Elizabeth Adler - Podróż na Capri.pdf

(1270 KB) Pobierz
Elizabeth Adler - Podró¿ na Capri
Elizabeth Adler
PodróŜ na Capri
Część I
Tajemnicza historia zaczyna się
w Sneadley Hali, w Yorkshire w
Anglii
10950816.002.png
śaden człowiek nie jest dość bogaty, by kupić własną przeszłość
Oscar Wilde
Rozdział I
Daisy Keane
Prószy śnieg. Wielkie białe śnieŜynki osiadają na moich rudych
włosach diadem księŜniczki, pozostają tak przez całą minutę, a potem
topnieją i spływają mi po karku lodowatymi kroplami. Moja matka, która
miała bzika na punkcie odpowiedniego zachowania, powiedziałaby, Ŝe sama
sobie jestem winna - trzeba było załoŜyć kapelusz na pogrzeb, przez szacunek
dla zmarłego. Oczywiście miałaby rację, ale nie mam kapelusza nadającego
się na pogrzeb, więc postanowiłam się obejść bez niego.
Stoję w tłumie Ŝałobników nad grobem Roberta Waldo Hardwicka,
magnata finansowego, twórcy i marnotrawcy niejednej fortuny i dumnego
posiadacza tytułu szlacheckiego, nadanego przez Jej Królewską Wysokość i
zapewniającego mu po wieki wieków -jak sądzę - miano sir Roberta
Hardwicka.
Uroczystość odbywa się w wiosce Lower Sneadley, w Yorkshire w
Anglii. TuŜ obok wznosi się gotycki kamienny kościół. Jest lodowate
kwietniowe popołudnie; wiatr śmiga po Górach Pennińskich i mrozi krew
tym z nas, którzy wciąŜ są wśród Ŝywych. Tak nam się przynajmniej wydaje,
bo zdąŜyliśmy juŜ kompletnie zdrętwieć. Nawet pies Boba, mały,
przysadzisty Jack Russell, siedzący obok mnie na smyczy, wydaje się
zamroŜony na sopel. Nie mruga, gapi się tylko w dziurę w ziemi.
Współczuję serdecznie jemu i biednym siostrom Bronte, które
mieszkały na lodowatej plebanii w bardzo podobnej wiosce. Kiedy myślę, jak
spędzały zimne
10950816.003.png
noce przy świecach, kiedy wyobraŜam sobie ich przemarznięte, spierzchnięte
dłonie w mitenkach, pospiesznie zapisujące fantazje, które stały się sławnymi
powieściami, mogę tylko podziwiać ich wytrwałość.
Patrząc na grupkę Ŝałobników, wiem, Ŝe większość z nich zadaje sobie pyta-
nie, co ja, Daisy Keane, trzydziestodziewięcioletnia Amerykanka, robię na po-
grzebie milionera z Yorkshire? Czuję ich ciekawskie, ukradkowe spojrzenia, ale
twardo wbijam wzrok w okrytą aksamitem trumnę sir Roberta. Udaję, Ŝe słu-
cham przemyśleń i modlitw pastora. Dlaczego, pytam w duchu, pastor nie mógł
załatwić tego wszystkiego w swoim równie lodowatym kościele? Czy nie za-
uwaŜył, Ŝe rozpętała się wiosenna śnieŜyca i Ŝe za chwilę zamarzniemy?
Czuję, Ŝe łzy płyną mi po policzkach. Jestem tak zmarznięta, Ŝe na chwilę
zapomniałam, dlaczego tu jestem. I nie, wcale nie chodzi o pieniądze Boba.
Nie boję się zarabiać na Ŝycie i nie potrzebuję jałmuŜny od bogaczy. Dokład-
nie to samo powiedziałam Robertowi Hardwickowi, kiedy się poznaliśmy,
chociaŜ wtedy trochę minęłam się z prawdą.
To było na przyjęciu - na jednej z tych imprez dla ludzi z wyŜszych sfer,
gdzie wszyscy znają wszystkich. Z wyjątkiem mnie. Ja nie znałam nikogo.
A co więcej, rozglądając się wokół, nie byłam pewna, czy w ogóle chcę ich
znać. MęŜczyźni nosili garnitury z Savile Row i mieli włosy ulizane do tyłu -
na tę brytyjską modłę chłopców z dobrych starych szkół - byli bogaci i dysku-
towali o interesach, które miały wzbogacić ich jeszcze bardziej. A podstarzałe
kobiety, usiłujące wyglądać na młodsze, wystrojone w zbyt seksowne kiecki
od Cavallego i Versace, zapamiętale plotkowały o przyjaciółkach nieobecnych
na przyjęciu.
Suki, pomyślałam, biorąc z tacy kolejny kieliszek obrzydliwego białego
wina i dziwaczną kanapeczkę - maleńki strączek grochu napełniony czymś,
co wyglądało na brązowe mięso kraba. ChociaŜ umierałam z głodu, powącha-
łam ją podejrzliwie.
- To curry. - Głos rozległ się zza mojego lewego ramienia. -1 nie polecam.
Obróciłam się za szybko, wychlapując wino na jednego z największych
i najbrzydszych męŜczyzn, jakich w Ŝyciu widziałam. Próbowałam wytrzeć
ciemną, prąŜkowaną marynarkę koktajlową serwetką. Bez większego efektu.
- Bardzo mi przykro - powiedziałam.
- Przestraszyłem panią, to moja wina.
- Skąd pan wie, Ŝe to nie jest smaczne?
Posłał mi spojrzenie pod tytułem: „Och, no co ty, dziewczyno".
- Bo spróbowałem. - W jego głębokim głosie zabrzmiała irytacja. Najwy-
raźniej pytanie wydało mu się idiotyczne.
- Niepotrzebnie pytałam, ale proszę to złoŜyć na karb towarzystwa. Niech
pan na nich spojrzy. Wszyscy gadają o pieniądzach i seksie. O tym, kto je ma
lub będzie miał.
Jego bladoniebieskie oczy połyskiwały zimno pod siwymi brwiami. Chyba
nie przypadł mu do gustu ten komentarz prostej Amerykanki. A moŜe po pro-
stu nie przepadał za rudzielcami.
- A dlaczego pani nie rozmawia o pieniądzach? - zapytał.
Wzruszyłam ramionami.
- Mam tyle, ile trzeba. Niezbyt duŜo, ale nie potrzebuję więcej. - Oczywi
ście kłamałam. Miałam dokładnie pięćset dolarów i byłam bez pracy. Właśnie
dlatego znalazłam się na tym przyjęciu; szukałam okazji - choć nawet ja sama
nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, jaką pracę mogłaby tu znaleźć rozwie
dziona kura domowa z amerykańskiego przedmieścia, z dyplomem college'u.
Znów spojrzeliśmy na siebie w milczeniu.
- No dobrze, więc dlaczego nie rozmawia pani o seksie? - zapytał w końcu.
Posłałam mu chłodne spojrzenie.
- Ta sama odpowiedź.
Uśmiechnął się chłodno.
- Więc męczy się pani na tej imprezie tak samo jak ja? - Miał akcent, któ
rego nie potrafiłam określić, lekko beatlesowski, ale nie do końca, z mniej
dźwięcznym „a" i ostrzejszą intonacją.
- ZauwaŜył pan to?
- Więc co właściwie pani tu robi?
Wzruszyłam ramionami.
- Znajomy dał mi zaproszenie. Sam nie mógł przyjść. Redaguję kolumnę
z ploteczkami - skłamałam szybko. - W amerykańskim tygodniku „Tacy, jak
My". Zna pan?
- Nie, dzięki Bogu.
Uśmiechnęłam się. Pewnie zbyt często -jak na swój gust - był ofiarą takich
dziennikarzy. Ja jednak nie mogłam go skojarzyć. To był dla mnie nowy teren,
nie wiedziałam jeszcze, kto jest kim na angielskich salonach. Widziałam tyl-
ko, Ŝe to twardy, bezkompromisowy facet.
- Znalazła się pani w nieodpowiednim miejscu - oznajmił stanowczo z tym
swoim kosmicznym akcentem. - Ci ludzie mają w nosie amerykańskie tygo
dniki. śyją we własnym, hermetycznym światku. Dla nich wszystko inne jest
drugiej kategorii.
Zabrzmiało to trochę jak skarga uczniaka, wykluczonego ze szkolnej pacz-
ki. Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. Miał blisko dwa metry wzrostu,
10950816.004.png
był masywny jak niedźwiedź, zwalisty, ale nie gruby. ZałoŜył doskonale
skrojony, ale bardzo pognieciony garnitur. Na oko tuŜ po sześćdziesiątce,
gładko ogolony, miał krzaczaste brwi, szeroki nos, cienkie wargi, czerwona-
wą cerę i najgorszą fryzurę, jaką w Ŝyciu widziałam. Jego włosy wyglądały
jak gęsty, szary, splątany mop. Byłam pewna, Ŝe Ŝaden fryzjer nie tykał ich od
lat, i załoŜyłabym się, Ŝe facet strzygł się sam. Przypominał ogra. Jego ogrom-
na dłoń ściskała kieliszek wina, a blade, lodowate oczy oglądały mnie uwaŜ-
nie - od długich, rudych włosów po szpilki z czubatymi noskami zapinane na
pasek w kostce. Ocenia moją wartość rynkową, pomyślałam zirytowana.
- Jestem Bob Hardwick.
Umilkł, jakby czekał na moją reakcję. Uścisnęłam mu dłoń, ale zachowałam
spokój. Oczywiście wiedziałam, kim był. Bezczelnym, biednym i niewy-
kształconym chłopakiem z Yorkshire, który za sznurowadła wyciągnął się
z błota, by zostać sławnym na cały świat potentatem finansowym. Nie chwali-
łam się tą wiedzą.
- Co pani na to, Ŝebyśmy stąd wyszli? Postawię pani kolację - powiedział
nagle.
Jeśli miał nadzieję na tani podryw, to źle mnie ocenił. Posłałam mu obojętne
spojrzenie spod rzęs, które tak doskonale wypraktykowałam na męŜczyznach
przez ostatni rok.
- Nikt nie musi stawiać mi kolacji - odparłam.
- Świetnie. Więc pani płaci. No juŜ, chodźmy stąd. - Zanim się obejrzałam,
trzymał mnie za łokieć i prowadził do drzwi.
Sir Robert jeździł zbyt szybko, ale prowadził doskonale. Po drodze nie ode-
zwał się do mnie ani jednym słowem. Narzekał tylko pod nosem na gęsty lon-
dyński ruch i kierowców. Według niego Ŝaden z nich nie potrafił jeździć.
- Gdyby pan o tym decydował, miałby pan ulice wyłącznie dla siebie - po
wiedziałam, zmęczona jego utyskiwaniem.
- I tym lepiej - odgryzł się.
Rats zachwiał się na moich kolanach, kiedy sir Robert ostro skręcił w cichą
uliczkę na Mayfair. Zatrzymał się gwałtownie przed przystrojoną kwiatami,
ceglaną kamienicą, która od dawien dawna była siedzibą słynnej restauracji
Le Gavroche. Poruszając się szybko, jak na tak postawnego człowieka, otwo-
rzył drzwi z mojej strony i pomógł mi wysiąść, zanim zdąŜyłam mrugnąć. Po-
myślałam, Ŝe jak na ogra jest w niezłej formie.
Wiedziałam, Ŝe Le Gavroche naleŜy do kategorii supereleganckich, drogich lo-
kali, do jakich chodzi się świętować rocznice ślubu, waŜne randki i wielkie intere-
sy. Zastanowiłam się, co mam na sobie. Był zimny jesienny wieczór, więc włoŜy-
łam spódnicę z czarnej skóry kupioną sześć lat temu, a sweter w lamparcie cętki,
usiany brązowymi cekinami, zapięłam pod samą szyję. Kołnierz z gęstego
sztucznego futra spięłam cytrynową broszką w kształcie wybuchającej gwiazdy,
a w uszach miałam wiszące bursztynowe kolczyki. Moje gęste, ciemnorude włosy
były upięte do góry po bokach, trochę w stylu lat czterdziestych, i z tyłu spływały
swobodnie na ramiona. Na nogach miałam najseksowniejsze narzędzie tortur, ja-
kie męŜczyzna wymyślił dla kobiety - czarne, zamszowe szpilki wykończone sa-
tynowym paskiem nad kostką. Istne sadomaso, pomyślałam, kiedy dostrzegłam
ich spiczaste noski u Bergdorfa, przecenione z astronomicznej kwoty niemal do
zera - pewnie dlatego, Ŝe nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby ich nosić.
Z wyjątkiem mnie, wariatki, która dopiero co wyrwała się z przedmieścia i nie-
udanego małŜeństwa. No i kosztowały naprawdę niewiele.
W sumie nie wyglądałam najgorzej. Spokojnie mogłam wejść do drogiej,
pyszniącej się dwiema gwiazdkami Michelina restauracji, choć moŜe sweter
był nieco zbyt krzykliwy. Ale powtarzam, dopiero opadało ze mnie podmiej-
skie błotko i kompleksy porzuconej kobiety. A poza tym, jak niby miałam zna-
leźć pracę, nie ściągając na siebie uwagi?
Czując dłoń sir Roberta, zaciśniętą na moim łokciu, weszłam po frontowych
schodach, minęłam donice z kwiatami i znalazłam się w małym, przytulnym
holu. Sir Bob nie czekał na nikogo, nawet na maitre d'hótel, który pobiegł za
nami, kiedy zeszliśmy po wąskich schodach i przemknęliśmy przez zatłoczo-
ną salę jadalną. I znów, zanim ktokolwiek zdąŜył nas dogonić, Bob poprowa-
dził mnie do stolika w rogu.
Rozdział 2
Daisy
uŜ przed wejściem stał zaparkowany stalowoszary bentley. Ku mojemu
zaskoczeniu nie było w nim szofera. Zamiast niego na fotelu kierowcy
siedział pies - pulchny Jack Russell, biały z brązową łatką na oku i ze szcze-
ciniastym podbródkiem.
- To jest Rats - powiedział sir Robert, odpychając psa na bok. Rats
przeskoczył na moje kolana, choć z pewnością nie szukał pieszczot.
Ignorował mnie, śledząc przez okno przejeŜdŜające samochody, jakby to były
króliki, za którymi chciałby pognać.
13
12
T
10950816.005.png
Sala była niewielka i bardzo przytulna. Oświetlały ją lampy w jedwabnych
abaŜurach. Ciemnoczerwone ściany zdobiły urocze obrazy i wszędzie było
pełno kwiatów. Panowała tu wyciszona atmosfera i pomyślałam, Ŝe ci klienci
- dość bogaci, by pozwolić sobie na jadanie w tym eleganckim sielskim wnę-
trzu - musieli się tu czuć jak w domu. Do sir Roberta Hardwicka pasowało ono
idealnie. Widziałam, Ŝe to człowiek starej daty. Nie odpowiadał mu chłodny wy-
strój i mieszana kuchnia nowoczesnych restauracji. Przyprowadził mnie do lo-
kalu, w którym najwyraźniej dobrze go znano i traktowano jak króla.
- Dobry wieczór. Witamy ponownie, sir. - Maitre d'hótel nareszcie nas do
gonił.
- Dziękuję. - Sir Robert najwyraźniej nie miał ochoty na pogawędki. - To
co zwykle, poproszę. - Spojrzał na mnie, unosząc pytająco brew.
Nie byłam smakoszką alkoholi, ale najwyraźniej czegoś się po mnie spo-
dziewano. Przypomniałam sobie te wszystkie długie, samotne wieczory przed
telewizorem, tylko z Seksem w wielkim mieście i Sarą Jessicą Parker do towa-
rzystwa.
- Cosmopolitan - powiedziałam. Nigdy go nie próbowałam, ale miał ładny,
róŜowy kolor i Sara Jessica zawsze to pijała.
- Z wódką Grey Goose - poinstruował sir Robert. Zwrócił się do mnie. -
Oczywiście Francuzi robią najlepszą wódkę.
- Oczywiście - zgodziłam się, jakbym wiedziała cokolwiek na ten temat.
Kelnerzy zakręcili się wokół nas. RozłoŜono nam na kolanach śnieŜnobiałe
serwetki, podano menu, a na stole zjawiły się przekąski - czy teŜ amuses
bouches, jak nazywał je sir Robert. Przyniesiono wodę. Spojrzałam na etykiet-
kę. Francuska. Sir Robert najwyraźniej był frankofilem - francuska restaura-
cja, francuska wódka, francuska woda. Potrzebował tylko Francuzki do kom-
pletu.
Patrzyłam osłupiała, jak poŜarł swoją amusse bouche i kiwnął, by przyniesio-
no więcej.
- Tarta z leśnymi grzybami - wyjaśnił, zadowolony. - Bije na głowę te sa
kramenckie strączki grochu z puszkowanymi krabami i sosem curry z butelki,
które podali na tamtym przyjęciu. Zawsze jest tak samo. Tanie, białe wino
i nieudane, upichcone naprędce wynalazki czyjejś siostry, która chce zrobić
karierę w cateringu. Chryste, tymi świństwami moŜna się zatruć. ZałoŜę się,
Ŝe niejeden gość będzie dziś haftował. I dobrze im tak - dodał, rozkładając
swoje menu. Zaczął studiować jego zawartość. - W kaŜdym razie tu się to nie
zdarza - dorzucił. - Bywam w tej restauracji od dwudziestu lat. I mówię ci,
dziewczyno, jest bez zarzutu, więc zamawiaj, co chcesz.
14
Jakby w odpowiedzi zaburczało mi głośno w brzuchu. Zerknęłam niepew-
nie spod rzęs na sir Roberta, w nadziei, Ŝe nie usłyszał. Zjadłam talerz płatków
na śniadanie, a to było dwanaście godzin temu. Gdybym go nie spotkała, je-
chałabym do domu -jeśli moją obskurną kawalerkę w Bayswater moŜna było
nazwać domem - na kolację w postaci drugiego talerza płatków.
Po raz pierwszy w Ŝyciu doświadczałam biedy i to wcale nie było zabawne.
Ale kiedy mój mąŜ zostawił mnie dla innej, zabierając ze sobą cały dorobek
naszego dziesięcioletniego małŜeństwa, bieda nagle zajrzała mi w twarz. Był
prawnikiem, więc sprytnie pozbawił mnie praw do domu i odciął od inwesty-
cji, zostawiając tylko granitowe blaty kuchenne, wymyślne głowice od prysz-
niców i tabliczkę N A SPRZEDAś przed domem, który nie naleŜał juŜ do mnie.
A na pocieszenie wspomnienie ładnej, jasnowłosej dwudziestolatki, siedzącej
obok niego w „naszym" samochodzie, kiedy odjeŜdŜał na dobre.
Dlatego przyjechałam do Londynu. A raczej uciekłam - to juŜ bliŜsze praw-
dy. Myślałam, Ŝe odległość złagodzi złe wspomnienia, ale jak na razie moja
teoria się nie sprawdzała. Bolesna przeszłość ręka w rękę z biedą ocieniały ni-
czym wielka chmura moją pozbawioną męŜczyzny przyszłość.
Kelner zaczął recytować specjalności zakładu, ale sir Robert uciszył go ge-
stem.
- Ta dziewczyna jest głodna - powiedział, spoglądając na mnie bystro. -
Zje zupę homarową, a potem tego waszego kurczaka po francusku, pieczone
go z warzywami. I proszę przynieść mnóstwo chleba z masłem.
- Poulet de Breasse, oczywiście, sir. - Kelner zapisał zamówienie, nie
wzruszony faktem, Ŝe sir Robert arbitralnie zdecydował za mnie. Prawdę mó
wiąc, mnie takŜe niewiele to obchodziło. W tamtym momencie pieczony kur
czak wydawał mi się kawałkiem nieba.
Dla siebie sir Robert zamówił confit z kaczki w cieście, a na drugie rostbef.
Lubi proste potrawy, pomyślałam, uśmiechając się.
- A co takiego wywołało ten uśmiech? - zapytał groźnie.
- Sama przyjemność przebywania tutaj - skłamałam szybko, chociaŜ ciągle
jeszcze nie byłam pewna, czy rzeczywiście jest mi przyjemnie.
- Ze mną, hę? - Z niedowierzaniem uniósł krzaczastą brew.
Odwróciłam się do niego i spojrzałam prosto w jego kamienne, niebieskie
oczy. Być moŜe ryzykowałam utratę pieczonego kurczaka, zadając to pytanie,
ale musiałam wiedzieć.
- Dlaczego pan mnie poderwał na tym przyjęciu?
Rozsiadł się na krześle i, popijając swoją francuską wódkę z lodem, zastana-
wiał się przez chwilę. W końcu powiedział:
15-
10950816.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin