Uuk Quality Books
James White
Szpital Kosmiczny
Pierwszy tom cyklu o Szpitalu Kosmicznym sektora Dwunastego
Przekład: Wiktor Bukato
Data wydania: 2002
Wydanie 2, poprawione
Data wydania oryginalnego: 1962
Tytuł oryginału: Hospital Station
Spis treści
1. LEKARZ
I
II
III
IV
V
VI
2. SZPITAL
VII
VIII
IX
X
XI
3. KŁOPOTY Z EMILY
4. KŁOPOTLIWY GOŚĆ
5. PACJENT Z ZEWNĄTRZ
Stworzenie zajmujące przedział sypialny O’Mary ważyło około pół tony, miało sześć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce, jak i za nogi, pokryte zaś było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a ciśnienie atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe od ziemskiego pozwalały spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O’Mara wiedział jednak, że mimo swej olbrzymiej siły istota ta jest całkowicie bezradna; miała zaledwie pół roku, a już stała się świadkiem tragicznej śmierci rodziców, jej mózg zaś rozwinięty był na tyle, że ów wypadek śmiertelnie ją przeraził.
— P-p-przywiozłem tu tego malca — powiedział Waring, jeden z operatorów pola przyciągającego.
Nie cierpiał O’Mary, nie bez powodu, ale usiłował to ukryć.
— C-C-Caxton mnie przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan normalnie pracować, więc zajmie się pan maluchem, dopóki ktoś nie przyleci z jego planety. Zresztą ten k-k-ktoś już leci... — Odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetyczność skafandra, by wyjść, zanim O’Mara zdąży coś powiedzieć o wypadku. — Przyniosłem trochę tego, co on je — zakończył szybko. — Zostawiłem w śluzie.
O’Mara skinął głową w milczeniu. Był to mężczyzna napiętnowany budową zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce; ostatnio często w nich uczestniczył. Twarz miał grubą i kanciastą, sylwetkę zaś przesadnie umięśnioną. Wiedział, że jeśli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął nim ten wypadek, Waring pomyśli, że po prostu udaje. O’Mara dawno już odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych cieplejszych uczuć.
Natychmiast po odejściu Waringa poszedł do śluzy po ów sławetny rozpylacz, którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnością, przebiegał w myślach to, co będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. Spoglądając markotnie przez iluminator śluzy na elementy gigantycznej układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach sześciennych przestrzeni kosmicznej, próbował się zastanowić. Jednak myśli ciągle uciekały od wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłości lub przeszłości.
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała ostateczny kształt w Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem macierzystej galaktyki a gęsto zamieszkanymi układami Wielkiego Obłoku Magellana, miała się stać szpitalem, który przyćmi wszystkie inne. W którym wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach planet, uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, ciśnienia, grawitacji, promieniowania i składu atmosfery według potrzeb pacjentów i opiekującego się nimi personelu. Budowa tak olbrzymiej i skomplikowanej konstrukcji przekraczała możliwości nawet najbogatszego świata, toteż poszczególne sekcje Szpitala powstały na setkach planet, które przetransportowały je na miejsce montażu.
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. Mimo to jednak zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy planów należało przełożyć na różne języki i systemy miar. Segmenty, które powinny do siebie pasować, często trzeba było przebudowywać, co powodowało konieczność manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i odpychających. Była to bardzo trudna praca dla operatorów, bo o ile ciężar tych segmentów w kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładność pozostawały w dalszym ciągu ogromne.
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.
* * *
Istoty, które poniosły śmierć w wypadku, należały do rasy odpornej na czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących kosmos. Dorośli Hudlarianie ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która poza tym, że chroniła ich przed działaniem ciśnienia atmosferycznego na własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej atmosferze o niższym ciśnieniu, łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej. Ponadto istoty te odznaczały się najwyższym spośród wszystkich znanych ras stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby Caxtona do wściekłości, a były jeszcze inne względy. O’Mara westchnął ciężko, następnie uznał, że stan jego nerwów wymaga silniejszego wyładowania, i zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni.
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezpośrednio przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery rodzinnej planety, jednak na każdym innym świecie lub w otwartym kosmosie ich absorpcyjną powłokę trzeba co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach zaś odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomyślał O’Mara, już najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go spryskiwać.
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia przyjemność małemu FROB-owi. Przestał się kulić w kącie ze strachu i zaczął z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. O’Mara musiał teraz trafić w szybko poruszający się obiekt, ćwicząc jednocześnie gwałtowne uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. Umeblowanie sypialni również ucierpiało.
Kiedy praktycznie całą powłokę młodego Hudlarianina, a także wnętrze przedziału sypialnego, pokryła już lepka substancja odżywcza o ostrym zapachu, w drzwiach zjawił się Caxton.
— Co się tu dzieje? — zapytał kierownik sekcji.
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowości nieskomplikowanej — ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a zwłaszcza wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu komuś dopiec. O’Mara pomyślał, że w innych okolicznościach kierownik sekcji jest zapewne całkiem znośnym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu owe „inne okoliczności” nie zaistniały.
Odpowiedział na pytanie, nie okazując złości, którą kipiał.
— Po tym wszystkim — dodał na zakończenie — chyba będę trzymał tego malca na zewnątrz i tam go karmił.
— Nie ma mowy! — rzucił Caxton. — On ma tu być cały czas. Ale o tym później. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o wypadku, to znaczy poznać pańską wersję.
Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O’Mary, ale już z góry wątpi w każde jego słowo.
— Zanim powie pan coś więcej — przerwał Caxton, gdy O’Mara zdołał wypowiedzieć dwa zdania — chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj Kontrolerzy pozwalają nam samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie śledztwo. — Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. — Muszę pana ostrzec, że nagrywam każde pańskie słowo.
O’Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg wydarzeń. Wiedział, że jego wyjaśnienia oparte są na kruchych podstawach, a przedstawienie jakiegokolwiek faktu tak, aby mógł przemawiać na jego korzyść, uczyniłoby je jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.
— Ale czy ktoś widział, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych światłach ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjaśnia powód ich bezsensownego zachowania, a przy okazji robi z pana niezgorszego bohatera, ale może jednak włączył pan te światła dopiero po wypadku i właśnie pańskie zaniedbanie go spowodowało, natomiast cała ta gadanina o malcu, który zaplątał się tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczyścić z bardzo poważnego zarzutu...
— Waring mnie widział — przerwał mu O’Mara.
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił miejsca niesmakowi i pogardzie. O’Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.
— Waring, co? — powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. — Bardzo sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał, kpiąc i przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić bardziej niż diabła. Nawet jeśli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeśli pana nie widział, sąd pomyśli, że istotnie widział, ale nie chce powiedzieć. O’Mara, pan mnie przyprawia o mdłości. — Obrócił się i ruszył w stronę śluzy. Przekroczywszy próg, obrócił się ponownie. — Potrafi pan tylko rozrabiać, O’Mara — rzekł gniewnie. — Jest pan jedynie zgryźliwą, kłótliwą kupą mięśni i kości, która ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się jej wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki zdolnościom dostał pan ten przedział na własność. Wcale tak nie było; jest pan dobry, ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać...
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się śmiertelna groźba.
— A jeśli temu małemu stanie się jakaś krzywda, O’Mara, jeśli w ogóle coś mu się stanie, Korpus Kontroli nie będzie miał kogo sądzić...
Znaczenie tych słów jest jasne, pomyślał ze złością O’Mara, gdy kierownik sekcji opuścił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym czołgiem przez okres, który — choćby najkrótszy — zdawał się wiecznością. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina w przestrzeń kosmiczną to tyle co zostawienie psa poza domem na noc: oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą i co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O’Mara miał do czynienia z prostym, rzeczowym, przesadnie uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.
Sześć miesięcy wcześniej, kiedy O’Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego, stwierdził, że ponownie skazany jest na pracę, która — choć sama w sobie ważna — nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego możliwości. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnościami, jak elektronika czy psychologia. Wyruszył w kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo wysiłków, aby podczas rozmów wstępnych olśnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie byli pod wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił. Potem zaś niezmiennie opatrywali jego podania adnotacją: „Nadaje się do ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej”.
Zatrudniwszy się przy budowie Szpitala, postanowił użyć ile tylko można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie — postanowił stać się powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.
Bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.
Od ponurej przeszłości do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszości przywrócił go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było coś z tym zrobić, i to szybko. Pośpiesznie włożył skafander i wyszedł przez śluzę.
Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedyś miały powstać sala wykładowa, blok operacyjny oraz przylegające do niego magazyny sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O’Mary zahermetyzowano i wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częściach podzespołu panowały zupełna próżnia i nieważkość. O’Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną, i po drodze zaglądał do pustych jeszcze sal. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotaśmy MSVK Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomieścić Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O’Mara zaklął dość niewinnie, ale za to z uczuciem, odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi swego maleńkiego terytorium i potoczył wokół wściekłym spojrzeniem.
Ponad nim, w dole i wokół niego w promieniu piętnastu kilometrów unosiły się w przestrzeni elementy Szpitala, o których obecności świadczyły jedynie rozstawione na nich jasne niebieskie latarnie służące jako światła ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O’Mara pomyślał, że wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego skupiska gwiazd, i to całkiem niebrzydkiego, jeśli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większości z tych zawieszonych w kosmosie segmentów znajdowali się operatorzy pól siłowych pilnujący tych części, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że O’Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu, pomyślał z niesmakiem, wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.
Gdy przestąpił próg śluzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótko, że mógł tylko wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo było znowu głodne. O’Mara chwycił rozpylacz.
Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, karmienie przerwała mu wizyta doktora Pellinga. Lekarz ekipy montującej Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.
— Zdaje się, że zranił się pan w nogę — mruknął. — Spójrzmy na to.
Badał nogę O’Mary z największą delikatnością, ale widać było, że robi to z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.
— To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych ścięgien — powiedział powściągliwie. — Miał pan szczęście. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu jakąś maść. Malował pan pokój?
— Co...? — zaczął O’Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. — A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz cały czas się wiercił, kiedy go opryskiwałem. Ale skoro o nim mowa, może mi pan powiedzieć...
— Nie, nie mogę — odrzekł Pelling. — I tak mam głowę przeładowaną chorobami i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie hipnotaśmy o fizjologii klasy FROB? Poza tym one są wytrzymałe, nic im się nie może stać! — Głośno pociągnął nosem i skrzywił się. — Dlaczego nie wystawi go pan na zewnątrz?
— Niektórzy mają zbyt miękkie serce — powiedział O’Mara z goryczą. — Przeraża ich tak oczywiste okrucieństwo jak podnoszenie kota za kark...
— Hmmm — chrząknął lekarz prawie ze współczuciem. — No, ale to pański problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni.
— Chwileczkę! — zawołał O’Mara pospiesznie, kuśtykając za lekarzem z chwilowo pustą nogawką. — A jeśli coś się stanie? W ogóle powinny gdzieś być jakieś przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakieś najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym...
— Rozumiem — rzekł Pelling. Zastanawiał się chwilę. — Gdzieś w moim przedziale plącze się pewna książka, coś jakby hudlariański poradnik pierwszej pomocy. Ale on jest w języku uniwersalnym...
— Znam uniwersalny — powiedział O’Mara.
Pelling wyglądał na zdumionego.
— Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podeślę panu tę książkę. — Skinął głową i wyszedł.
O’Mara zamknął drzwi sypialni, mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy to intensywny zapach pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na kanapie w drugim pokoju. Cieszył się na myśl o zasłużonym odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znośny, i zaczął wmawiać sobie konieczność zaakceptowania istniejącej sytuacji. Udało mu się jedynie nieco uspokoić.
Był jednak tak znużony, że nawet gniew go męczył. Powieki mu opadały, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe odrętwienie. O’Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli zasypiać...
Ryk, który go poderwał, odznaczał się wrzaskliwą i autorytatywną natarczywością wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu słyszał, jego natężenie zaś groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi sypialni. O’Mara instynktownie chwycił skafander, a kiedy zrozumiał, co się stało, cisnął go z przekleństwem na ustach i ruszył po rozpylacz.
Mały był znowu głodny!
W ciągu następnych osiemnastu godzin O’Mara przekonał się, jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami rozmawiał wiele razy przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jakoś nigdy się nie zgadało o istotnych sprawach. Na przykład o śnie.
Sądząc po ostatnich obserwacjach i doświadczeniach, młode osobniki tej rasy nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniami FROB pętał się głównie po sypialni i rozbijał wszystkie meble, których nie wykonano z metalu i nie przytwierdzono do podłogi, metalowe zaś giął tak, że przestawały być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej siadał skulony w kącie, rozplątując i ponownie splątując macki. Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi dziecka bawiącego się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O’Marę jednak przyprawiał o mdłości i oczopląs.
A co dwie godziny, może kilka minut wcześniej lub później, musiał karmić tego potworka. Jeśli miał szczęście, malec leżał spokojnie, najczęściej jednak trzeba było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale jest tak w warunkach wysokiej grawitacji i potężnego ciśnienia na Hudlarze. Tutaj, przy sile ciążenia mniejszej niż jedna czwarta ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się świetnie.
O’Mara zaś wcale: czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę i pozwalał śmiertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w nieświadomości. Był tak ostatecznie, tak całkowicie wyczerpany, że — jak wmawiał sobie po każdym spryskiwaniu — nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo będzie zbyt nieprzytomny. Zawsze jednak owa rycząca dysonansem syrena okrętowa podrywała go przynajmniej półprzytomnego i wymuszała jak u pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy, opętańczy hałas.
Po prawie trzydziestu godzinach O’Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, czy malca zabiorą za dwa dni czy za dwa miesiące, nie miało już większego znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba że w chwili załamania zdecyduje się na spacer w kosmosie bez skafandra. Wiedział, że Pelling nigdy nie pozwoliłby na poddanie go takim męczarniom, ale w sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton zaś, tylko trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezpośrednich, którzy uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara żartu dostawała to, na co zasłużyła.
Ale przypuśćmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem, niż to podejrzewał O’Mara? Przypuśćmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje, powierzając opiekę nad małym Hudlarianinem? O’Mara ciężko zaklął, ale przez ostatnie dziesięć czy dwanaście godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało mu to przynosić ulgę. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało mu umysł.
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.
O’Mara wiedział, że jest najsilniejszy na całej budowie, a sił musi mieć znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że całe to zmęczenie i dygot to po prostu wytwór wyobraźni, a parę dni bez snu nie powinno się odbić ujemnie na jego kondycji, nawet po tym wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. W każdym razie kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy.
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że rzucono mu wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne postawione przed nim zadanie nie wykorzystywało w pełni jego możliwości. Tu więc miał problem, który wystawiał na próbę jego wytrzymałość fizyczną oraz zdolność rozumowania. Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie, czy potrwa to dwa tygodnie czy dwa miesiące. Co więcej, sprawi, że stan dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie, będzie świadczył na jego korzyść...
Czterdzieści osiem godzin od chwili, kiedy obarczono go towarzystwem Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myśli wcale nie wydawały się O’Marze dziwne.
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła zmiana. Poskarżywszy się, malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał zamiaru się uciszyć!
Pierwszą reakcją O’Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. Dzieci płaczą, daje im się jeść, więc przestają płakać — przynajmniej na chwilę. Zachowanie malca było do tego stopnia nie w porządku, że przez jakiś czas, zbyt tym wstrząśnięty, nie wiedział, jak się zachować.
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O’Marę uderzały długie serie dysonansów; co chwila następowała zmiana wysokości i natężenia dźwięku według jakiejś zwariowanej zasady, której nie sposób było odgadnąć, kiedy indziej zaś ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i przerwy od dwóch sekund do pół minuty, podczas których O’Mara kulił się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał — około dziesięciu minut — a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało.
— Co się stało, do cholery?! — usiłował przekrzyczeć jazgot.
FROB był całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.
Kiedy malec ujrzał O’Marę, natężenie i natarczywość okrzyków wzrosły. Przypominający miech fałd skórny na grzbiecie Hudlarianina — który służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki klasy FROB nie oddychały — przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O’Mara zatkał uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.
— Cicho bądź! — ryknął.
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić wszystkich jego potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale myśli te schroniły się w jakimś zacisznym, rozsądnym i cywilizowanym zakątku jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z powstałych w ten sposób osobowości jedna znała powód hałasu i akceptowała go, podczas gdy druga — czysto fizyczny O’Mara — zareagowała instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.
— Cicho! CICHO! — wrzasnął O’Mara i zaczął okładać FROB-a.
Jakimś cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.
...
AFTO