04 - Clive Cussler - Vixen 3.pdf

(1200 KB) Pobierz
18 - Clive Cussler - Vixen 3.rtf
CLIVE CUSSLER
VIXEN O3
BAZA LOTNICZA BUCKLEY FIELD, KOLORADO, STYCZE Ń 1954
NICO ŚĆ
Samolot stratosferyczny typu Boeing C-97 wygl ą dał jak grobowiec. By ć mo Ŝ e ze wzgl ę du na mro ź n ą , zimow ą noc, a mo Ŝ e z powodu
zamieci i ś niegu zbieraj ą cego si ę na skrzydłach i kadłubie. Słabe ś wiatło z kabiny pilotów i niewyra ź ne cienie pracowników obsługi pot ę gowały
niesamowit ą atmosfer ę tej sceny.
Majorowi Raymondowi Vylanderowi z lotnictwa Stanów Zjednoczonych widok ten specjalnie si ę nie spodobał. Patrzył w milczeniu na
odje Ŝ d Ŝ aj ą c ą i znikaj ą c ą w burzowej ciemno ś ci cystern ę z paliwem.
Z tyłu kadłuba, wielkiego jak brzuch wieloryba, opuszczono ramp ę załadowcz ą , luk towarowy otworzył si ę wolno, rzucaj ą c prostok ą t
ś wiatła na pot ęŜ ny podno ś nik widłowy. Vylander spojrzał w bok na dwa rz ę dy białych ś wiateł wyznaczaj ą cych długi na trzy tysi ą ce trzysta
metrów, biegn ą cy po równinach Kolorado pas startowy Morskiej Bazy Lotniczej Buckley. Upiorny blask reflektorów roz ś wietlał noc i
stopniowo znikał za zasłon ą padaj ą cego ś niegu.
Odwrócił wzrok i popatrzył na zm ę czon ą twarz, odbijaj ą c ą si ę w okiennej szybie. Czapk ę zsun ą ł niedbale na tył głowy, odsłaniaj ą c g ę ste
br ą zowe włosy. Lekko pochylony do przodu sprawiał wra Ŝ enie napi ę tego jak sprinter czekaj ą cy na strzał startera. Niewyra ź ne odbicie jego
postaci na tle majacz ą cego w dali samolotu spowodowało, Ŝ e mimowolnie zadygotał. Zamkn ą ł oczy, zepchn ą ł t ę scen ę w niepami ęć i ponownie
spojrzał na pomieszczenie.
Siedz ą cy na kraw ę dzi biurka admirał Walter Bass starannie zło Ŝ ył map ę meteo, otarł chusteczk ą spocone czoło, a potem skin ą ł na
Vylandera.
- Od wschodnich zboczy Gór Skalistych zbli Ŝ a si ę front. Powinien pan wyrwa ć si ę z niego gdzie ś nad kontynentalnym działem wodnym.
- Pod warunkiem, Ŝ e wcze ś niej uda mi si ę poderwa ć tego dupiastego ptaszka z ziemi.
- Na pewno.
- Poderwanie do lotu ci ęŜ kiej maszyny z pełnym zapasem paliwa i ładunkiem o wadze czterdziestu ton, podczas ś nie Ŝ ycy, przy bocznym
wietrze wiej ą cym z pr ę dko ś ci ą czterdziestu pi ę ciu kilometrów na godzin ę , a na dodatek z lotniska na wysoko ś ci półtora tysi ą ca metrów nad
poziomem morza to z pewno ś ci ą nie jest zwyczajny start.
- Ka Ŝ dy czynnik został dokładnie przeanalizowany - odparł chłodno Bass. - Koła powinny oderwa ć si ę od ziemi z zapasem dziewi ę ciuset
metrów do ko ń ca pasa.
Vylander opadł na fotel jak balon, z którego uszło powietrze.
- Czy warto ryzykowa ć w ten sposób Ŝ ycie mojej załogi, admirale? Co jest tak cholernie wa Ŝ ne dla marynarki Stanów Zjednoczonych, Ŝ e w
samym ś rodku nocy ś ci ą ga nie wiadomo gdzie samolot nale Ŝą cy do lotnictwa, by transportował jaki ś złom na jedn ą z wysepek Pacyfiku?
Na twarzy Bassa pojawił si ę na moment rumieniec emocji, lecz po chwili jego oblicze złagodniało. Gdy si ę odezwał, mówił delikatnie,
prawie przepraszaj ą co:
- To jest dziecinnie proste, majorze. Ten złom, jak pan powiedział, jest ładunkiem o bezwzgl ę dnym pierwsze ń stwie, przeznaczonym do
supertajnego programu badawczego. Poniewa Ŝ pa ń ski samolot stratosferyczny był jedynym ś rodkiem ci ęŜ kiego transportu w promieniu tysi ą ca
kilometrów, lotnictwo zgodziło si ę wypo Ŝ yczy ć go czasowo marynarce. A zatem to oni wrobili pana i pa ń sk ą załog ę w ten interes. To wszystko.
Vylander rzucił Bassowi przenikliwe spojrzenie.
- Nie chciałbym, Ŝ eby to wygl ą dało na niesubordynacj ę , admirale, ale to nie jest wszystko. W ka Ŝ dym razie w przypadku zadania, które
mo Ŝ e si ę nie powie ść .
Bass obszedł biurko i usiadł.
- Niech pan uwa Ŝ a ten lot za rutynowy, nic wi ę cej.
- Byłbym panu wdzi ę czny, sir, gdyby zechciał pan rzuci ć par ę szczegółów i o ś wieci ć mnie, co stanowi zawarto ść pojemników załadowanych
do mojego przedziału towarowego.
- Przykro mi - odparł Bass unikaj ą c wzroku majora - ale ta sprawa jest ś ci ś le tajna.
Vylander wiedział, Ŝ e admirał kłamie. Podniósł si ę ci ęŜ ko, wzi ą ł do r ę ki plastikow ą teczk ę z mapami i planem lotu i ruszył w stron ę drzwi.
Tam jednak zatrzymał si ę i odwrócił.
- Na wypadek, gdyby ś my musieli awaryjnie...
- Nic z tych rzeczy! Gdyby w powietrzu zaistniała sytuacja awaryjna - oznajmił z namaszczeniem Bass - sprowadzicie maszyn ę na ziemi ę na
nie zamieszkanym terenie.
- Prosi pan o zbyt wiele.
- To nie jest pro ś ba, lecz rozkaz! Panu i pa ń skiej załodze nie wolno opu ś ci ć samolotu na trasie st ą d do miejsca przeznaczenia bez wzgl ę du na
to, jak skrajne okoliczno ś ci mog ą zaistnie ć .
Twarz Vylandera spochmurniała.
- W takim razie my ś l ę , Ŝ e to ju Ŝ wszystko.
- Jest jeszcze co ś .
- Mianowicie?
- Powodzenia - powiedział Bass, a na jego wargach pojawił si ę delikatny u ś miech.
Ten u ś miech zupełnie nie spodobał si ę Vylanderowi. Otworzył drzwi i, nie odpowiadaj ą c, wyszedł na mróz.
W kabinie pilotów porucznik Sam Gold, drugi pilot, pochylony tak nisko, Ŝ e jego głowa znajdowała si ę o pół metra poni Ŝ ej zagłówka, zaj ę ty
był wykazem czynno ś ci kontrolnych, podczas gdy tu Ŝ za nim, po jego lewej stronie kapitan George Hoffman, nawigator, bawił si ę k ą tomierzem.
Kiedy Vylander wszedł do kabiny z przedziału towarowego, nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
- Kurs ustalony? - spytał Hoffmana.
- Cał ą t ę wst ę pn ą paskudn ą robot ę załatwili spece z marynarki. Chocia Ŝ nie powiem, Ŝ eby spodobało mi si ę wytyczenie naszej trasy. Zbyt
wydumane. Ka Ŝą nam lecie ć nad najbardziej odludn ą cz ęś ci ą Zachodu.
Na twarzy Vylandera pojawił si ę niepokój, co Hoffman od razu zauwa Ŝ ył. Major spojrzał przez rami ę na wielkie stalowe pojemniki,
przymocowane pasami w sekcji towarowej, i próbował wyobrazi ć sobie ich zawarto ść .
Zamy ś lenie przerwał mu starszy sier Ŝ ant Joe Burns o kamiennej twarzy Bustera Keatona, in Ŝ ynier pokładowy, który pracował przy wej ś ciu
do kabiny.
- Wszystko zapi ę te na ostatni guzik i gotowe do odlotu w sin ą dal, majorze.
Vylander skin ą ł głow ą , nie spuszczaj ą c wzroku z pojemników.
- W porz ą dku, ruszajmy w drog ę tym horrorem na kółkach.
1
Pierwszy silnik obrócił i zagdakał, a zaraz po nim o Ŝ yły trzy pozostałe. Wtedy odł ą czono dodatkowe zasilanie, wyci ą gni ę to klocki spod kół i
Vylander zacz ą ł wolno kołowa ć przeci ąŜ on ą maszyn ą w stron ę ko ń ca pasa startowego. Stra Ŝ nicy i ludzie z obsługi odwrócili si ę i pobiegli
schroni ć w cieple pobliskiego hangaru, a p ę d powietrza walił ich po plecach.
Admirał Bass stał w wie Ŝ y kontrolnej lotniska Buckley i obserwował, jak stratosferyczny samolot sunie niczym oci ęŜ ały Ŝ uk po omiatanym
ś niegiem lotnisku. W dłoni trzymał słuchawk ę i spokojnie mówił do mikrofonu:
- Mo Ŝ e pan powiadomi ć prezydenta, Ŝ e Vixen 03 przygotowuje si ę do startu.
- Jaki jest przewidywany czas przybycia na miejsce? - spytał stanowczym głosem Charles Wilson, sekretarz obrony.
- Bior ą c pod uwag ę tankowanie paliwa na Hickam Field na Hawajach, Vixen 03 powinien wyl ą dowa ć w rejonie prób mniej wi ę cej o
godzinie czternastej czasu waszyngto ń skiego.
- Ike zaplanował nas na jutro, na ósm ą rano. Nalega, Ŝ eby dostarczy ć mu szczegółowe sprawozdanie ze zbli Ŝ aj ą cych si ę prób i na bie Ŝą co
informowa ć o locie Vixen 03.
- Natychmiast wylatuj ę do Waszyngtonu.
- Chyba nie musz ę dokładnie wyja ś nia ć , admirale, co by si ę stało, gdyby ten samolot rozbił si ę w pobli Ŝ u jakiego ś wi ę kszego miasta.
Bass milczał przez dług ą chwil ę pełn ą przera Ŝ aj ą cej ciszy.
- Tak, panie sekretarzu, to byłby koszmar, z którym Ŝ aden z nas nie potrafiłby Ŝ y ć .
- Ci ś nienie i moment obrotowy nieznacznie za małe - ogłosił sier Ŝ ant Burns. Wpatrywał si ę w tablic ę wska ź ników jak sroka w gnat.
- Wystarczy, Ŝ eby go poderwa ć ? - spytał z nadziej ą Gold.
- Przykro mi, poruczniku. W rozrzedzonym powietrzu Denver silniki spalinowe nie pracuj ą równie dobrze jak na poziomie morza. Przy
uwzgl ę dnieniu tego wskazania mierników odpowiadaj ą sytuacji.
Vylander popatrzył na wst ę g ę asfaltu przed nimi. Ś nie Ŝ yca zel Ŝ ała, wi ę c prawie mógł dojrze ć oznaczenie połowy długo ś ci pasa. Serce
zacz ę ło mu bi ć troch ę szybciej, dotrzymuj ą c tempa gwałtownym ruchom wycieraczek na szybach. Bo Ŝ e, pomy ś lał, on nie wygl ą da na dłu Ŝ szy
ni Ŝ stół bilardowy. Zupełnie jak w transie si ę gn ą ł po mikrofon.
- Vixen 03 do wie Ŝ y. Gotowy do startu. Over.
- Ta maszynka w cało ś ci nale Ŝ y do pana - zatrzeszczał znajomy głos admirała Bassa. - Niech pan ocali dla mnie t ę p ę kat ą ameryka ń sk ą
laluni ę .
Vylander odmeldował si ę , zwolnił hamulce i wszystkie cztery manetki przesun ą ł a Ŝ do oporu.
C-97 pchn ą ł swój przypominaj ą cy kartofel nos w sypi ą cy ś niegiem wiatr i zacz ą ł sun ąć z wysiłkiem wzdłu Ŝ długiej wst ę gi pasa. Tymczasem
Gold informował monotonnie o rosn ą cej pr ę dko ś ci:
- Siedemdziesi ą t pi ęć na godzin ę .
O wiele za wcze ś nie mign ą ł obok znak z du Ŝą cyfr ą 9.
- Przed nami dwa tysi ą ce siedemset metrów - mówił jednostajnie Gold. - Pr ę dko ść sto pi ęć .
Białe ś wiatła wyznaczaj ą ce pas gin ę ły za ko ń cami skrzydeł. Maszyna parła do przodu - pot ęŜ ne silniki marki Pratt-Whitney pracowały na
pełnych obrotach, a czterołopatkowe ś migła chwytały rozrzedzone powietrze. Vylander tak mocno zacisn ą ł dłonie na wolancie, Ŝ e zbielały mu
knykcie. Mruczał na przemian modlitwy i przekle ń stwa.
- Pr ę dko ść sto pi ęć dziesi ą t, zostało dwa tysi ą ce metrów.
Burns nie spuszczał wzroku z tablicy przyrz ą dów, uwa Ŝ nie obserwował ka Ŝ de drgni ę cie wska ź ników, gotów natychmiast wykry ć
najmniejszy objaw zapowiadaj ą cy kłopoty. Hoffman mógł tylko siedzie ć bezsilnie i przygl ą da ć si ę , jak pas startowy znika z nadmiern ą , jak mu
si ę wydawało, pr ę dko ś ci ą .
- Sto osiemdziesi ą t.
Vylander zacz ą ł walczy ć z kolumn ą sterownicz ą , gdy maszyn ę zaatakował porywisty boczny wiatr. Kropelka potu spłyn ę ła mu
niepostrze Ŝ enie po policzku i spadła na udo. Ze zniecierpliwieniem czekał na jakikolwiek znak, Ŝ e samolot robi si ę l Ŝ ejszy, lecz nadal miał
wra Ŝ enie, i Ŝ jaka ś gigantyczna dło ń dociska kabin ę do ziemi.
- Pr ę dko ść dwie ś cie. Wła ś nie min ę li ś my znacznik tysi ą c pi ęć set metrów.
- No, le ć , dziecinko, le ć - błagał Hoffman, a meldunki Golda posypały si ę jeden za drugim.
- Dwie ś cie pi ę tna ś cie. Zostało nam tysi ą c metrów. - Zwrócił si ę do Vylandera: - Wła ś nie min ę li ś my punkt krytyczny - podrywa ć si ę albo
hamowa ć .
- No i mamy margines bezpiecze ń stwa admirała Bassa - mrukn ą ł.
- Za chwil ę sze ść set metrów. Pr ę dko ść dwie ś cie trzydzie ś ci.
Vylander widział ju Ŝ czerwone ś wiatła ko ń ca pasa startowego.
Zdawało mu si ę , Ŝ e steruje skał ą . Gold spogl ą dał na niego nerwowo, wyczekuj ą c ruchu łokci, co by znaczyło, Ŝ e major zacz ą ł podrywa ć
maszyn ę . Vylander nadal siedział nieruchomo jak worek portlandzkiego cementu.
- O Bo Ŝ e... znacznik trzystu metrów... bli Ŝ ej, bli Ŝ ej, za nami.
Vylander delikatnie ś ci ą gn ą ł wolant na siebie. Przez prawie trzy sekundy, które dłu Ŝ yły si ę jak wieczno ść , nic si ę nie działo. Lecz nagle
samolot oderwał si ę od asfaltu i wzniósł - zaledwie pi ęć dziesi ą t metrów przed ko ń cem pasa startowego.
- Schowa ć podwozie! - powiedział ochryple Vylander.
Min ę ło jeszcze kilka nerwowych chwil, dopóki podwozie nie zamkn ę ło si ę w gniazdach, i dopiero wtedy Vylander poczuł lekkie
zwi ę kszenie pr ę dko ś ci.
- Podwozie schowane - oznajmił Gold.
Klapy zostały podniesione na wysoko ś ci stu dwudziestu metrów i wszyscy czterej m ęŜ czy ź ni odetchn ę li z ulg ą , gdy Vylander poło Ŝ
maszyn ę w lekki skr ę t na północny zachód. Pod lewym skrzydłem zamigotały ś wiatła Denver, lecz wkrótce znikn ę ły za chmurami. Vylander nie
rozlu ź nił si ę , dopóki pr ę dko ść wzgl ę dem powietrza nie zwi ę kszyła si ę do trzystu kilometrów na godzin ę , a wysoko ść do tysi ą ca metrów.
- Hop, hop i poszło - odetchn ą ł Hoffman. - Przyznam, Ŝ e tam w dole miałem troch ę stracha.
- Witamy w klubie - u ś miechn ą ł si ę Burns.
Gdy Vylander przebił si ę przez powłok ę chmur i wyrównał lot na pułapie czterech tysi ę cy o ś miuset metrów w kierunku zachodnim nad Góry
Skaliste, zwrócił si ę do Golda:
- Przejmij stery. Pójd ę sprawdzi ć , co słycha ć z tyłu.
Gold spojrzał badawczo na majora, gdy Ŝ ten zazwyczaj nie oddawał sterów tak wcze ś nie.
- Mam - zameldował, kład ą c dłonie na wolancie.
Vylander odpi ą ł pasy bezpiecze ń stwa i wszedł do przedziału ładunkowego, uwa Ŝ nie zamykaj ą c za sob ą drzwi do kabiny.
2
Naliczył trzydzie ś ci sze ść błyszcz ą cych pojemników z nierdzewnej stali, mocno przytroczonych do drewnianych klocków na podłodze.
Zacz ą ł uwa Ŝ nie sprawdza ć powierzchni ę ka Ŝ dego z nich. Szukał stosowanych w armii, wytłaczanych oznacze ń wagi, daty produkcji, inicjałów
inspektora kontroli, instrukcji transportu... Nie znalazł niczego.
Prawie po kwadransie miał ju Ŝ zamiar zrezygnowa ć i wróci ć do kabiny, gdy spostrzegł niewielk ą aluminiow ą plakietk ę , która spadła mi ę dzy
drewniane kloce. Na odwrotnej stronie miała przylepiec i Vylander poczuł odrobin ę zadowolenia, dopasowuj ą c blaszk ę do lepkiego miejsca na
pojemniku. Uniósł plakietk ę do słabego ś wiatła i spojrzał z ukosa na jej gładk ą powierzchni ę . Malutki, wgł ę biony znak potwierdził jego
najgorsze obawy.
Przez pewien czas stał, przygl ą daj ą c si ę małej, aluminiowej płytce.
Z odr ę twienia wyrwał go nagły przechył maszyny. Rzucił si ę przez przedział ładunkowy i szarpni ę ciem otworzył drzwi kabiny. Była pełna
dymu.
- Maski tlenowe! - krzykn ą ł, z ledwo ś ci ą rozró Ŝ niaj ą c zarysy Hoffmana i Burnsa. Gold był całkowicie ukryty w niebieskawej mgle.
Doszedł po omacku do swego fotela i zacz ą ł szuka ć maski tlenowej, krzywi ą c si ę od gryz ą cego zapachu spalonych kabli.
- Wie Ŝ a w Buckley, tu Vixen 03! - krzyczał do mikrofonu Gold. - Mamy dym w kabinie. Prosz ę o instrukcje awaryjnego l ą dowania. Over.
- Przejmuj ę stery - rzucił Vylander.
- Nale Ŝą do ciebie - odparł bez wahania Gold.
- Burns?
- Tak?
- Co si ę , do cholery, zepsuło?
- W tym dymie nie potrafi ę stwierdzi ć na sto procent, majorze. - Spod maski tlenowej głos Burnsa brzmiał głucho. - Wygl ą da mi to na
krótkie spi ę cie gdzie ś w okolicy nadajnika.
- Wie Ŝ a w Buckley, tu Vixen 03! - wołał uparcie Gold. - Odezwijcie si ę .
- To nie ma sensu, poruczniku - wysapał Burns. - Oni nas nie słysz ą . Nikt nie mo Ŝ e nas usłysze ć . Poszedł bezpiecznik sprz ę tu radiowego.
Oczy Vylandera łzawiły tak mocno, Ŝ e ledwie widział.
- Wracamy do Buckley - oznajmił chłodno.
Ale zanim zdołał wykona ć zwrot o sto osiemdziesi ą t stopni, poczuł gwałtowne drgania samolotu i usłyszał jaki ś metaliczny odgłos. Dym
znikn ą ł jak za dotkni ę ciem czarodziejskiej ró Ŝ d Ŝ ki, a do kabiny wdarł si ę podmuch lodowatego powietrza, atakuj ą c skór ę ludzi niczym rój os.
Samolot miał najwyra ź niej zamiar rozlecie ć si ę na kawałki.
- Urwała si ę łopata ś migła trzeciego silnika! - krzykn ą ł Burns.
- Jezu Chryste! Jak nie urok to... Wył ą cz trzeci! - rzucił Vylander. - I ustaw równolegle to, co zostało ze ś migła.
Gold momentalnie zacz ą ł manipulowa ć przy tablicy rozdzielczej i wkrótce wibracje ustały. Z dr Ŝą cym sercem Vylander delikatnie
wypróbował stery. Oddychał szybko, a gdzie ś w ś rodku poczuł rosn ą ce przera Ŝ enie.
- Łopata ś migła przebiła powłok ę kadłuba - poinformował Hoffman. - W luku ładunkowym mamy wyrw ę na dwa metry. Wsz ę dzie wisz ą
kable i przewody hydrauliczne.
- To wyja ś nia znikni ę cie dymu - odezwał si ę złowrogo Gold. - Został wyssany, gdy w kabinie spadło ci ś nienie.
- To równie Ŝ wyja ś nia, dlaczego nie reaguj ą lotki i ster pionowy - dodał Vylander. - Mo Ŝ emy si ę wznosi ć i zni Ŝ a ć lot, lecz nie mo Ŝ emy
skr ę ca ć i pochyla ć maszyny na skrzydło.
- A mo Ŝ e udałoby si ę obróci ć go, otwieraj ą c i zamykaj ą c maski na pierwszym i czwartym silniku - zaproponował Gold. - To powinno
wystarczy ć , by skierowa ć samolot do l ą dowania w Buckley.
- Nie dolecimy do Buckley - stwierdził Vylander. - Bez trzeciego silnika tracimy wysoko ść w tempie prawie trzystu metrów na minut ę .
B ę dziemy musieli posadzi ć go w Górach Skalistych.
Reakcj ą na te słowa była głucha cisza. Dowódca widział, jak w oczach członków załogi wzbiera strach, mógł go prawie poczu ć .
- Mój Bo Ŝ e - j ę kn ą ł Hoffman. - Tego nie da si ę zrobi ć . Jak nic rozwalimy si ę o skały.
- Ci ą gle jeszcze mamy troch ę mocy i sterowno ś ci - stwierdził Vylander. - Ponadto wyszli ś my z chmur, wi ę c przynajmniej wida ć , dok ą d
lecimy.
- Dzi ę ki niebiosom za nawet tak niewielk ą łask ę - mrukn ą ł Bums.
- Jaki mamy kurs? - spytał Vylander.
- Dwa-dwa-siedem, południowy zachód - odparł Hoffman. - Zepchn ę ło nas prawie o osiemdziesi ą t stopni od wyznaczonego kierunku.
Vylander tylko skin ą ł. Nie było nic wi ę cej do powiedzenia.
Cał ą uwag ę skupił na prowadzeniu samolotu w linii zbli Ŝ onej do poziomu. Niestety, nie mógł zapobiec szybkiemu opadaniu.
Nawet przy maksymalnych obrotach trzech silników nie było sposobu, by utrzyma ć pułap tak mocno obci ąŜ onej maszyny. On i Gold mogli
tylko siedzie ć bezsilnie, podczas gdy samolot rozpocz ą ł długi ś lizg w kierunku ziemi przez doliny otoczone szczytami Gór Skalistych Kolorado
si ę gaj ą cych do wysoko ś ci ponad czterech tysi ę cy metrów.
Wkrótce rozró Ŝ niali ju Ŝ drzewa wystaj ą ce ze ś niegu okrywaj ą cego góry. Na wysoko ś ci trzech i pół tysi ą ca metrów poszczerbione szczyty
zacz ę ły wznosi ć si ę ponad ko ń cami skrzydeł. Gold wł ą czył ś wiatła l ą dowania i wyt ęŜ ał wzrok, wypatruj ą c kawałka otwartej przestrzeni.
Hoffman i Burns siedzieli nieruchomo, oczekuj ą c w napi ę ciu nieuniknionej katastrofy.
Wskazówka wysoko ś ciomierza opadła poni Ŝ ej kreski trzech tysi ę cy metrów. Trzy tysi ą ce metrów. To cud, Ŝ e zeszli tak nisko, cud, Ŝ e Ŝ adna
skała nie stan ę ła im nagle na drodze. A potem, prawie dokładnie przed nimi drzewa rozst ą piły si ę i w ś wiatłach reflektorów ukazał si ę płaski,
zasypany ś niegiem teren.
- Ł ą ka! - krzykn ą ł Gold. - Cudowna, wspaniała górska ł ą ka pi ęć stopni na prawo!
- Widz ę j ą - przytakn ą ł Vylander. Delikatnie zmienił kurs, ustawiaj ą c odpowiednio manetki i klapy silników.
Nie było czasu na formalne procedury l ą dowania. Chodziło o prze Ŝ ycie, podr ę cznikowe l ą dowanie ze schowanym podwoziem.
Morze drzew znikn ę ło pod kadłubem, a Gold wył ą czył zapłon, gdy Vylander sprowadził samolot na wysoko ść zaledwie trzech metrów nad
ziemi ą . Silniki umilkły, olbrzymi cie ń w dole rósł szybko, a Ŝ spotkał si ę z opadaj ą cym kadłubem.
Uderzenie było mniej gwałtowne, ni Ŝ którykolwiek z nich miał prawo oczekiwa ć . Brzuch samolotu musn ą ł ś nieg i uderzył lekko, raz, drugi,
a potem opadł jak gigantyczna narta. Vylander nie potrafił okre ś li ć , jak długo trwała ta koszmarna, nie kontrolowana jazda.
Sekundy dłu Ŝ yły si ę w niesko ń czono ść . Wreszcie samolot zatrzymał si ę i zapadła głucha cisza - ś miertelna i złowroga.
Pierwszy zareagował Burns.
- Na Boga, udało si ę nam - wyszeptał dr Ŝą cymi wargami.
Gold miał ziemisty kolor twarzy. Wyjrzał przez okno, lecz zobaczył wył ą cznie biel. Za szyb ą znajdowała si ę nieprzenikniona warstwa
ś niegu. Odwrócił si ę wolno do Vylandera i otworzył usta, by co ś powiedzie ć , lecz nie zrobił ju Ŝ tego nigdy. Słowa zamarły mu w gardle.
3
Dudni ą ce drgania wstrz ą sn ę ły samolotem, po nich dał si ę słysze ć ostry, trzeszcz ą cy hałas i skrzypienie wyginanego i skr ę canego metalu.
Biel za szybami ust ą piła miejsca ś cianie g ę stej, zimnej czerni. Potem nie było ju Ŝ nic, zupełnie nic.
W biurze kwatery głównej marynarki w Waszyngtonie admirał Bass przygl ą dał si ę apatycznie mapie pokazuj ą cej zaplanowany rejs Vixen
03. Wszystko było wypisane w jego zm ę czonych oczach, na zrytych zmarszczkami zapadni ę tych policzkach, w zwieszonych, znu Ŝ onych
ramionach. W ci ą gu ostatnich czterech miesi ę cy Bass postarzał si ę ponad swój wiek. Zadzwonił telefon, wi ę c podniósł słuchawk ę .
- Admirał Bass? - odezwał si ę znajomy głos.
- Tak, panie prezydencie.
- Sekretarz Wilson powiadomił mnie, Ŝ e chce pan odwoła ć poszukiwania Vixen 03.
- To prawda - odparł spokojnie. - Nie widz ę sensu w przedłu Ŝ aniu tej agonii. Okr ę ty marynarki, samoloty lotnictwa i jednostki wojska
przeczesały ka Ŝ dy skrawek ziemi i morza na szeroko ść siedemdziesi ę ciu kilometrów po ka Ŝ dej stronie zaplanowanej trasy przelotu Vixen 03.
- Co pan o tym s ą dzi?
- Podejrzewam, Ŝ e wrak samolotu le Ŝ y na dnie Pacyfiku - odparł Bass.
- My ś li pan, Ŝ e udało im si ę przekroczy ć lini ę Zachodniego Wybrze Ŝ a?
- Tak.
- Módlmy si ę , Ŝ eby miał pan racj ę , admirale. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, je ś li ten samolot rozbił si ę na ziemi.
- Gdyby tak si ę stało, do tej pory ju Ŝ by ś my o tym wiedzieli - odrzekł Bass.
- Taaak - prezydent zawahał si ę - s ą dz ę , Ŝ e tak. - Znowu przerwał. - Zamknijcie akta sprawy Vixen 03. Ukryjcie je, i to gł ę boko.
- Dopilnuj ę tego osobi ś cie, panie prezydencie.
Bass odło Ŝ ył słuchawk ę na widełki i opadł z powrotem na krzesło - człowiek pokonany przy ko ń cu długiej i, co tu mówi ć , wzorowej kariery.
Jeszcze raz zerkn ą ł na map ę .
- Gdzie? - powiedział gło ś no do siebie. - Gdzie jeste ś ? Dok ą d, do diabła, doleciałe ś ?
Odpowied ź nie nadeszła. Nie znaleziono rozwi ą zania zagadki, nie poznano losów nieszcz ę snego samolotu stratosferycznego. Wygl ą dało na
to, Ŝ e major Vylander i jego załoga odlecieli w nico ść .
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin