Elizabeth Lowell - Diamentowy tygrys.pdf
(
877 KB
)
Pobierz
420536320 UNPDF
Elizabeth Lowell
Diamentowy Tygrys
Prolog
Lepiej, żeby Abe Windsor nie żył, bo inaczej sam go zabiję. Ta myśl Jasona Streeta była
jednocześnie obietnicą i modli¬twą. Od czasu, kiedy dziesięć godzin temu zadzwonił jego szpieg
ze stacji Szalonego Abe'a w Australii Zachodniej, Street nie pierwszy raz powtarzał to zdanie w
myślach. Zrobił wszystko, żeby jak najszybciej dostać się na położoną na pustkowiu farmę i do
kopalń Śpiącego Psa. Najpierw cztery godziny leciał samolotem czarterowym z Perth, a potem
przez ciągnące się w nieskończoność czarne godziny siedział za kierownicą poobi¬janej
terenowej Toyoty i pędząc na złamanie karku po wybois¬tych drogach, mknął do jednego z
najbezludniejszych zakąt¬ków kontynentu.
Jednak to nie szaleńcza szybkość jazdy podsycała wściekłość Streeta, ale strach, że ponad
dziesięć lat cierpliwego wyczeki¬wania i sprytnych wybiegów poszło na marne, zniweczone przez
pijacki wybryk starego wariata.
Krzyż Południa bladł na niebie" z wolna wchłaniany przez krzykliwą żółć promieni wschodzącego
słońca. Na południo¬wo-wschodnim krańcu wyżyny Kimberley temperatura o świcie wynosiła
ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Upał narastał, w miarę jak wstawał dzień. Gwałtowny
strumień światła wydo¬był z mroku trawy spinifeksu i karłowate akacje, czerwony pył i z rzadka
rozrzucone skrawki kamienistego gruntu. Nad tym wszystkim wisiało nie zmienne słońce, jedyny
prawdziwy mie¬szkaniec Australii Zachodniej.
Kamienie z hukiem przypominającym strzały z pistoletu od¬bija~się od podwozia pędzącego
samochodu. Kołysząc się na boki, ślizgając i podskakując na nierównościach, Toyota
prze¬mierząła z wysiłkiem szlak, który wyraźniej rysował się w pa¬mięci kierowcy niż w terenie.
Street nie miał wątpliwości co do kierunku jazdy. Od dziesięciu lat przemierzał drogę do stacji
Abe'a tam i z powrotem, próbując natarczywymi pytaniami, groźbą i podstępem wydobyć ze
starego tajemnicę. Teraz był pewien tylko jednego: jeśli wciąż można było zdobyć sekret Abe'a,
to jemu się to uda, zanim Krzyż Południa znów wzejdzie nad Australią.
Toyota w tumanie kurzu pokonała szczyt niewielkiego wzniesienia. Przed Streetem ukazało się
nędzne gospodarstwo Abe'a. Należące do starego budynki rozrzucone były na obsza¬rze kilku
hektarów płaskiej, jałowej ziemi jak szczątki rozbite¬go statku. Stał tam walący się dom, pokryty
blaszanym dachem, kilka wypalonych przez słońce zabudowań gospodarczych, ciągniki
zniszczone przez rdzę i niewłaściwe użytkowanie, zde¬zelowany sprzęt wydobywczy, porzucone
ciężarówki z napę¬dem na cztery koła i pochodzącej z czasów drugiej wojny światowej wrak
Dakoty RAAF-u, która rozbiła się w pobliżu farmy kilka dni przed końcem wojny.
Nagle błyszczący, hałaśliwy i bardzo nowoczesny helikopter wyskoczył na niebo zza blaszanego
dachu domu. Street z całej siły nadepnął na hamulec i Toyota zatrzymała się z dygotem. Usiłował
dostrzec znaki identyfikacyjne, kiedy helikopter za¬kręcił i przeleciał nad jego głową. Spodziewał
się zobaczyć herb policji stanowej Australii Zachodniej, symbol Australij¬skich ,Sił Obronnych
albo logo Powietrznej Służby Medycznej.
Tymczasem obłe boki helikoptera były gładkie i anonimowe jak skorupka jaja. Jego właściciele,
tak samo jak Street, nie chcieli ujawniać swojej obecności na stacji Abe'a Windsora. Wściekły i
pełen obaw; uderzył pięścią w kierownicę. Potem wrzucił bieg i ruszył w dół wzniesienia.
Kiedy samochód z poślizgiem zatrzymał się w czerwonym pyle przed domem Abe'a, Street
wyskoczył zza kierownicy i padł na ziemię, trzymając w ręku półautomatyczny pistolet. Z precyzją
komandosa wybiegł zza osłony samochodu i skrył się za jakąś zardzewiałą maszyną, a potem
schronił się za rogiem domu. Zaryzykował i szybko zajrzał przez brudne okno do wnętrza.
Duży pokój oświetlała lampa naftowa. Na środku, na długim stole, leżał bosonogi trup, przy~ty
kawałkiem postrzępionego płótna. Jedyną poruszającą się rzeczą była zwykła w australij¬skim
interiorze chmara much.
Klnąc przez zaciśnięte zęby, Street zrezygnował z zachowa¬nia czujności i posłużył się ciężkim
butem jak taranem. Górne zawiasy odpadły z futryny, zamek ustąpił, drzwi zakołysały się
chwiejnie i stanęły otworem. Zastarzały odór śmierci rozniósł się po rozgrzanym dziedzińcu.
Street rozejrzał się po pokoju znad lufy pistoletu. Nie spostrzegł nikogo. Dusząc się odorem
podszedł do stołu i odchylił róg płótna. Stado much poderwało się do lotu.
Sądząc po stanie ciała, Abe Wmdsor nie żył już od jakiegoś czasu. Wziąwszy pod uwagę upał i
wilgoć, jakie zwykle panują w październiku, kiedy zbliża się pora deszczowa, Street domyślił się,
że stary zmarł co hajmniej trzy dni temu, może trochę wcześniej. Nie było jednak wątpliwości, że
pod tym płótnem leży Abe Windsor. Gruba blizna na lewym nadgarstku lepiej oparła się
niszczycielskim procesom niż miękkie ciało wokół niej.
Street odwrócił się z okrzykiem obrzydzenia i rozejrzał się.
Wątpił, czy pasażerowie helikoptera zostawili po sobie cokol¬wiek oprócz much. Z drugiej strony
było możliwe, że zaskoczył ich, zanim skończyli przeszukiwać farmę. Krzywiąc się dotknął zwłok,
odsunął brudny podkoszulek i zaczął szukać welweto¬wego woreczka, który zwykle wisiał na szyi
Abe'a. Woreczek zniknął. Street zerknął na półkę z surowego drewna nad buja¬nym fotelem
Windsora. Starego blaszanego pudełka również nie było.
- Ty stuknięty staruchu, poszedłeś sobie na ostatni spacer po buszu, co? - wymamrotał. - Jak
zwykle zabrałeś ze sobą to pudełko, co? Może twój sekret umarł razem z tobą? I kto jeszcze, do
cholery, cię obserwował?
Odpowiedział mu tylko ohydny grymas śmierci. Przez chwi¬lę Street miał wrażenie, że starzec
jeszcze żyje i nadal się z niego naśmiewa.
- Od początku wiedziałeś, o co mi chodzi, prawda? Chry¬ste, uwielbiałeś się ze mną drażnić! Do
diabła z tobą, stary. Ty umarłeś, a ja żyję.
Za kuchennymi drzwiami rozległo się ciche skrzypienie zbutwiałych desek podłogi. Ktoś chciał
wymknąć się z domu.
Street wpadł do ciemnej kuchni. Był na tyle szybki, że w ostatniej chwili dostrzegł jakąś ciemno
ubraną postać wyśliz¬gującą się na zewnątrz. Znów rozległ się obcy dźwięk, tym razem
pośpieszny tupot nagich stóp, biegnących po pylistej ziemi.
Street rzucił się do otwartych drzwi i szybko wystrzelił. Kula dosięgła uciekającego, zanim zniknął
za rogiem jednego z bu¬dynków gospodarczych. Padł twarzą na ziemię. Street ostrożnie
podszedł do niego i sprawdził, czy nie ma broni. Nic nie znalazł. Wstał i nogą odwrócił leżącego
na plecy. Chu, kucharz Abe'a, spojrzał na niego przez zmrużone oczy, w których widać było ból.
Street wycelował pistolet prosto w czoło.
- Gdzie jest pudełko, ty złodzieju?
Chu skrzywił się z bólu i syknął przez zęby, ale nic nie odpowiedział.
- Słuchaj no. - Street naparł płaską podeszwą buta na zranione ramię Chińczyka. - Mów, gdzie
jest pudełko i welwe¬towa sakiewka!
Chu jęknął i odparł coś po chińsku, prośbę o litość albo przekleństwo.
Street mocniej nacisnął butem na ramię Chińczyka. Kątem oka zauważył ledwo dostrzegalne
poruszenie. Ktoś wyskoczył z cienia . budynku gospodarczego. Street odruchowo odwrócił głowę.
Chu, korzystając z okazji, zwinął się we dwoje i zamierzył się, żeby kopnąć przeciwnika w krocze.
Atak z dwóch stron był szybki i skoordynowany, więc Street od razu odgadł, że wpadł w pułapkę
zastawioną przez zawodowców. Jego reakcja była równie szybka i groźna. Bez namysłu strzelił
do Chu, jedno¬cześnie robiąc unik tak, że cios kucharza chybił celu.
Na ułamek sekundy, zanim kula weszła w ciało, pięta Chiń~ czyka uderzyła nieszkodliwie w
muskularne udo Streeta. Płyn¬nym ruchem rzucił się na bok, jednocześnie mierząc pistoletem w
drugiego napastnika. Padając na ziemię oddał dwa strzały. Żaden nie był celny, ale ten manewr
pozwolił mu uchylić się przed wymierzonym w głowę kopniakiem, który roztrzaskałby mu
czaszkę.
Nieznajomy napastnik przemknął obok przeciwnika, który wciąż jeszcze toczył się po ziemi w
obronnym uniku. Street padł na brzuch, natychmiast się odwrócił i spokojnie dwa razy strzelił
uciekającemu w plecy. Słysząc krzyk bólu i padające ciało Street domyślił się, że to była kobieta -
była, bo już nie żyła. Jego mózg rejestrował tę informację, kiedy ponownie przetoczył się po
ziemi, oczekując kolejnego ataku. Stanął na ugiętych nogach, plecami do muru, mając w polu
strzału cały
dziedziniec farmy.
W odległości pięćdziesięciu metrów wystraszone strzelaniną stado jasnych kakadu skrzeczało
hałaśliwie w gałęziach karło¬watych drzew. Po dłuższej chwili papugi uspokoiły się i znów na
stacji Abe'a Windsora zapanowała śmiertelna, niczym nie zakłócona cisza. W gorącym
październikowym słońcu porusza-
ły się tylko wszechobecne muchy.
Street szybko obszukał ciała dwojga ludzi, których przed chwilą zabił. Nie znalazł ani śladu
blaszanego pudełka i welwe¬towej sakiewki. Cierpliwie jeszcze raz sprawdził każdy szcze¬gół, w
nadziei, że dowie się, kto przysłał napastników i dlacze¬go. Ani Chu, ani jego wspólniczka
Chinka nie mieli przy sobie nic, co pozwoliłoby ich zidentyfikować, żadnych dokumentów, metek
na ubraniu ani broni.
Street zmarszczył brwi, przykucnął i uważnie przyjrzał się zwłokom. Chu od lat pracował na
farmie, ale Street nigdy przedtem nie dostrzegł odcisków na jego stopach i dłoniach . Takie
odciski widuje się u ludzi uprawiających sztukę walki, a nie u prostych służących. Ręce kobiety
były podobnie stwar¬dniałe. Oboje pracowali jako zespół, gotowy zabić lub zginąć.
Teraz nie żyli, a Street nie wiedział, dla kogo pracowali, ani nie był choćby o krok bliżej
rozwiązania tajemnicy kopalni Szalonego Abe'a.
Splunął na czerwoną ziemię i odwrócił się plecami do zwłok. Istniała bardzo nikła szansa, że na
farmie zostało coś wartościowego, ale po dziesięciu latach czatowania na okazję nie mógł
pozwolić, żeby przez zdenerwowanie coś przeoczyć. Możliwe, że pudełko zawierające kiepskie
wiersze napisane przez Abe'a i jego testament jest wciąż ukryte gdzieś w pobliżu.
Odór wewnątrz domu się nie zmienił. Street przeszukał Wszystlge pomieszczenia wprawnymi
ruchami kogoś, kto już nie raz to robił. Jak zwykle, nie znalazł nic nowego. Nie było też pudełka.
Otarł z oczu kurz i pot i stanął nad ciałem starca, który teraz, tak samo jak za życia, nie dawał mu
się rozszyfro¬wać.
- Dziesięć lat wczytywania się w "Pawia z Antypodów" _ warknął więznącym w gardle głosem. -
Dziesięć lat twojego smrodu i chytrego rechotu. Żebyś się usmażył w piekle, Abe. I niech smaży
się w piekle ten, kto odziedziczy Kopalnie Śpią¬cego Psa.
Rozdział pierwszy
D woje ludzi zginęło, żeby mi to dostarczyć.
Cole Blackbum spojrzał na małą zniszczoną sakiewkę z wel¬wetu.
- Warto było? - zapytał.
- Ty mi powiedz - odparł Chen Wing. Światło załamywało się i drżałą, kiedy dziesięć
przezroczystych kamieni potoczyło się po blacie, uderzając o siebie z cichym, krystalicznym
podzwania¬niem. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie dużych, niestaran¬nie zrobionych
kulek do gry, poobijanych od częstego używania. Dziewięć z trzynastu kamieni było
bezbarwnych. Trzy miały kolor różowawy, a jeden intensywnie zielony, jak głęboka rzeka.
Ręka Cole'a natychmiast zacisnęła się na zielonej kulce, wielkości czubka jego kciuka. Kamień
okazał się zaskakująco ciężki jak na swój niewielki rozmiar. Potarł go między palcami. Wydawał
się śliski, jakby natarty drogocennymi olejkami. Ob¬racał kamień w dłoni, aż znalazł płaską,
gładką powierzchnię, tam gdzie odprysnął niewielki odłamek. Chuchnął na nią deli¬katnie. Na
płaszczyźnie osadziła się para.
Cole poczuł ostre ukłucie podniecenia. Bez słowa podszedł do ustawionego pod ścianą barku na
kółkach. Wziął ciężką kryształową szklankę i pytająco spojrzał na Winga, który skinął głową.
Szybkim, płynnym ruchem przesunął zielonym kamie¬niem po krysztale.
Kamień z łatwością wyżłobił w nim głęboką rysę, a sam pozostał nie naruszony. Cole-brał kolejne
kamienie i pocierał nimi o szklankę. Pojawiły się nowe rysy. Na kamieniach nie widać było
najmniejszego zadrapania. Wyjął starą lupę jubilerską, ustawił odpowiednio lampę na biurku i
przez szkło obej¬rzał zieloną kulkę.
Wypawało mu się, że pogrąża się w oceanie jaskrawoszma¬ragdowego blasku. Jednak to nie był
szmaragd. Chociaż nie oszlifowany, wychwytywał i rozpraszał światło tak, jak to się dzieje tylko w
przypadku brylantów. Przy każdym lekkim poru¬szeniu dłoni migotał między palcami. Błyski
drgały, odbijały się od nierównej powierzchni i gromadziły się w jego świetlistej głębi. Cole nie
dostrzegł żadnych pęknięć, tylko dwie maleńkie skazy, nie mające wpływu na wartość diamentu,
ponieważ znajdowały się tuż pod jego powierzchnią, skąd można je było usunąć przy cięciu i
szlifowaniu.
Cole obejrzał jeszcze kilka kamieni, zanim schował lupę do kieszeni.
- Biały papier - powiedział krótko.
Wing otworzył szufladę biurka, wyjął arkusz nieskazitelnie białego firmowego papieru z
nagłówkiem Pacifk Traders Ltd. i położył na blacie. Cole wyciągnął z kieszeni irchowy wore¬czek,
w którym przechowywał nie oszlifowany diament o do¬skonałej barwie.
Diament miał kanciasty, ośmiościenny kształt. Wyglądał niemal jak sztuczny obok poobijanych,
nieregularnych kamieni Winga. Cole rozłożył diamenty na papierze. Jeden delikatnie zmienił kolor
z różowego na koralowy. Odcień pozostałych różowych pogłębił się. Większość białych kamieni
nabrała niebieskawego blasku, dokładnie takiego, jak diament Cole'a. Kilka ujawniło delikatne
żółte zabarwienie, na które zwróciłby uwagę jedynie ekspert.
Zielony diament płonął jeszcze jaskrawiej, jak szmaragdowy ogień na śniegu.
Cole odsunął lupę i jeszcze raz bez szkła dokładnie mu się przyjrzał. Klejnot wciąż lśnił
wewn,ętrznym światłem, jedno¬cześnie gorącym i zimnym. Wiele lat temu, w Tunezji, widział
klejnot, który niemal dorównywał temu. Przemytnik, właściciel diamentu, twierdził, że kamień
pochodzi z Wenezueli, ale Cole w to wątpjł. Jednak zanim zdobył wystarczającą ilość gotówki,
żeby wydobyć od niego prawdę, ktoś na zawsze zamknął usta przemytnika, podrzynając mu
gardło.
Cole był zaskoczony, że za te diamenty zapłaciło życiem jedynie dwoje ludzi. Nigdy jeszcze nie
widział zbioru równego temu, który spoczywał przed nim na białym papierze. Te kamienie
zawdzięczały swój kolor naturalnym warunkom, w jakich powstały, a nie barwie otoczenia.
Schował swój wzorcowy diament i obejrzał woreczek z cie¬mnego welwetu, leżący na
mahoniowym blacie biurka. Mate¬riał był bardzo stary, więc czas i twarda powierzchnia
przecho¬wywanych w sakiewce diamentów zniszczyły go tak, że miej¬scami stał się cienki jak
jedwab. Sakiewka to martwy przed¬miot, więc było jej wszystko jedno.
Natomiast kamienie nie wydawały się martwe. Połyskiwały jakby ożywione światłem, czasem i
nienasyconą ludzką żądzą posiadania wszystkiego, co rzadkie.
- Czego chcesz ode mnie? - zapytał Cole, przyglądając się zielonemu kamieniowi zamyślonym
spojrzeniem szarych oczu.
Przez chwilę Wingowi zdawało się, że pytanie jest skierowa¬ne do diamentu. Ten biznesmen z
Hongkongu znał Cole' a od wielu lat, jednak nie był w stanie zrozumieć ani przewidzieć
skomplikowanych procesów myślowych amerykańskiego bada¬cza.
- Czy to są diamenty? - zapytał cicho Chińczyk.
- Tak.
- Żadne oszustwo nie jest możliwe?
Cole wzruszył ramionami. Ten gest spowodował ruch świat¬ła na jego sylwetce. Surowy jedwab,
z którego uszyta była sportowa marynarka Amerykanina, połyskiwał czernią. Jego włosy miały
równie lśniący i głęboki odcień. Skóra Cole ście¬mniała od przebywania w naj dzikszych
miejscach globu. Deli¬katne zmarszczki, rozchodzące się promieniście od kącików powiek, były
efektem długich miesięcy spędzonych w blasku pustynnego słońca lub w świetle lampki
górniczej. Nad lewą skronią w gęstej czuprynie widać było srebrne nitki. Cole miał trzydzieści
cztery lata, ale wyglądał o wiele dojrzalej i rzeczy¬wiście po wieloma względami był bardziej
doświadczony, niż wskazywałby na to jego wiek.
- Oszustwo zawsze jest możliwe - odezwał się. - Ale jeśli te diamenty zostały wykonane przez
człowieka, to oznacza to ruinę dla wszystkich wydobywców i dla wszystkich kopalni diamentów
na świecie. - Wing uśmiechnął się. - Jeśli to cię niepokoi - ciągnął Amerykanin - to mogę znaleźć
w Darwin kogoś, kto ma przyrząd do badania bezwładności cieplnej. Tej maszyny jeszcze nikomu
nie udało się oszukać.
Tym razem Wing wzruszył ramionami.
- Nie ma na to czasu, chyba że przyniosłeś ten instrument ze sobą• Za kilka godzin kamienie
muszą wyruszyć w drogę.
- Dokąd?
- Do Ameryki.
- Skąd ci je przywieziono?
- Z KimberIey.
Cole zamilkł. Kiedy się znów odezwał, przemówił obojęt¬nym tonem.
- Złoża południowoafrykańskie są dość dokładnie zbadane.
- Nie chodzi mi o Kimberley w Afryce, tylko o wyżynę KimberIey, tutaj w Australii - wyjaśnił Wing.
Uśmiechnął się, jakby zadowolony, że zna różnicę między tymi dwoma miejscami. Ludzie często
je mylą. Zwykle diamenty kojarzą się z Afryką, chociaż największa kopalnia świata, Argyle, jest
usytuowana na bezludnej pustyni w tropikalnym stanie Zachodnia Australia.
Cole odpowiedział Chińczykowi uśmiechem, ale w twardej linii jego ust nie było wesołości.
- Czy rodzina Chen zainwestowała w Argyle kierując się wartością tych diamentów?
- Nic nie mówiłem o Argyle, tylko o KimberIey.
Cole w milczeniu rozważył wszystkie możliwości. Jeśli ka¬mienie pochodzą z Argyle, oznacza to,
że kartel, który kontro¬luje światowe wydobycie diamentów, dokonał znaczącego od¬krycia i
dzięki temu jeszcze trochę się wzbogaci. Lecz jeśli kamienie pochodzą z nowego źródła, to do
diamentowej roz¬grywki dołączył nowy gracz i wkrótce rozpęta się piekło.
W każdym razie, dla człowieka, który trzyma w ręku tak silną kartę, jak ten zbiór kamieni, życie
stanie się bardzo emocjonujące, a gra nabierze rumieńców.
- Kimberley w Australii? - powiedział Cole przygważdża¬jąc Winga spojrzeniem szarych oczu, tak
czystych jak lodowiec. - Czy tam je znaleziono
Chińczyk po raz pierwszy się zawahał.
- Stamtąd mi je dostarczono, ale gdzie zostały znalezione ...
- Rozłożył wąskie dłonie.
- Czy jest ich więcej? - zapytał Amerykanin, wskazując ruchem głowy na rozrzucone kamienie.
- Dostałem tylko tyle - odparł ostrożnie Wing.
Cole podszedł do okna i spojrzał na palmy, otaczające fron¬towy trawnik państwowego kasyna w
Darwin, na australijskim Terytorium Północnym, niemal dwa tysiące pięćset kilometrów od
wyżyny Kimberley. W ostrym tropikalnym słońcu, pod za¬mglonym wilgocią niebem, morze TImor
wyglądało jak kłęby aluminiowego drutu.
Żar słońca promieniował przez podwójne szyby okna obok Cole'a. W tle słychać było cichy szum
klimatyzacji. Maszyneria kasyna wyciągała dym papierosowy z sal gier na niższych piętrach,
jednocześnie chłodząc parne, przytłaczające rozgrza¬ne powietrze tropikalnego października.
Zaczęła się już pora przejściowa między suszą a jesiennymi deszczami, czas, w któ¬rym
zwierzęta padają, a ludzie tracą zmysły.
Cole rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Australijskie tropiki w październiku były jednym z niewielu
miejsc na ziemi, gdzie nawet on nie mógł wytrzymać. Z jakiegoś powodu trudniej mu było znieść
upał i wilgoć przesycającą powietrze weukaliptu¬sowych i akacjowych zaroślach Australii niż
podobne warunki klimatyczne panujące w Wenezueli lub Brazylii.
Jednak maszyny zbudowane przez człowieka nie wpuszczały tropikalnego upału do wnętrza
kasyna. Dostarczały technicznie przetworzone powietrze, które w niczym nie przypomina tego,
którym trzeba oddychać na zewnątrz. Gdyby nie aborygeńskie malowidła na ścianach, ten pokój
mógłby znajdować się gdzie¬kolwiek między Hongkongiem a Johannesburgiem, Londynem a
Los Angeles lub Tel A vivem a Bombajem. Meble zrobione były z europejskiego drewna, ale
według wschodniej tradycji. Ubrania obu mężczyzn uszyto z tkanin wschodu, lecz zgodnie z
najlepszymi włoskimi wzorami.
- Czy te diamenty wydobyto w Kimberley? - zapytał wprost Amerykanin, ponieważ wiedział, że
dyplomatycznie niczego więcej się nie dowie.
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.
Cole zmrużył oczy pod czarnymi brwiami. Wing zwykle nie udzielał wymijających odpowiedzi,
szczególnie kiedy mu na czymś zależało. Jednak równie rzadko zdarzało mu się nosić w kieszeni
diamenty wielkiej wartości. On i jego rodzina byli zbyt pragmatyczni, żeby zawracać sobie głowę
surowcem mi¬neralnym, którego cenę rynkową kontrolował potężny kartel. Chenowie zajmowali
się głównie wydobywaniem i przetwarza¬niem rud metali, których nazwy były znajome jedynie
specjali¬stom od lotów kosmicznych i produkcji broni.
- Nie mogę z całą pewnością określić, skąd pochodzą te diamenty - oznajmił wreszcie Cole. -
Mogę tylko powiedzieć, że nie z Argyle.
- Kamienie do ciebie przemówiły? - z Powątpiewaniem zapytał Chińczyk. Cole czekał. - Skąd
masz taką pewność? _ dopytywał się Wing. - W końcu w Argyle też znajduje się różowe
diamenty.
- Kopalnia w Argyle dostarcza niemal wyłącznie przemy¬słowego śmiecia. Jasne, że spotyka się
tam także różowe kamienie, ale te są ciemniejsze, czystsze i o wiele większe niż jakiekolwiek
inne znane mi brylanty australijskie. Żeby z wy_ dobywanej w Argyle drobnicy zrobić biżuterię,
trzeba cierpli¬wości indyjskiego szlifierza.
Wing czubkiem palca poruszył kamienie. Światło zamigota¬ło i omyło ich powierzchnię, jakby
były mokre.
- Chcesz powiedzieć, że nie pochodzą z Australii?
- Nie. Twierdzę jedynie, że nie wykopano ich w Argyle. Do diabła, Wing, na wyżynie Kimberley
Plik z chomika:
gingerjb
Inne pliki z tego folderu:
Elizabeth Lowell - Na koniiec swiata.pdf
(1212 KB)
Elizabeth Lowell - Piękna marzycielka.pdf
(993 KB)
Elizabeth Lowell - Diamentowy tygrys.pdf
(877 KB)
Elizabeth Lowell - Krajobrazy miłości.pdf
(1000 KB)
Elizabeth Lowell - Gorączka zmysłów.pdf
(544 KB)
Inne foldery tego chomika:
Abby Green
Adrienne Basso
Alexandra Sellers
Alice Sharpe
Alison Roberts
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin