02 - Clive Cussler - Lodowa pułapka.pdf

(1127 KB) Pobierz
6 - Cussler Clive - Lodowa pu³apka.rtf
CLIVE CUSSLER
LODOWA PUŁAPKA
PROLOG
Sen wywołany narkotykiem przeniósł j ą w nico ść ; dziewczyna podj ę ła ś miertelne zmaganie o powrót do ś wiadomo ś ci. Gdy z wolna
otwierane oczy przywitało przy ć mione ś wiatło, jakby za mgł ą , w nozdrza wdarł si ę obrzydliwy zgniły zapach. Była naga; gołe plecy ś ci ś le
przywierały do wilgotnej, pokrytej Ŝ ółtym szlamem ś ciany. Przed przebudzeniem próbowała sobie wmówi ć , Ŝ e to niemo Ŝ liwe, nierealne. To
musiał by ć senny koszmar. Zanim jednak miała szans ę pokonania wzbieraj ą cej w niej paniki, nagle z podło Ŝ a zacz ą ł podnosi ć si ę Ŝ ółty szlam,
oblepiaj ą c jej bezbronne uda. Przera Ŝ ona do ostateczno ś ci zacz ę ła woła ć krzykiem szale ń stwa, gdy paskudztwo pełzło po jej nagim spoconym
ciele coraz wy Ŝ ej i wy Ŝ ej. Desperacko walczyła o Ŝ ycie, a Ŝ oczy wyszły jej z orbit. Wszystko na nic; kostki i nadgarstki były ciasno przykute
ła ń cuchami do ś ciany. Powoli ohydna ma ź w ś limaczyła si ę na jej piersi. Gdy usta dziewczyny wykrzywił grymas niesamowitego przera Ŝ enia,
nagle w mrocznym pomieszczeniu niewidzialny głos zabrzmiał jak wibruj ą cy ryk.
- Panie poruczniku, przepraszam, Ŝ e przeszkadzam w studiach, ale obowi ą zki wzywaj ą .
Porucznik Sam Neth zamkn ą ł z trzaskiem ksi ąŜ k ę .
- Szlag by ci ę trafił, Rapp - zwrócił si ę do m ęŜ czyzny o zgorzkniałej twarzy, siedz ą cego obok niego w kabinie warkocz ą cego samolotu -
ilekro ć dojd ę do ciekawego momentu, zawsze musisz mi przerwa ć .
Chor ąŜ y James Rapp skin ą ł w kierunku ksi ąŜ ki. Na jej okładce dziewczyna zapadaj ą ca si ę w Ŝ ółt ą brej ę , która wypełniała basen, mimo
wszystko zdołała utrzyma ć si ę na powierzchni, co wydedukował po olbrzymich nie ton ą cych piersiach.
- Jak pan mo Ŝ e czyta ć taki chłam? - zapytał.
- Chłam? - Neth bole ś nie wykrzywił twarz. - Nie do ść , Ŝ e zakłóca mi pan spokój, to na dodatek bawi si ę pan w mego osobistego krytyka
literackiego! - Uniósł wielkie dłonie w ge ś cie udawanej rozpaczy. - Dlaczego zawsze przydzielaj ą mi drugiego pilota, którego umysł nie jest w
stanie poj ąć osi ą gni ęć współczesnej sztuki? - Neth wyci ą gn ą ł si ę i odło Ŝ ył ksi ąŜ k ę na byle jak zrobion ą półk ę , wisz ą c ą z boku szafki na ubrania.
Spoczywało tam kilka pism o zagi ę tych rogach, pokazuj ą cych nagie kobiece ciała w wielu uwodzicielskich pozach. Było jasne, Ŝ e literackie
upodobania porucznika niekoniecznie dotyczyły klasyki.
Neth westchn ą ł, przeci ą gn ą ł si ę w fotelu, po czym z uwag ą spojrzał przez szyb ę w dół na morze.
Samolot patrolowy Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a Stanów Zjednoczonych ju Ŝ od czterech godzin i dwudziestu minut przeprowadzał nu Ŝą c ą ,
o ś miogodzinn ą kontrol ę gór lodowych i odbywał słu Ŝ b ę kartograficzn ą . Bezchmurne niebo zapewniało kryształow ą widoczno ść , a wiatr ledwo
poruszał wodn ą kipiel; na północnym Atlantyku w połowie marca taka pogoda była nadzwyczajnym zjawiskiem. Neth wraz z czterema lud ź mi
siedział w kabinie; pilotował i nawigował olbrzymi czterosilnikowy boeing, podczas gdy sze ś ciu pozostałych członków załogi wypełniało
obowi ą zki w przedziale transportowym, bacznie wpatruj ą c si ę w ekrany radarów i innych urz ą dze ń kontrolnych. Neth spojrzał na zegarek, a
nast ę pnie wychylaj ą c samolot na skrzydło, naprowadził jego dziób na prosty kurs ku wybrze Ŝ u Nowej Fundlandii.
- No, to obowi ą zki z głowy. - Neth odpr ęŜ ył si ę i si ę gn ą ł po horror. - Rapp, wyka Ŝ troch ę własnej inicjatywy. I nie wa Ŝ si ę mi przeszkadza ć ,
a Ŝ b ę dziemy w St. John's.
- Postaram si ę - odparł Rapp lodowato. - Je ś li ta ksi ąŜ ka jest tak zajmuj ą ca, to mo Ŝ e by pan mi j ą po Ŝ yczył?
Neth ziewn ą ł.
- Nic z tego. Mam zasad ę nie po Ŝ ycza ć ksi ąŜ ek z mojej prywatnej biblioteki.
Nagle słuchawka zatrzeszczała mu przy uchu, Neth podniósł mikrofon.
- Dobra, Headley, mów, co tam masz?
Z tyłu, w sk ą po o ś wietlonym brzuchu samolotu, starszy marynarz Buzz Headley intensywnie wpatrywał si ę w radar, na jego twarzy odbijała
si ę zielona, nieziemska po ś wiata ekranu.
- Panie poruczniku, mam dziwne wskazanie. Osiemna ś cie mil st ą d, namiar trzy-cztery-siedem.
Neth pstrykn ą ł wł ą cznikiem mikrofonu.
- Mów dalej, Headley. Co to znaczy: dziwne? Ogl ą dasz gór ę lodow ą , czy przestroiłe ś radar na stary film z Drakul ą ?
- Mo Ŝ e podł ą czył si ę pod pana seksowny horror? - mrukn ą ł Rapp.
- S ą dz ą c po konfiguracji i rozmiarach - znów mówił Headley - to jest góra, ale mam zbyt silny sygnał jak na zwykły lód.
- Bardzo dobrze. - Neth westchn ą ł. - B ę dziemy musieli to sobie obejrze ć . - Dał znak Rappowi. - B ą d ź grzecznym chłopcem i daj nas na kurs
trzy-cztery-siedem.
Rapp kiwn ą ł głow ą i skr ę cił stery, zmieniaj ą c kierunek. Przy akompaniamencie jednostajnego ryku czterech tłokowych silników typu Pratt-
Whitney i towarzysz ą cej mu nieustannej wibracji samolot w łagodnym przechyle skierował si ę ku nowemu horyzontowi.
Neth wzi ą ł lornetk ę i zwrócił j ą ku bezmiarowi niebieskiej wody. Wyregulował pokr ę tłami ostro ść i zmagaj ą c si ę z dr Ŝ eniem maszyny,
trzymał szkła najbardziej nieruchomo, jak mógł. Wkrótce j ą dostrzegł: biała, nie poruszaj ą ca si ę plamka, która ja ś niała na l ś ni ą cym szafirowym
morzu. Wraz z pokonywanym dystansem lodowa góra powoli rosła w dwóch okr ą gło ś ciennych tunelach lornetki. Neth podniósł mikrofon.
- Co to b ę dzie, Sloan?
Główny obserwator lodu na pokładzie Boeinga, porucznik Jonis Sloan, ju Ŝ od jakiego ś czasu przypatrywał si ę górze przez wpółotwarte
drzwi towarowe usytuowane z tyłu kabiny pilotów.
- Normalka, bułka z masłem - głosem robota zabrzmiał Sloan w słuchawkach Netha. - Warstwowa góra z płaskim wierzchołkiem. Około
sze ść dziesi ę ciu metrów wysoko ś ci i jakie ś milion ton.
- Normalka? - Neth niemal si ę zdziwił. - Bułka z masłem? Raczej niech ę tnie wybrałbym si ę tam z wizyt ą . - Zwrócił si ę do Rappa: - Jaki
mamy pułap?
Rapp wpatrywał si ę przed siebie.
- Trzysta metrów. Cały dzie ń mamy ten sam pułap... tak jak wczoraj i przedwczoraj...
- Dzi ę kuj ę , sprawdzam tylko - przerwał Neth tonem zwierzchnika. - Nawet nie wiesz, Rapp, Ŝ e dzi ę ki twym du Ŝ ym zdolno ś ciom panowania
nad sterami na staro ść czuj ę si ę coraz bezpieczniej.
Zało Ŝ ył mocno sfatygowane lotnicze gogle, zapi ą ł si ę na my ś l o wiej ą cym zimnie i otworzył boczne okno, aby lepiej widzie ć .
- Jest - skin ą ł na Rappa. - Zrób par ę nalotów i zobaczymy, co zobaczymy.
Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by twarz Netha okrzepła jak zaprawiona w bojach poduszka na szpilki; lodowate powietrze szorowało
mu skór ę , a Ŝ szcz ęś liwie zdr ę twiała. Zacisn ą ł z ę by z wzrokiem utkwionym w lodzie.
Wdzi ę cznie płyn ą ca w dole ogromna lodowa masa wygl ą dała jak kliper widmo pod pełnymi Ŝ aglami. Rapp przymkn ą ł przepustnice i
delikatnie skr ę cił stery, wprowadzaj ą c samolot patrolowy w przechył umo Ŝ liwiaj ą cy zakr ę t po szerokim łuku w lewo. Ignoruj ą c wychylenie i
wskazania przyrz ą dów, ocenił k ą t nalotu, obserwuj ą c uwa Ŝ nie ponad ramieniem Netha migocz ą c ą brył ę lodu. Trzykrotnie j ą okr ąŜ ał, czekaj ą c na
znak Netha, by wyrówna ć lot. Wreszcie Neth kiwn ą ł głow ą i si ę gn ą ł po mikrofon.
- Headley! Ta góra jest golutka jak pupa niemowlaka.
- Tam na dole co ś jest - wł ą czył si ę Headley. - Mam ś liczn ą kropk ę na...
- Szefie, widz ę ciemny obiekt - przerwał mu Sloan. - Nisko, przy linii wodnej, na zachodniej ś cianie.
1
Neth zwrócił si ę do Rappa:
- Zejd ź na sze ść dziesi ą t metrów.
Zaledwie kilka minut zaj ę ło Rappowi wykonanie polecenia. Min ę ły nast ę pne minuty, a on wci ąŜ kr ąŜ ył wokół góry, prowadz ą c samolot z
pr ę dko ś ci ą tylko o trzydzie ś ci kilometrów na godzin ę wi ę ksz ą od krytycznej.
- Ni Ŝ ej - mrukn ą ł pochłoni ę ty obserwacj ą Neth - jeszcze o trzydzie ś ci metrów.
- Dlaczego po prostu nie wyl ą dujemy na tym ś wi ń stwie? - Rapp zach ę cał do rozmowy. Nie wida ć było po nim nadmiernej koncentracji. Jego
twarz przybrała wyraz senno ś ci. Jedynie kropelki potu na brwiach zdradzały wielkie emocje wywołane ryzykownym pilota Ŝ em. Niebieskie fale
wydawały si ę tak blisko, Ŝ e aby je dotkn ąć , wystarczyło wyci ą gn ąć r ę k ę nad ramieniem Netha. A napi ę cie stale rosło; ś ciany góry lodowej
strzelały teraz tak wysoko, Ŝ e jej szczyt pozostawał niewidoczny z okien kabiny. Jeden zb ę dny ruch - pomy ś lał - jedno zdradliwe zawirowanie
powietrza i czubek lewego skrzydła zawadzi o grzbiet fali, nieodwołalnie zmieniaj ą c ogromny samolot w samoniszcz ą cy si ę młynek.
Nagle Neth u ś wiadomił sobie istnienie czego ś bardzo niezrozumiałego, czego ś , co przekraczało niewidzialne granice wyobra ź ni i
rzeczywisto ś ci. To co ś pomału przeistaczało si ę w konkret, kształt stworzony przez człowieka. Po oczekiwaniu, które dla Rappa trwało
wieczno ść , Neth wreszcie wci ą gn ą ł głow ę do kabiny, zamkn ą ł okno i nacisn ą ł przeł ą cznik mikrofonu.
- Sloan? Widziałe ś to? - Słowa były niewyra ź ne i ciche, jakby Neth mówił przez poduszk ę . Rapp pocz ą tkowo my ś lał, Ŝ e tak jest z powodu
zlodowaciałych ust Netha. Ale pó ź niej, gdy przelotnie spojrzał na niego, zdumiał si ę , widz ą c zdr ę twiał ą twarz nie z zimna, lecz wskutek
nieopisanego strachu.
- Widziałem - dochodz ą cy z interkomu głos Sloana brzmiał jak mechaniczne echo. - Jednak nie s ą dz ę , Ŝ eby to było mo Ŝ liwe.
- Ja te Ŝ - powiedział Neth - ale to jest tam w dole. Statek, cholerny statek widmo uwi ę ziony w lodzie. - Odwrócił si ę do Rappa, kr ę c ą c głow ą ,
tak jakby nie wierzył własnym słowom. - Nie byłem w stanie dojrze ć Ŝ adnych szczegółów. Jedynie niewyra ź ny zarys dzioba, mo Ŝ e rufy, ale nie
mog ę powiedzie ć niczego na pewno.
Zsun ą ł gogle i podniesionym kciukiem prawej r ę ki wskazał kierunek. Rapp odetchn ą ł z ulg ą i wyrównał samolot, utrzymuj ą c bezpieczny
zapas odległo ś ci mi ę dzy podwoziem a zimnym Atlantykiem.
- Przepraszam, panie poruczniku - zabrzmiał w słuchawkach głos Headleya. Pochylony nad radarem marynarz wnikliwie obserwował biał ą
plamk ę usytuowan ą niemal na ś rodku ekranu. - Niech pan wierzy albo nie, ale całkowita długo ść tej rzeczy w lodzie wynosi w przybli Ŝ eniu
czterdzie ś ci metrów.
- Prawdopodobnie zaginiony trawler rybacki. - Neth energicznie rozcierał policzki, krzywi ą c si ę z bólu, gdy powróciło normalne kr ąŜ enie.
- Czy mam si ę skontaktowa ć z dowództwem okr ę gowym w Nowym Jorku i poprosi ć o ekip ę ratunkow ą ? - konkretnie zapytał Rapp.
Neth przecz ą co pokiwał głow ą .
- Nie ma potrzeby na gwałt wzywa ć statku ratowniczego. To oczywiste, Ŝ e tam nikt nie ocalał. Po wyl ą dowaniu w Nowej Fundlandii
zło Ŝ ymy dokładny raport.
Nast ą piło ogólne milczenie. Przerwał je głos Sloana:
- Niech pan przeleci nad gór ą , szefie. Zrzuc ę farb ę , Ŝ eby było mo Ŝ na j ą szybko odnale źć .
- Racja, Sloan. Rzu ć , gdy dam ci znak. - Nast ę pnie Neth zwrócił si ę do Rappa: - Na stu metrach daj nas nad najwy Ŝ sz ą cz ęść góry.
Boeing, którego cztery silniki wci ąŜ pracowały ze zredukowan ą moc ą , dostojnie przeleciał nad majestatyczn ą gór ą niczym monstrualny
mezozoiczny ptak szukaj ą cy swego pierwotnego gniazda. Z tyłu przy drzwiach baga Ŝ owych czekał Sloan z wyci ą gni ę t ą r ę k ą . Potem, na wydan ą
przez Netha komend ę , rzucił w powietrze pi ę ciolitrowy szklany pojemnik pełen czerwonej farby. Słój stawał si ę coraz mniejszy i mniejszy,
zmieniaj ą c si ę w malutk ą kropk ę , zanim w ko ń cu trafił w strzelist ą , gładk ą ś cian ę celu. Przygl ą daj ą c si ę temu uwa Ŝ nie, Sloan widział, jak smuga
jaskrawego cynobru powoli posuwa si ę w dół wa Ŝą cej milion ton góry lodowej.
- Strzał w dziesi ą tk ę - niemal rado ś nie powiedział Neth. Ekipa poszukiwawcza nie b ę dzie miała Ŝ adnych kłopotów z odnalezieniem jej. -
Potem nagle jego twarz spochmurniała; spogl ą dał na miejsce, gdzie spoczywał pogrzebany w lodzie nieznany statek. Biedacy! Zastanawiam si ę ,
czy kiedykolwiek dowiemy si ę , co si ę z nimi stało.
Rapp miał zamy ś lony wzrok.
- Wi ę kszego grobowca nie mogli sobie wymarzy ć .
- To tylko stan przej ś ciowy. W dwa tygodnie po tym, jak góra wejdzie w Golfsztrom, nie zostanie z niej nawet tyle lodu, aby ochłodzi ć kilka
puszek piwa.
W kabinie zapadła cisza, której gł ę bi ę podkre ś lał monotonny warkot silników samolotu. Zatopieni w swoich my ś lach m ęŜ czy ź ni przez
chwil ę trwali w milczeniu. Byli w stanie jedynie wpatrywa ć si ę w złowieszczy biały szczyt i rozmy ś la ć nad zamkni ę t ą w grubym lodzie
tajemnic ą .
Wreszcie Neth, niemal poziomo wyci ą gaj ą c si ę w fotelu, powrócił do stanu niewzruszonego spokoju.
- Panie chor ąŜ y, je ś li nie ma pan nieodpartej ochoty wyk ą pania w zimnej wodzie tego wlok ą cego si ę grata, niech pan zabiera nas do domu,
zanim zdechn ą wska ź niki paliwa. I Ŝ adnego zawracania głowy, prosz ę - dodał z gro ź n ą min ą .
Rapp spojrzał na Netha z politowaniem, wzruszył ramionami i ponownie skierował samolot patrolowy na kurs do Nowej Fundlandii.
Samolot patrolu Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a znikn ą ł i w zimnym powietrzu umilkły ostatnie pomruki silników. Niebotyczna góra lodowa znów
skrywała sw ą tajemnic ę w ś miertelnej ciszy, towarzysz ą cej jej od momentu oderwania si ę od lodowca na zachodnim wybrze Ŝ u Grenlandii przed
prawie rokiem.
Potem nagle, na lodzie powy Ŝ ej linii wodnej góry, zrobił si ę niewielki, lecz zauwa Ŝ alny ruch. Dwie niewyra ź ne zjawy pomału przybrały
kształt dwóch wstaj ą cych ludzi, którzy spogl ą dali w kierunku oddalaj ą cego si ę boeinga. Z odległo ś ci dwudziestu kroków nie sposób ich było
dostrzec gołym okiem; obaj nosili białe kombinezony ś niegowe, które doskonale zlewały si ę z jednobarwnym tłem.
Stali długo i nasłuchuj ą c cierpliwie czekali. Kiedy z zadowoleniem stwierdzili, Ŝ e samolot patrolowy nie wróci, jeden z m ęŜ czyzn ukl ą kł i
grzebi ą c w ś niegu odsłonił mały nadajnik radiowy. Wyci ą gn ą ł anten ę teleskopow ą długo ś ci trzech metrów, nastawił cz ę stotliwo ść i zacz ą ł
porusza ć mał ą d ź wigni ą . Nie musiał tego robi ć ani mocno, ani długo. Kto ś gdzie ś prowadził uwa Ŝ ny nasłuch na tej samej cz ę stotliwo ś ci i
odpowied ź nadeszła prawie natychmiast.
2
1
Dr Ŝą c z przera ź liwego zimna, komandor porucznik Lee Koski przygryzł ustnik fajki, a zaci ś ni ę te pi ęś ci gł ę biej wepchn ą ł do podbitego
futrem kombinezonu. Przed dwoma miesi ą cami sko ń czył czterdzie ś ci jeden lat, z których osiemna ś cie zabrała mu słu Ŝ ba w Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a.
Koski był niski, bardzo niski i ci ęŜ ki, wielowarstwowe za ś ubranie sprawiało, Ŝ e jego wzrost i szeroko ść były prawie równe. Poni Ŝ ej kr ę conych
włosów koloru pszenicy błyszczały oczy z niezmienn ą intensywno ś ci ą , niezale Ŝ n ą od nastroju, w jakim si ę znajdował. Był ś wiadomym
własnych mo Ŝ liwo ś ci perfekcjonist ą , a tym samym wła ś cicielem cechy nader pomocnej w tej sferze Ŝ ycia, któr ą wypełniało mu dowodzenie
najnowsz ą jednostk ą Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a, superkutrem Catawaba. Z rozstawionymi nogami stał na mostku niczym kogut gotowy do walki; kiedy
odezwał si ę do stoj ą cego za nim, wielkiego jak góra m ęŜ czyzny, nie zadał sobie trudu, by si ę odwróci ć .
- Nawet z radarem w tak ą pogod ę b ę d ą mieli cholern ą zabaw ę ze znalezieniem nas - jego głos był szorstki i przenikliwy jak zimne powietrze
Atlantyku. - Widoczno ść nie jest wi ę ksza ni Ŝ na mil ę .
Porucznik Amos Dover, pierwszy oficer na Catawabie, precyzyjnie prztykn ą ł niedopałek papierosa na wysoko ść trzech metrów. Obserwował
z zainteresowaniem analityka, jak wiatr porwał dymi ą cy pr ę cik i ponad mostkiem statku poniósł daleko w spienione morze.
- To, czy b ę d ą mieli, jest bez znaczenia - wymamrotał ustami zsiniałymi od zimnego wiatru. - Kołysze nas tak, Ŝ e pilot tego ś migłowca
musiałby by ć wyj ą tkowym durniem albo pijany w trupa, albo jedno i drugie, Ŝ eby nawet pomy ś le ć o l ą dowaniu tam. - Kiwn ą ł głow ą do tyłu, w
kierunku mokrej od m Ŝ awki platformy dla helikopterów.
- Niektórym ludziom kompletnie nie zale Ŝ y na tym, w jaki sposób umr ą - powiedział z powag ą Koski.
- Niech tylko nie mówi ą , Ŝ e nie zostali ostrze Ŝ eni. - Nie do ść , Ŝ e Dover wygl ą dał jak wielki nied ź wied ź , to jeszcze mówił głosem, który
wydawał si ę dochodzi ć z gł ę bi Ŝ ą dka. - Zaraz po starcie z St. John's powiadomiłem pilota ś migłowca o silnie wzburzonym morzu i gor ą co
odradzałem lot do nas. W odpowiedzi usłyszałem jedynie grzeczne dzi ę kuj ę .
Zacz ę ło pada ć ; wiej ą ca z pr ę dko ś ci ą dwudziestu pi ę ciu w ę złów wichura smagała kuter strumieniami deszczu, który wyp ę dził po sztormiaki
wszystkich m ęŜ czyzn pełni ą cych słu Ŝ b ę na pokładzie. Na szcz ęś cie dla Catawaby i jej załogi trzy stopnie, utrzymuj ą ce si ę powy Ŝ ej zera,
chwilowo oddalały obaw ę przed temperatur ą zamarzania - nader nieprzyjemnym stanem, w którym cały statek pokrywał si ę powłok ą lodu.
Koski i Dover zd ąŜ yli zało Ŝ y ć sztormiaki, gdy na mostku zatrzeszczał gło ś nik.
- Panie kapitanie, mamy ptaszka na radarze i nie spuszczamy go z oka.
Koski podniósł radiotelefon i potwierdził wiadomo ść . Potem zwrócił si ę do Dovera.
- Obawiam si ę - powiedział oboj ę tnym tonem - Ŝ e niedługo zacznie si ę zabawa.
- Pewnie zastanawia si ę pan, sk ą d ten po ś piech z przysłaniem nam pasa Ŝ erów? - zapytał Dover.
- A pan nie?
- Ja oczywi ś cie te Ŝ . Zastanawiam si ę równie Ŝ , dlaczego rozkaz oczekiwania na przyj ę cie cywilnego ś migłowca nadszedł bezpo ś rednio z
głównego dowództwa w Waszyngtonie zamiast z dowództwa naszego okr ę gu.
- To jest cholerna nierozwaga ze strony komendanta - burkn ą ł Koski - Ŝ e nie powiedział nam, czego chc ą ci ludzie. Jedno jest pewne; nie
maj ą zamiaru popłyn ąć w wycieczkowy rejs na Tahiti...
Nagle Koski znieruchomiał, wsłuchuj ą c si ę w bezbł ę dn ą prac ę grzmi ą cego wirnika helikoptera. Przez pół minuty maszyna była zasłoni ę ta
chmurami. A potem obaj dostrzegli j ą w tym samym momencie. Leciała z zachodu w małym deszczu, kieruj ą c si ę prosto na statek. Koski
natychmiast rozpoznał jej typ; cywilna wersja Ulyssesa Q-55 z dwoma miejscami siedz ą cymi, ś migłowiec, który był zdolny rozwija ć pr ę dko ść
prawie czterystu kilometrów na godzin ę .
- Tylko wariat próbowałby l ą dowa ć - z przek ą sem powiedział Dover.
Koski wstrzymał si ę z komentarzem. Chwycił radiotelefon i rykn ą ł do mikrofonu:
- Poł ą cz si ę z pilotem helikoptera i powiedz mu, Ŝ eby nie podchodził do l ą dowania, gdy pokonujemy trzymetrowe fale. Powiedz mu, Ŝ e nie
b ę d ę odpowiadał za Ŝ adne szale ń stwa z jego strony!
Koski odczekał kilka sekund ze wzrokiem przykutym do ś migłowca. - I co?
- Pilot mówi - zaskrzeczał w odpowiedzi gło ś nik - Ŝ e jest bardzo wdzi ę czny za okazan ą mu przez pana trosk ę oraz uprzejmie prosi, Ŝ eby
pana ludzie byli pod r ę k ą i zabezpieczyli maszyn ę , gdy tylko dotknie platformy.
- Grzeczny skurwiel - zamruczał Dover - to trzeba mu przyzna ć .
Wysun ą wszy doln ą szcz ę k ę o nast ę pny centymetr, Koski wy Ŝ łobił jeszcze jeden rowek na ustniku fajki.
- Uprzejmiaczek, cholera! Ten idiota mo Ŝ e rozwali ć kawał mojego statku. - Z rezygnacj ą wzruszył ramionami, si ę gn ą ł po tub ę okr ę tow ą i
krzykn ą ł w ustnik: - Chiefie Thorp! Niech pana ludzie b ę d ą gotowi do zabezpieczenia ptaszka natychmiast po wyl ą dowaniu. Ale, na lito ść
bosk ą , niech pan ich nie puszcza, zanim mocno nie si ą dzie na platformie... i ekipa ratunkowa niech b ę dzie w pogotowiu.
- W tej sytuacji - rzekł cicho Dover - nie chciałbym by ć na miejscu tych facetów, nawet gdyby proponowano mi za to wszystkie seksbomby
Hollywoodu.
Koski wyliczył, Ŝ e nie mo Ŝ e skierowa ć Catawaby pod wiatr, który wzmagaj ą c turbulencj ę poszycia, spowoduje zagład ę ś migłowca.
Natomiast ustawienie równoległe do fali powodowało du Ŝ y przechył statku, uniemo Ŝ liwiaj ą cy stabilne l ą dowanie. Zdobywana przez lata
praktyka i umiej ę tno ść wła ś ciwej oceny sytuacji wraz z doskonał ą znajomo ś ci ą mo Ŝ liwo ś ci Catawaby sprawiły, Ŝ e decyzj ę podj ą ł niemal
rutynowo.
- We ź miemy ich pod wiatr i fal ę od dzioba. Zredukowa ć szybko ść i zmieni ć kurs.
Dover skin ą ł głow ą i znikn ą ł w sterówce. Po chwili wrócił.
- Według rozkazu, dziób pod wiatr i najwolniej, jak pozwala morze.
Koski i Dover chłodnym okiem obserwowali, jak jasno Ŝ ółty helikopter zakr ę cił w chmurach pod wiatr i pod k ą tem trzydziestu stopni
podchodził do rufy Catawaby, zostawiaj ą cej na wodzie szeroki ś lad. Mimo ostrego naporu wiatru pilot potrafił jako ś utrzymywa ć maszyn ę w
spokojnym locie. Około stu metrów od celu ś migłowiec zacz ą ł traci ć pr ę dko ść , a Ŝ w ko ń cu niczym koliber zawisł w powietrzu nad wznosz ą cym
si ę i opadaj ą cym l ą dowiskiem. Przez krótki czas, który Koskiemu wydawał si ę wieczno ś ci ą , helikopter wisiał na niezmiennej wysoko ś ci, jego
pilot za ś okre ś lał szczytowy punkt podnoszonej na grzbietach fal rufy kutra. Potem nagle, gdy platforma osi ą gn ę ła apogeum, pilot ś migłowca
przymkn ą ł przepustnice i Ulysses zgrabnie opadł na Catawab ę , której rufa w chwil ę ź niej run ę ła mi ę dzy fale.
Ledwie płozy dotkn ę ły platformy, pi ę ciu ludzi z załogi kutra rzuciło si ę na rozkołysane l ą dowisko w strug ę silnego nadmuchu, aby
przymocowa ć helikopter i uchroni ć go przed zdmuchni ę ciem do wody. Wkrótce zamarł silnik, płaty wirnika znieruchomiały, a z boku kabiny
otwarły si ę drzwi. Na platform ę wskoczyli dwaj m ęŜ czy ź ni, pochylaj ą c głowy przed siln ą m Ŝ awk ą .
- Co za skurwiel - mrukn ą ł z zachwytem Dover. - Wyl ą dował tak, Ŝ e wygl ą dało to na nic trudnego.
Koski napi ą ł mi ęś nie twarzy.
- Lepiej, Ŝ eby mieli pierwszorz ę dne rekomendacje i uprawnienia, które rzeczywi ś cie pochodz ą z Głównego Dowództwa Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a w
Waszyngtonie.
Dover u ś miechn ą ł si ę .
3
- Mo Ŝ e to s ą kongresmani na inspekcji.
- Mało prawdopodobne - odparł zwi ęź le Koski. - Czy mam ich zaprowadzi ć do pana kabiny?
Koski pokiwał głow ą .
- Nie. Niech pan przeka Ŝ e im ode mnie wyrazy szacunku i zaprowadzi do mesy oficerskiej. W tej chwili - u ś miechn ą ł si ę chytrze - interesuje
mnie jedynie fili Ŝ anka gor ą cej kawy.
Dokładnie dwie minuty pó ź niej kapitan Koski siedział przy stole. w mesie oficerskiej, z przyjemno ś ci ą obejmuj ą c zzi ę bni ę tymi dło ń mi
kubek z paruj ą c ą czarn ą kaw ą . Kubek był opró Ŝ niony prawie do połowy, gdy otwarły si ę drzwi i do kabiny wszedł Dover, prowadz ą c za sob ą
pucołowatego osobnika z du Ŝ ymi okularami bez oprawki, zainstalowanymi na łysej głowie okolonej siwymi, sztywnymi włosami. Mimo Ŝ e na
pierwszy rzut oka przypominał Koskiemu stereotyp szalonego naukowca, m ęŜ czyzna miał okr ą ą , dobroduszn ą twarz i wesołe br ą zowe oczy.
Widz ą c spojrzenie dowódcy statku, nieznajomy z wyci ą gni ę t ą r ę k ą pomaszerował do stołu.
- Kapitan Koski, jak s ą dz ę . Hunnewell, doktor Bill Hunnewell. Przepraszam za kłopoty, które panu sprawiamy.
Koski wstał i u ś cisn ą ł dło ń Hunnewella.
- Witam na pokładzie, doktorze. Prosz ę , niech pan siada i napije si ę kawy.
- Kawy? Nie znosz ę tego ś wi ń stwa - powiedział z Ŝ alem Hunnewell. - Ale za łyk kakao oddałbym dusz ę .
- Mamy kakao - odrzekł uprzejmie Koski. Wyci ą gn ą ł si ę do tyłu na krze ś le i zawołał:
- Brady!
Z kambuza nie ś piesznie wyszedł ubrany w białe wdzianko steward. Był długi, szczupły i szedł kołysz ą cym si ę krokiem, który bez w ą tpienia
zdradzał jego teksa ń skie pochodzenie.
- Tak jest, panie kapitanie. Co to ma by ć ?
- Fili Ŝ anka kakao dla naszego go ś cia i jeszcze dwie kawy dla porucznika Dovera oraz... - Koski zawiesił głos i pytaj ą co spojrzał na oficera. -
Wydaje mi si ę , Ŝ e brakuje nam pilota doktora Hunnewella.
- Za chwil ę tu b ę dzie. - Dover miał nieszcz ęś liwy wyraz twarzy. Wygl ą dało, jak gdyby starał si ę ostrzec Koskiego. - Chciał si ę upewni ć , Ŝ e
helikopter jest dobrze przymocowany.
Koski z namysłem przygl ą dał si ę Doverowi, lecz po chwili odwrócił od niego wzrok.
- Ju Ŝ wiesz, co ma by ć , Brady. I przynie ś dzbanek na dolewki. Brady potwierdził polecenie jedynie skinieniem głowy i wrócił do kambuza.
- To prawdziwy luksus - powiedział Hunnewell - mie ć dookoła siebie cztery solidne ś ciany. Mo Ŝ na osiwie ć od siedzenia w tym trz ę s ą cym
si ę latadle, w którym za cał ą osłon ę przed Ŝ ywiołami słu Ŝ y plastikowa ba ń ka - ze ś miechem pogładził białe kosmyki otaczaj ą ce jego okr ą ą
łepetyn ę .
Koski odstawił kubek, lecz nie u ś miechał si ę .
- My ś l ę , Ŝ e nawet nie zdaje pan sobie sprawy z tego, jak mało brakowało, aby stracił pan resztk ę włosów wraz z Ŝ yciem. Lot przy takiej
pogodzie jest czyst ą lekkomy ś lno ś ci ą ze strony pilota.
- Zapewniam pana, Ŝ e ta wyprawa była absolutnie konieczna powiedział Hunnewell cierpliwym tonem nauczyciela przemawiaj ą cego do
małego ucznia. - Pan, załoga i statek macie do wypełnienia ogromnej wagi zadanie, w którym czas odgrywa główn ą rol ę . Nie mo Ŝ emy sobie
pozwoli ć na strat ę cho ć by minuty. - Z kieszeni na piersiach wyci ą gn ą ł mał ą kartk ę i podał j ą nad stołem Koskiemu. Zanim wyja ś ni ę nasz ą
obecno ść , musz ę pana prosi ć o zmian ę kursu na podan ą tutaj pozycj ę .
Koski wzi ą ł papier, nie czytaj ą c go.
- Prosz ę mi wybaczy ć , doktorze Hunnewell, ale nie jestem upowa Ŝ niony do spełnienia pana pro ś by. Jedyny rozkaz, jaki otrzymałem z
głównego dowództwa, dotyczył wzi ę cia na pokład dwóch pasa Ŝ erów. Nie było Ŝ adnej wzmianki o tym, Ŝ e macie karte blanche na kierowanie
moim statkiem.
- Nic pan nie rozumie.
Znad kubka z kaw ą Koski ś widrował wzrokiem Hunnewella.
- To, doktorze, jest najwa Ŝ niejsze dzisiaj stwierdzenie. Jakie s ą pana kompetencje? Dlaczego znalazł si ę pan tutaj?
- Niech si ę pan nie denerwuje, kapitanie. Nie jestem wrogim agentem, pragn ą cym dokona ć sabota Ŝ u na pana drogocennym statku. Mam
doktorat z oceanografii, a obecnie jestem zatrudniony przez Narodow ą Agencj ę Bada ń Morskich i Podwodnych - NUMA.
- Bez urazy - powiedział Koski pojednawczo. - Ale moje pytania wci ąŜ pozostaj ą bez odpowiedzi.
- Mo Ŝ e ja pomog ę oczy ś ci ć atmosfer ę - spokojnie, lecz autorytatywnie zabrzmiał nowy głos.
Koski zesztywniał na krze ś le i odwrócił si ę w kierunku postaci niedbale opartej w drzwiach, postaci wysokiej i dobrze zbudowanej. Opalona
na br ą zowo twarz o ostrych, niemal drapie Ŝ nych rysach oraz przenikliwe zielone oczy wskazywały, Ŝ e to nie jest m ęŜ czyzna, który pozwoli
sobie nadepn ąć na odcisk. Był ubrany w granatow ą lotnicz ą kurtk ę wojskow ą i mundur. Czujny, cho ć z pozoru oboj ę tny, obdarzył Koskiego
łaskawym u ś miechem.
- Ach, jest pan wreszcie - gło ś no rzekł Hunnewell. - Kapitanie Koski, pozwoli pan, Ŝ e przedstawi ę majora Dirka Pitta, dyrektora do zada ń
specjalnych w NUMA.
- Pitta? - powtórzył jak echo Koski. Spojrzał na Dovera i podniósł brew. Dover tylko wzruszył ramionami, wci ąŜ czuj ą c si ę niepewnie. - Czy
to przypadkiem nie ten sam Pitt, który przed rokiem zlikwidował podwodny przemyt w Grecji?
- Lwia cz ęść uznania nale Ŝ y si ę co najmniej dziesi ę ciu innym ludziom - odrzekł Pitt.
- Oficer lotnictwa, który pracuje nad badaniami oceanograficznymi - powiedział Dover. - To nieco odległa dziedzina od pana pierwotnego
Ŝ ywiołu, prawda, majorze?
W k ą cikach oczu Pitta pojawiły si ę wywołane u ś miechem zmarszczki.
- Ale nie dalej ni Ŝ Ksi ęŜ yc, na którym l ą dowali lotnicy z marynarki wojennej.
- Słuszna uwaga - przyznał Koski.
Pojawił si ę Brady i podał kaw ę oraz kakao. Nast ę pnie wyszedł i znów wrócił. Zostawił tac ę z kanapkami i znikn ą ł, tym razem na dobre.
Koski zacz ą ł si ę czu ć niewyra ź nie. Naukowiec z powa Ŝ nej agencji rz ą dowej to nie było nic dobrego. Oficer z innej formacji, maj ą cy ci ą got do
niebezpiecznych eskapad, to ju Ŝ o wiele za du Ŝ o. Ale kombinacja ich obu - siedz ą cych przy stole i mówi ą cych, co ma robi ć - to była absolutna
katastrofa.
- Jak mówiłem, kapitanie - rzekł Hunnewell niecierpliwie mo Ŝ liwie jak najszybciej musimy si ę dosta ć na pozycj ę , któr ą panu podałem.
- Nie - bez ogródek powiedział Koski. - Przykro mi, Ŝ e moja postawa mo Ŝ e wydawa ć si ę nieprzyjemna, lecz musicie przyzna ć , i Ŝ mam pełne
prawo odmówi ć waszym Ŝą daniom. Jako kapitan tego statku jestem zobowi ą zany wykonywa ć rozkazy pochodz ą ce jedynie z Okr ę gowego
Dowództwa Stra Ŝ y Wybrze Ŝ a w Nowym Jorku lub głównego dowództwa w Waszyngtonie. - Przerwał, by nala ć sobie jeszcze jeden kubek kawy.
- Rozkaz, który otrzymałem, mówił o wzi ę ciu dwóch pasa Ŝ erów, o niczym wi ę cej. Wykonałem go i teraz wracam na poprzedni kurs patrolowy.
Pitt spojrzał na nieugi ę t ą twarz Koskiego wzrokiem metalurga, badaj ą cego wytrzymało ść grudki stali wysokiej jako ś ci. Nagle wstał,
podszedł ostro Ŝ nie do drzwi kambuza i zajrzał do ś rodka. Brady był zaj ę ty przesypywaniem ziemniaków z pojemnego worka do olbrzymiego
paruj ą cego gara. Nast ę pnie Pitt z niezmienn ą ostro Ŝ no ś ci ą zawrócił i uwa Ŝ nie obejrzał mały korytarz na zewn ą trz mesy. Zauwa Ŝ ył, Ŝ e niewinna
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin