzie. Haunani i Tony na pewno ją zawiadomili, że zatrzymałem się w jej domu. Gdyby chciała się ze mną zobaczyć, miałaby mnóstwo okazji, żeby wpaść, niby przez przypadek.

      Rogi znów wyjrzał przez okno, zapuszczając nieudolną sondę między ludzkie aury pobłyskujące w dole. Większość mieszkańców i wczasowiczów w wiosce Kekaha wciąż spała, ich umysły nie były strzeżone, więc nawet tak niezdarny szperacz metapsychiczny jak Rogi mógł szybko rozpoznać ich tożsamości.

      Żaden z tych umysłów nie należał do Elaine Donovan, kobiety, którą kochał i stracił sto trzydzieści dziewięć lat temu.

      Poszukiwanie dalekowidzeniem na nic by się nie przydało, bien sur. Rogi nie zadał więc sobie trudu sprawdzania żadnego z innych miasteczek. Elaine prawdopodobnie nie było na żadnej z Wysp Hawajskich - może nawet nie przebywała na Ziemi.

      Korzystanie z jej domu podczas pisania przedostatniego tomu pamiętników okazało się beznadziejnym pomysłem, chociaż włączył się w to Duch Rodzinny i w jakiś tajemniczy sposób wszystko zaaranżował. Rogi naprawdę myślał, że potraktuje obojętnie spanie w łóżku Elaine, gotowanie w jej kuchni, jedzenie na jej zastawie stołowej, czy przechadzanie się po ogrodzie z tropikalnymi roślinami, które zasadziła.

      Ale nie pozostał obojętny.

      Ostatnimi laty Rogi widywał ją dość często w Tri-D i w durofilmowych gazetach, ponieważ była znanym mecenasem sztuki, zarówno ludzkiej, jak i egzotycznej. Odmładzające techniki Imperium Galaktycznego pozwoliły jej zachować urodę. Miała te same srebrne oczy, rudawozłote włosy i piękną twarz, która poraziła go jak grom z jasnego nieba już podczas ich pierwszego spotkania w 1974 roku.

      Ciekawe, czy wciąż używa perfum Bal d Versailles.

      Dawno temu jego kretyńska duma uniemożliwiła małżeństwo, więc rozeszli się każde w swoją stronę. Po rozstaniu kochał inne kobiety, ale żadna z nich nie mogła się równać z nią, Elaine Donovan, babką Teresy Kendall i prababką Marca Remillarda i jego młodszego brata, mutanta Jacka.

      Hawajska para zajmująca się domem powiedziała Rogiemu, że Elaine nie była tu od ponad trzech lat. Ale to nic niezwykłego, mówili. Jest bardzo zajętą osobą. Pewnego dnia wróci do Hale Pohakumano...

      Transkryber cicho zapiszczał i wypuścił równy stosik całkowicie odzyskiwalnych plastikowych stron. Rogi, podobnie jak większość ludzi, wciąż nazywał je papierem. Przejrzał wydruk, odczytał niektóre fragmenty, na przykład o wczesnym etapie życia Dorothei Macdonald, o trudnościach, z jakimi musiała się zmagać, o jej wielkim tryumfie i o tym, jak w końcu wbrew wszelkim nadziejom poznała bratnią duszę.

      - Muszę się temu lepiej przyjrzeć - powiedział do siebie. – C’est que’q’chose - ależ z nich dziwna para świętych! Mała Diamentowa Maska i Bezcielesny Jack. - Myślał o nich z uśmiechem, błądząc wzrokiem po ostatniej stronie.

      Ale jego rozmarzenie znikło, kiedy doszedł do ostatniego wersu. Nagle się rozbudził, jakby coś okropnego ukłuło go w serce.

      Nie, cholera jasna! Nie uda mi się załatwić tego happy endem. Mam opowiedzieć całą prawdę o naszej rodzinie. - Chwycił mikrofon, skasował ostatnie zdanie, po czym wydrukował stronę i przeczytał swoje dzieło.

      Ból ściągnął mu twarz. Rogi rzucił durofilm na biurko, powiedział coś nieprzyzwoitego w dialekcie canuckois, czyli kanadyjskim francuskim z pomocnej Nowej Anglii, i siedział chwilę ze spuszczoną głową, zanim podniósł wzrok na sufit.

      - I mówisz, że nie miałeś pojęcia, kim jest Fury, mon fantome?

      Kot Marcel drgnął, położył uszy po sobie, ale się nie ruszył. Rogi nie mówił do niego, a on przyzwyczaił się do ekscentrycznych monologów swojego pana.

      - Naprawdę nie wiedziałeś, kim jest potwór? - wściekle wykrzykiwał staruszek. - Jak, do diabła, mogłeś tego nie wiedzieć? Wy Lylmicy jesteście podobno wszechmogącymi Panami Imperium Galaktycznego, nieprawdaż? Jeśli nie wiedziałeś, to tylko dlatego, że nie chciałeś wiedzieć!

      Nikt mu nie odpowiedział. Słychać było tylko poranne trele ptaków.

      Nadal pomstując, Rogi wyciągnął z kieszeni spodni klucze, chwiejnie wstał i prowokacyjnie nimi potrząsnął. Lśniący breloczek, mała kulka z czerwonego szkła zamknięta w metalowej klatce, odbijał światło lampy stojącej na biurku.

      - Odezwij się, duchu! Odpowiedz na pytania. Jeśli chcesz, żebym skończył te wspomnienia, lepiej przytargaj swój niewidzialny tyłek na Ziemię i wyjaśnij, dlaczego nie zapobiegłeś całemu temu gównu! Nie chodzi mi tylko o Fury’ego, ale i o fiasko Mentalnego Człowieka i o wojnę. Dlaczego do tego dopuściłeś? Bóg jeden wie, jak się wtrącałeś i manipulowałeś nami w tej grze.

      Duch Rodzinny milczał.

      Rogi skulił się w fotelu i przycisnął pięści do czoła. Kot lekko wskoczył mu na kolana i ocierał się głową o pierś swego pana.

      Do domu, powiedział.

      - Le fantome familier nie chce ze mną rozmawiać - zauważył smutno staruszek. Pociągnął miękkie uszka kota i podrapał go pod brodą. Marcel zaczął mruczeć. Nagły moment ożywienia minął i Rogi poczuł przytłaczające zmęczenie. - Do tej pory Wielki Karbunkuł zawsze ściągał tu tego łajdaka. Co się z nim dzieje, psiamać? Nie ponaglał mnie od paru tygodni.

      Zajęty - powiedział głos w jego umyśle. - I kiepsko się czuje. Wróci później, gdy będzie ci naprawdę potrzebny.

      - Kto to? - zaskrzeczał Rogi, podnosząc się z fotela.

      Ja, brachu. Malama. Mam do ciebie słówko od twojego Lylmika. Chce, żebyś coś zrobił, zanim wrócisz do domu.

      - O, żesz... Jakbym nie miał dość zmartwień. 

      Hanakokolele Rogue! Zaufaj swojej akamai tutu. Wyjdzie to pamiętnikom na korzyść. Najpierw złap trochę moemoe, a potem wskakuj w jajko i leć do mnie. Lylmik przysłał specjalnych gości. Mówi, że ci parę rzeczy wyjaśnią.

      - Kim do cholery są ci goście?

      Przyjdziesz po południu, to się dowiesz. Teraz śpij. Aloha oe mo’opuna.

      - Malama?... Malama? - Rogi wyrzucił z siebie ostatni, słaby epitet. Dlaczego jego hawajska przyjaciółka jest tak obrzydliwie tajemnicza? Co znowu planuje Duch Rodzinny i dlaczego załatwia to za pośrednictwem kahuny?

      Spać, niecierpliwił się Marcel. Zeskoczył z biurka i ruszył do drzwi, potem zatrzymał się jeszcze i spojrzał na Rogiego.

      - Ah bon, bon - mruknął staruszek, zupełnie się poddając. 

      Niebo wyzłociło się, w wąwozach piały dzikie koguty. Rogi zgasił lampę, wyłączył transkryber i podążył za kotem. Klucze z Wielkim Karbunkułem, zapomniane, zostały na biurku i wyglądały całkiem zwyczajnie, z wyjątkiem bladej iskierki w sercu czerwonego breloczka, przywodzącego na myśl podobną, lecz bardziej ponurą rzecz zakopaną w Hiszpanii.

     

      Rogi spał kiepsko; nękały go sny o potworze Furym i jego zabójczej pomocnicy, Hydrze. O drugiej po południu poderwał go poduszkowy budzik. Wklepał sobie w twarz golący płyn, wziął prysznic, włożył świeże spodnie i lepszą koszulę, po czym poszedł do jajka zaparkowanego na lądowisku przy krańcu ogrodu.

      Tony Opelu strzygł mechanicznym sekatorem hibiskusowy żywopłot. Pomachał ręką.

      - Siemanko, Rogi! Jedziesz do miasta? Przywiózłbyś akumulator do dżipa, dobra? Dziś rano mi zgasł.

      - Nie ma sprawy.

      - Dzięki. Jak tam książka?

      - Właśnie skończyłem fragment, nad którym pracowałem. Jutro odlatuję na ląd, będziecie wreszcie mieli z Haunani spokój. Bardzo mi było miło tu posiedzieć, ale stęskniłem się za domem.

      - Bywa - przyznał Tony.

      - Zostawię kartkę dla Elaine. Pozdrów ją ode mnie, kiedy się z nią zobaczysz. - Rogi wsiadł do jajka, zapalił i pojazd wbrew sile grawitacji wzbił się w powietrze.

      Deszczowe chmury spowijały wzgórza, ale niższe stoki Kauai były zalane słońcem. Jajko przeleciało nad kanionem Waimea, dziwaczną szramą w ziemi, którą Mark Twain nazwał zminiaturyzowaną wersją Wielkiego Kanionu Kolorado. Powyżej znajdowały się ciemne klify z lawy, wąwozy wyrzeźbione w szkarłatnej laterytowej glebie i pokryte bujną zielenią granie z błyszczącymi strumieniami i rozsianymi gdzieniegdzie wodospadami. Pilotował ręcznie, kierując się na południowy wschód, obniżył lot nad dżunglą, która niegdyś była polem bujnie porośniętym trzciną cukrową. Na wyspie uprawiano jeszcze trochę trzciny, ale większość mieszkańców zarabiała na życie obsługą turystów. Jednak było tu kilka kolonii artystów i pisarzy oraz enklawy emerytów, którzy wzgardzili odmłodzeniem i zamierzali umrzeć w rajskiej okolicy, znalazły tu również dom dwa zespoły poświęcające się ochronie kultury wyspy i wystawiające podwodne spektakle, osiedliło się tu także paru metapsychicznych uzdrowicieli, którzy specjalizowali się w “magii” huna ze starożytnej Polinezji.

      Malama Johnson była jedną z takich osób.

      Jej malowniczy dom, myląco skromny z zewnątrz, znajdował się nad zatoką Kukuiula, parę kilometrów na zachód od ludnego miasteczka Poipu, niedaleko ziemskiej rezydencji Jona Remillarda i Dorothei Macdonald. Na lądowisku przed domem Malamy nie było innych jajek, tylko sportowy zielony lotus, samochód naziemny z dyskretnym narodowym logo na przedniej szybie, zaparkowany w cieniu grewilli obok starej toyoty pickupa właścicielki.

      Rogi wysiadł ze swojego pojazdu i próbował dalekowidzeniem sprawdzić wnętrze domu. Ale Malama ustawiła nieprzenikalną barierę, a do jego umysłu docierało besztanie w pidżinie, którego Hawajczycy uwielbiali używać między sobą:

      Co jest, podglądaczu? O manierach to już zapomniałeś, co? E komo mai wikiwiki!

       Zawstydzony, zastukał do tylnych, szklanych drzwi i wszedł do pustej kuchni.

      - Aloha, tutu!

       Malama Johnson odezwała się doskonała standardową angielszczyzną:

      - Jesteśmy na lanai, Rogi. Chodź do nas.

      Mijając chłodne, pięknie urządzone pokoje, dotarł do ocienionej werandy po drugiej stronie domu. Panował tam półmrok, unosiły się miłe wonie, a widok na morze był wspaniały. Otyła kahuna poderwała się, żeby go uściskać i ucałować w oba policzki. Była ubrana w królewskie białe muumuu i kilka sznurów rzadkich złotych muszelek z Niihau.

      - Cloud i Hagen przylecieli wczoraj z San Francisco - powiedziała, wskazując dwoje gości.

      Rogi przełknął zdumienie.

      - Hej. Cieszę się, że znów was widzę.

      Młodzieniec i dziewczyna, oboje jasnowłosi, skinęli głowami, ale nie wstali z rattanowych foteli; sączyli z wysokich kubków mrożony sok owocowy. Ich ubrania były nieskalanie czyste i eleganckie: ona nosiła śnieżnobiały bawełniany strój safari i wysokie białe buty z koźlej skóry, on białą koszulkę Lacoste’a, białe spodnie i białe buty Top-Siders. Jak wszyscy Remillardowie, Rogi również wiedział, kim są, ale nikt nie znał ich naprawdę dobrze. Zawsze bardzo powściągliwie wypowiadali się o początkach swego życia. Ich obecność na Kauai w tych szczególnych okolicznościach była dla staruszka sporym szokiem.

      Ponaglony przez Malamę usiadł. Na niskim stoliku z drewna akacji hawajskiej stała taca z nietkniętym talerzem pupus - hawajskich przekąsek - i dwa dzbanki z napojami, jeden do połowy opróżniony, drugi pełny. Kahuna nalała z tego pełnego i podała szklankę Rogiemu. Napój miał wyczuwalny procent rumu, więc Rogi wypił go z wdzięcznością. Pijąc przyglądał się młodym ludziom. Mieli niewiele ponad trzydzieści lat. Na ustach Cloud Remillard, która patrzyła na morze, błąkał się niewyraźny uśmiech. Jej brat Hagen miał nieprzeniknioną twarz; nie próbował udawać serdeczności.

      Rogi zdobył się na niezręczną próbę okazania uprzejmości.

      - A więc, dzieci, Duch Rodzinny zmusił was, żebyście pomogły mi pisać pamiętniki?

      Odpowiedź Hagena Remillarda zabrzmiała chłodno i formalnie, a jego umysł był szczelnie osłonięty.

      - Zwrócił się do nas Lylmik, w swej zwykłej, bezcielesnej postaci. Kazał nam tu przyjechać i opowiedzieć ci pewne wydarzenia, które nastąpiły podczas naszego plioceńskiego wygnania.

      - To... zapewne jest bardzo interesujące. - Rogi uśmiechnął się ostrożnie.

      Wiesz, że cała nasza grupa została przesłuchana przez Dyrektoriat Naukowy Państwa Ludzkości, gdy tylko przekroczyliśmy wrota czasu. - Hagen nie patrzył staremu księgarzowi w oczy. - Wtedy poinstruowano nas, abyśmy nie ujawniali szczegółów plioceńskich przejść, czego skrupulatnie przestrzegaliśmy. Nawet teraz bardzo niewielu ludzi wie, że my dwoje byliśmy pośród tych, którzy powrócili.

      - Z ulgą przyjęliśmy oficjalny pretekst, żeby nie wypowiadać się na temat naszej tożsamości - wyjaśniła Cloud. - Wiedzieliśmy, że jeśli do wiadomości publicznej nie przedostaną się co barwniejsze szczegóły naszych prehistorycznych przygód, będzie mniejsze prawdopodobieństwo, że naszym życiem zainteresują się media, a tak nasza grupa była tylko krótką sensacją. Wiesz: “Powrót podróżujących w czasie!” Hip hip, hura... I następny fragment wiadomości. Mój mąż, Kuhal, znosił to ciężej, ale ponieważ między jego rasą a ludźmi nie ma większych różnic, w końcu się przyzwyczaił. Zlecano nam pewne prace związane z naszym warunkowym przystąpieniem do Wspólnoty, więc udawało nam się żyć we względnym spokoju - aż do teraz.

      - Istota, która odwołała zamykający nam usta rozkaz Dyrektoriatu - podjął Hagen - przedstawiła się jako Atoning Unifex (Pokutujący Unifex), przywódca Zgromadzenia Nadzorczego Imperium. Cloud i ja z początku byliśmy bardzo przestraszeni. Ale kiedy Lylmik mówił, oboje doznaliśmy szokującego wrażenia deja vu. Po zniknięciu Unifexa byliśmy zdezorientowani - nie, przerażeni! - i zastanawialiśmy się, czy to było wspólne złudzenie, koszmar, z którego obudzimy się z krzykiem. Niedługo potem rozkazy Lylmika zostały potwierdzone przez Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości i przez Kierownika Planetarnego Ziemi. Obie kobiety zadały sobie trud, by uświadomić nam, jak niezwykły zaszczyt nas spotkał. - Twarz młodego człowieka wykrzywiła się sardonicznie.

      - Zgodziliśmy się przyjechać tu i porozmawiać z tobą, bo okazało się, że jeśli odmówimy, zostaniemy zmuszeni koercją - dodała Cloud. Jej głos był niski, ale ciepły i nie wyczuwało się w nim urazy. - A jej dość już doświadczyliśmy w naszym życiu.

      - Rozpoznaliście zatem Unifexa? - zapytał miękko Rogi. Wiecie, kim naprawdę jest?

      - Wiedziałam prawie od razu - powiedziała Cloud. - Zawsze byłam z nim silniej związana niż mój brat. Kiedy to sobie uświadomiłam, doznałam... wstrząsu. Hagen nie chciał uwierzyć.

      - Unifex to Marc Remillard - powiedział Rogi. - Wasz ojciec.

      - Niech go szlag! - Hagen zerwał się na nogi i zaczął chodzić po lanai jak lew w klatce. - Odczuliśmy wielką ulgę, kiedy zamknęły się za nami wrota czasu, a władze Imperium zatarły ślady! Cloud, ja i reszta myśleliśmy, że wreszcie jesteśmy wolni. Tata został uwięziony sześć milionów lat wcześniej, wraz z tym szaleńcem Aikenem Drumem, i nie mógł już nam zrobić krzywdy.

      - Nigdy nie zamierzał być okrutny - mruknęła Cloud. 

      Hagen napadł na nią:

      - Nigdy nie widział w nas myślących, czujących istot ludzkich. Byliśmy tylko obiektami jego wielkiego eksperymentu. - Odwrócił się do Rogiego i Malamy. - Wiecie, jak nazywał go za plecami jego gang zramolałych rozbitków z Rebelii? Abaddon - Anioł Piekieł! W końcu prawie wszyscy wyparli się jego i jego szaleńczego planu Mentalnego Człowieka.

      - Papa też się wycofał - przypomniała bratu Cloud. - W przeciwnym wypadku nie wysłałby nas z powrotem przez wrota czasu.

      Wściekłość Hagena nagle zgasła, pozostała tylko beznadzieja. Opadł na fotel.

      - Teraz odkrywamy, że nasz ojciec jednak wygrał. Nie tylko cudownym sposobem przeżył sześć milionów lat, ale udało mu się również przekształcić we Władcę Imperium Galaktycznego! Niech Bóg ma w opiece nasze dzieci. - Podniósł pełne nienawiści oczy na Rogiego i Malamę. - Niech Bóg ma w opiece was wszystkich.

      - Unifex odpokutował - powiedziała łagodnie Hawajka. - Przez te wszystkie nie kończące się lata próbował odkupić swoje zbrodnie. Odbywał karę nie tylko w tej galaktyce, ale i w innej - z której przybyły ludy Tanu i Firvulagow. Nie wiem prawie nic o jego plioceńskiej działalności ani o jego późniejszych dokonaniach w galaktyce Duat, ale wszystko, co robił dla ras Drogi Mlecznej wyszło nam na dobre. Założył Imperium i prowadził je krok po kroku. Dzięki niemu sześć zrosłych Umysłów poszczególnych ras żyje bezpiecznie we Wspólnocie - a tysiące innych jest niemal gotowych do przyłączenia się do konfederacji galaktycznej.

      - Szkoda, że nie zajął się swoją starą, rodzimą planetą - rzekł gorzko Hagen. - Że nie przeciwdziałał naturalnym kataklizmom, plagom, głodom, wojnom - nie wspominając o Rebelii Metapsychicznej. Jego lylmickie ja stało z boku, podczas gdy jego wcześniejsze ja omal nie zniszczyło galaktycznej cywilizacji.

      Malama tylko się uśmiechnęła.

      - Najważniejsze powiązania czasoprzestrzenne są niezmienialne, a przeszłość, przyszłość i teraźniejszość przechodzą jedna w drugą, tworząc całość. Nie można zmienić historii. Unifex zachowywał się tak, jak musiał - a jednak jego czyny były i są wynikiem wolnej woli. My, w naszych działaniach, też mamy wolną wolę, a to oddziałuje na Wielką Rzeczywistość i powoduje, że nie wiemy, jak się ona rozwinie.

      Hagen zaśmiał się pogardliwie.

      - I Bóg jest w niebie, a na świecie wszystko się dobrze układa?

      - Możliwe - rzekła Malama.

      Parę minut siedzieli w milczeniu. Potem znów odezwał się Hagen.

      - Coś mi właśnie wpadło do głowy. Lylmicy to najbliższa Mentalnemu Człowiekowi rasa, jaką wytworzyła nasza galaktyka, ale przeżywają okres schyłkowy i czeka ich wygaśnięcie. O co się założycie, że papa próbował zmodyfikować ewolucję Lylmików podobnie, jak chciał zmodyfikować naszą - i mu się nie udało!

      Rogi wzruszył ramionami.

      - Nikt nie wie nic o historii Lylmików.

      Może - ciągnął powoli młody człowiek - papa teraz, gdy jest o sześć milionów lat mądrzejszy, zamierza powrócić do początkowego planu... I ma z powrotem w garści swoje pierwsze obiekty doświadczalne.

      - Mówisz jak głupiec! - krzyknęła Cloud na brata. - Konsylium nigdy nie dopuściłoby do wznowienia projektu Mentalnego Człowieka - nawet przez samego arcylylmika.

      - Założyłabyś się o własne życie? - odszczeknął Hagen. - Znowu?

      - Istnieje pewien sposób, w jaki wy dwoje możecie temu zapobiec - powiedział nagle Rogi. - Oczywiście gdyby Hagen miał rację, co jest mało prawdopodobne.

      - Jaki? - zapytali oboje.

      - Opowiedzcie mi wszystko, co wiecie o planie Marca, a ja opublikuję to w czwartym tomie pamiętników. Historia Mentalnego Człowieka nigdy nie została ujawniona w całości. Konsylium zataiło szczegóły, prawdopodobnie żeby chronić spokój i porządek w Imperium.

      - Zatem byłeś przy końcu Rebelii Metapsychicznej? - zapytała Cloud.

      - Tak. Oficjalnie Rebelianci walczyli o wyzwolenie ludzkości spod władzy Imperium i jego Wspólnoty. Ale Marc postanowił wypowiedzieć wojnę głównie dlatego, że był wkurzony, bo jego największe marzenie zostało spisane na straty. Wywołał ogromną wrzawę, kiedy przerwano prace nad projektem Mentalnego Człowieka, oskarżał obcych magnatów i ich lojalnych ludzkich współpracowników o konspirację mającą na celu pozbawienie naszej rasy możliwości dokonania wielkiego przełomu genetycznego. Wołał, że Imperium obawia się, iż ludzkość mentalnie przerośnie całą resztę ras, a jedynym rozwiązaniem był wybuch, do którego frakcja Rebeliantów dążyła od bardzo dawna. Wielu normalnych wierzyło, że projekt Mentalnego Człowieka zapewni ich dzieciom możliwość wyrośnięcia na metapsychicznych operantów. Ale Marc i jego ludzie nigdy nie wyjaśnili szerszej publiczności, w jaki dokładnie sposób miał się dokonać ten cud.

      - Nie ośmielił się - burknął Hagen. - Zlinczowaliby go. 

      Cloud powiedziała:

      - Minęło wiele lat, zanim Hagen i ja wreszcie odkryliśmy, co planował papa. Kiedy nasza matka dowiedziała się prawdy... cóż, wiesz, co się stało.

      - Nie, nie wiem - odparł Rogi. - A przynajmniej nie do końca. Powiedzcie mi! Pomóżcie mi opowiedzieć tę historię całemu Imperium Galaktycznemu. Po to właśnie zostaliście tu przysłani. Nie rozumiem, dlaczego Unifex nie podaje mi tych informacji osobiście, ale z pewnością ma swoje powody.

      - To był jego największy grzech - oświadczyła Malama Johnson spokojnie. - Większy, niż doprowadzenie do wojny i spowodowanie śmierci tych wszystkich ludzi. W głębi serca Marc sądził, że wojna przeciwko Imperium Galaktycznemu i jego Wspólnocie jest uzasadniona, zresztą tak samo uważali jego zwolennicy. Ale z Mentalnym Człowiekiem rzecz się miała inaczej. Wiedział, że to było złe, ale nie mógł się oprzeć straszliwej atrakcyjności tego pomysłu okazji, żeby osobiście spowodować wielki krok naprzód w ludzkiej ewolucji mentalnej i fizycznej.

      Troje pozostałych słuchało w milczeniu.

      - Nie rozumiecie, drogie wnuczęta? - Malama rozpostarła ramiona, obejmując ich umysły leczniczym huna. - Unifex za bardzo się wstydzi, żeby o tym mówić. Nawet teraz.

      

     

1

      Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA

     

      Następnego dnia poleciałem do domu, do Nowej Anglii. Włączyłem autopilota i przespałem większą część drogi z kotem skulonym u mojego boku. Dziwne, ale po rozmowie z córką i synem Marca nie nękały mnie złe sny, za co przypuszczalnie mogę dziękować Malamie Johnson. Bóg jeden wie, że nigdy już nie będę w stanie myśleć o Marcu - czy Duchu Rodzinnym - tak samo jak przedtem, zanim nieszczęśni Cloud i Hagen odsłonili przede mną na Kauai te wszystkie okropieństwa.

      Obudziłem się, gdy jajko oświadczyło, że jesteśmy blisko domu i poprosiło o dalsze instrukcje nawigacyjne. Czułem się całkiem znośnie. Wybrałem więc wycieczkową trasę tysiąc dwieście metrów nad Hanowerem w New Hampshire. Poranek był prześliczny, a stare miasteczko uniwersyteckie nad rzeką Connecticut wyglądało uroczo, dzięki jesiennym liściom, które rozkładały się w dole jak wielobarwny pióropusz.

      Uświadomiłem sobie, że jestem głodny jak wilk. W okolicy mojego mieszkania znajdowało się z pół tuzina kampusowych jadłodajni. Już otwierałem usta, żeby wydać komendę lądowania, kiedy nagle wpadło mi do głowy, gdzie mam ochotę zjeść śniadanie.

      Zwykłe przypadkowe odkrycie.

      Akurat.

      Zaprogramowałem pojazd na autopilotaż do Bretton Woods i po paru minutach znaleźliśmy się o dziewięćdziesiąt kilometrów na północny wschód i wylądowaliśmy na stanowisku dla jajek przy starym hotelu “White Mountain”, który przycupnął u stóp Góry Waszyngtona; był to ogromny drewniany budynek, pomalowany na biało, a dachy na szczytowych skrzydłach i wieżyczkach miał jaskrawoczerwone. Kiedy jajko lądowało, zapowiedziałem się przez komunikator i uzyskałem potwierdzenie, że hotel z radością przyjmie obywatela Remillarda na śniadanie.

      Dla przyzwoitości zaciemniłem kopułę jajka, a potem skorzystałem z wygódki, użyłem golącego płynu, uczesałem się i przywdziałem starą sztruksową marynarkę. Gdy już byłem gotowy, otworzyłem puszkę jedzenia dla Marcela i wrzuciłem ją razem z kotem do podróżnej klatki. Gdy się zorientował, że mam zamiar wyjść bez niego, telepatyczne wyraził oburzenie.

      - Przykro mi, staruszku. Do hotelowej restauracji nie wolno wprowadzać zwierząt. To stary jankeski obyczaj.

      Gdy wysiadałem z jajka, Marcel wydał z siebie gorzki syk świadczący o tym, że poczuł się zdradzony. Głupie zwierzę. Kiedy te cholerne koty przyznają, że raison d’etre rasy ludzkiej nie jest pokorna służba kotowatym?

      Przeszedłem przez ogrody, gdzie kwitły jeszcze chryzantemy, dalie i zimowe bratki, i powoli wkroczyłem w główne drzwi hotelu. W tak znajomej edwardiańskiej atmosferze popuściłem wodze nostalgii. Nie byłem tu już od trzydziestu lat, ale stary budynek, pięknie odrestaurowany i subtelnie podrasowany innowacjami technicznymi, umożliwiającymi przyjmowanie gości przez cały rok i dostosowanie się do potrzeb innych niż ludzka ras, wyglądał prawie dokładnie tak, jak go zapamiętałem. W holu tłoczyli się turyści, zarówno ludzie jak i egzotycy, wielu z nich planowało wjazd na Górę Waszyngtona antyczną kolejką zębatą.

      Wyszedłem na werandę, skąd rozciągał się wspaniały widok na pasmo górskie Presidential Range, jeszcze nie przyprószone śniegiem. Niższe stoki stanowiły oślepiającą mozaikę ciemnozielonych iglaków i złoto-szkarłatnych klonów cukrowych.

      Wspomnienia przytłoczyły mnie jak psychiczna lawina. Właśnie tu, w 2078 roku odbył się ślub Jacka i Dorothée, a ja podawałem obrączki i po raz drugi w życiu zabiłem człowieka. A w roku 2082, kiedy po raz ostatni stałem na tej górze, był ze mną mój bratanek Denis.

      Denis. I ten drugi.

      Ale nie śmiałem jeszcze o tym myśleć. Wszedłem więc do środka, zjadłem wyśmienite śniadanie, a potem wróciłem do jajka, gdzie Marcel zemścił się za moją perfidię w odwieczny koci sposób. Nie zadałem sobie trudu, żeby go zbesztać, włączyłem tylko na pełne obroty pokładowy odświeżacz powietrza i poleciałem do domu. Musiałem zabrać się do pisania, nawet jeżeli Rodzinny Duch zdecydowałby się odmówić mi pomocy.

     

      Do hotelu “White Mountain” sprowadziło mnie coś więcej niż przypadek.

      W młodości, zanim jeszcze otworzyłem księgarnię, pracowałem tam przy obsłudze zjazdów. Mój bratanek Denis, który zaczął traktować mnie jak ojca, gdy odszedł mój brat bliźniak Don, po raz pierwszy odwiedził hotel w 1974 roku. Miał wtedy siedem lat. Pojechaliśmy buchającą dymem kolejką zębatą na szczyt Góry Waszyngtona, i tam poznaliśmy Elaine Donovan, a także dokonaliśmy radosnego odkrycia, że na Ziemi oprócz nas są jeszcze inni ludzie o wyższych zdolnościach operanckich.

      Piętnaście lat później, kiedy służyłem do mszy w katolickiej kaplicy w pobliskim Bretton Woods, usłyszałem telepatycznie krzyk śmierci mojego podłego brata. Co gorsza, doświadczyłem wtedy ostatniego wybuchu gwałtownej nienawiści, jaką Don czuł do mnie lecz również do siebie samego, co było naprawdę dziwne. Podczas jego pogrzebu odebrałem niepokojące wiadomości od Denisa, który był wówczas profesorem w Dartmouth College w Hanowerze i jednym z najsławniejszych badaczy zjawisk metapsychicznych. Mój bratanek obwiniał się za to, że nie zapobiegł śmierci ojca, a także twierdził, że Don został zamordowany, a mnie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nalegał, żebym zamieszkał blisko niego. Przede wszystkim pragnął mnie chronić, ale uważał również, że może mi pomóc w osiągnięciu pełnego metapotencjału.

      Nie chciałem opuszczać hotelu “White Mountain”. Miałem pracę, w której się sprawdzałem i która mnie cieszyła, poza tym nikt w hotelu nie wiedział, że jestem metapsychicznym operantem, a to bardzo mi odpowiadało. W końcu jednak Denis przekonał mnie, żebym do niego przyjechał. Przeprowadziłem się do Hanoweru i zostałem właścicielem antykwariatu, który nazwałem “The Eloquent Page”. Jednak od tego czasu związek między Denisem i mną stał się bardziej wieloznaczny i kłopotliwy.

      Szczerze kochałem przybranego syna. Jednakże w głębi serca bałem się ogromnej siły jego umysłu - podobnie jak własnych metafunkcji. Obawa, choć kompletnie nieracjonalna, była zakorzeniona głęboko w mojej świadomości. Nigdy nie zdołałem się z niej otrząsnąć.

     

      Jak wielu geniuszy, Denis Remillard był bardzo przystojny. Szczupły, o delikatnej budowie, swoim sposobie bycia wywoływał wrażenie osoby łagodnej i nieśmiałej - dopóki nie spojrzałeś mu prosto w niebieskie oczy i nie poczułeś koercyjnej mocy, która się w nich kryła. W takiej chwili mogłeś myśleć, że twój szkielet nagle przemienił się w płyn i wysącza się przez sparaliżowane palce u nóg.

      Osiągnięcia intelektualne Denisa były nawet cudowniejsze niż jego metapsychiczne talenty. Otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny psychiatrycznej, a jego książki i monografie stały się klasyką i są wysoko cenione nawet teraz, trzydzieści lat po jego śmierci. Podobnie jak sam Denis.

      Za jego namową w 2013 roku w hotelu “White Mountain” odbył się Kongres Metapsychologii; on też w dużym stopniu odpowiadał za fatalny koniec imprezy. Prominenci metapsychologii przybyli do New Hampshire z całego świata na spotkanie, które okazało się ich ostatnim dorocznym zjazdem. W pierwszych latach dwudziestego pierwszego wieku byli zwalczaną mniejszością, obawiali się ataków i niezrozumienia ze strony wrogich normalnych, zniechęconych pozorną niezdolnością ludzkiej rasy do życia w pokoju i przyjaźni, ale wciąż żywili nadzieję, że zdołają jakoś wykorzystać swoje wielkie mentalne moce dla dobra całej ludzkości.

      Ostatniego wieczoru Kongresu operand mieli zjeść kolację w widowiskowym “Domku na szczycie” na Górze Waszyngtona... Tam też mieli umrzeć. Inni historycy, oprócz mnie samego, opowiadali, jak operancki szaleniec Kieran O’Connor konspirował z młodszym bratem Denisa, Victorem, żeby zamordować uczestników Kongresu. Niepowodzenie spisku niektórzy ludzie przypisywali szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, inni agresywnemu metakoncertowi umysłów zaatakowanych delegatów.

      We wspomnieniach napisałem, co naprawdę się stało. Niektórzy z oblężonych operantów używali swych mocy jako broni. Ale potem, połączeni przez Denisa, odparli pokusę mentalnego zaatakowania napastników. To Denis zintegrował ich umysły i umysły niezliczonych innych istot ludzkich dobrej woli, zarówno operantów, jak i nonoperantów - w dobrowolny mentalny zwią...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin