23 - Clive Cussler - Złoty Budda.pdf

(1229 KB) Pobierz
Clive Cussler - Z³oty Budda.rtf
Clive Cussler
&
Craig Dirgo
ZŁOTY BUDDA
PROLOG
31 MARCA 1959
P ą ki kwiatów wła ś nie zaczynały p ę ka ć . Park otaczaj ą cy pałac letni w Norbulingce wygl ą dał pi ę knie. Wewn ą trz ogradzaj ą cych go wysokich
murów rosły drzewa i rozci ą gały si ę bujne ogrody. W samym ich ś rodku wznosił si ę ni Ŝ szy, Ŝ ółty mur wewn ę trzny. Przez furtk ę przej ść mógł
tylko dalajlama, jego doradcy i kilku wybranych mnichów. Za murem, po ś ród stawów, znajdowała si ę bowiem ś wi ą tynia i siedziba dalajlamy.
Oaza porz ą dku i spokoju w kraju pogr ąŜ onym w chaosie.
Na zboczu pobliskiego wzgórza stał okazały pałac zimowy Potala. Masywna bryła gmachu zdawała si ę zst ę powa ć ze zbocza. Ponad tysi ą c
komnat wzniesionej przed wiekami budowli zajmowały setki mnichów. Ze ś rodkowych kondygnacji siedmiopi ę trowego pałacu zygzakiem w dół
prowadziły kamienne stopnie i ko ń czyły si ę przy gigantycznym murze, który tworzył podstaw ę kolosa. Precyzyjnie uło Ŝ one kamienie pi ę ły si ę
na wysoko ść niemal dwudziestu pi ę ciu metrów.
U podnó Ŝ a wzniesienia, w namiotach rozstawionych na płaskim terenie, zebrały si ę tysi ą ce Tybeta ń czyków. Tak jak inna du Ŝ a grupa w
Norbulingce, przybyli tu, by chroni ć swojego duchowego przywódc ę . W przeciwie ń stwie do znienawidzonych Chi ń czyków, okupuj ą cych ich
kraj, wie ś niacy nie nosili karabinów, lecz no Ŝ e i łuki. Zamiast broni palnej mieli tylko własne ciała i odwag ę . Byli w mniejszo ś ci, ale bez
wahania oddaliby Ŝ ycie za swojego przywódc ę .
Wystarczyłoby jedno słowo dalajlamy.
W ś wi ą tyni za Ŝ ółtym murem dalajlama modlił si ę do swojego osobistego opiekuna Mahakali. Chi ń czycy zaproponowali mu go ś cin ę w
kwaterze głównej, Ŝ eby zapewni ć mu ochron ę , ale wiedział, Ŝ e powodem tego zaproszenia nie była troska o jego osob ę . To wła ś nie Chi ń czyków
musiał si ę strzec. Ich prawdziwe zamiary opisane były w li ś cie, który wła ś nie otrzymał od Ngabo Ngawanga Jigme, gubernatora Chamdo. Po
rozmowie z chi ń skim generałem Tanem, dowódc ą wojskowym regionu, Jigme był pewien, Ŝ e Chi ń czycy planuj ą otworzy ć ogie ń do tłumu, aby
go rozproszy ć .
Gdyby tak si ę stało, zgin ę łoby mnóstwo ludzi.
Dalajlama podniósł si ę z kolan, podszedł do stołu i potrz ą sn ą ł dzwonkiem. Niemal natychmiast otworzyły si ę drzwi i wszedł szef Kusun
Depon, osobistej ochrony dalajlamy. Na zewn ą trz stało paru gro ź nie wygl ą daj ą cych wojowników Sing Gha. Ka Ŝ dy mierzył ponad dwa metry.
W ą saci, w czarnych strojach, wydawali si ę jeszcze pot ęŜ niejsi i niezwyci ęŜ eni.
Obok nich siedziało czujnie kilka mastifów tybeta ń skich, nazywanych tu dog-khyi.
- Wezwij proroka - polecił cicho dalajlama.
Langston Overholt III ś ledził przebieg wydarze ń ze swojej siedziby w Lhasie. Stał obok radiooperatora, który manipulował przy aparacie.
- Sytuacja krytyczna, odbiór.
Radiooperator wyregulował pokr ę tła, Ŝ eby zredukowa ć zakłócenia.
- Czerwony kogut chyba wejdzie do kurnika, odbiór.
Operator uwa Ŝ nie obserwował wska ź niki.
- Potrzebne natychmiastowe wsparcie, odbiór.
Znów zwłoka, gdy operator regulował aparat.
- Zalecam orły i wielbł ą dy, odbiór.
M ęŜ czyzna milczał, kiedy radio o Ŝ yło i na zielonych wska ź nikach pojawiły si ę znów faluj ą ce linie. Słowa poszły w eter, na reszt ę nie mieli
wpływu. Overholt chciał dosta ć samoloty. Natychmiast.
Prorok, Dorje Drakden, pogr ąŜ ony był w gł ę bokim transie. Przez małe okno wysoko w ś cianie ś wi ą tyni wpadało zachodz ą ce sło ń ce, a jego
promie ń o ś wietlał kadzielnic ę . W blasku unosiły si ę smugi dymu, powietrze pachniało cynamonem. Dalajlama siedział po turecku na poduszce
pod ś cian ą , kilka kroków od Drakdena. Prorok kl ę czał skulony i dotykał czołem drewnianej podłogi. Nagle przemówił gł ę bokim głosem:
- Wyjed ź dzi ś w nocy. Uciekaj!
Potem wstał z zamkni ę tymi oczami, podszedł do stołu i zatrzymał si ę dokładnie trzydzie ś ci centymetrów od niego. Wzi ą ł g ę sie pióro i
zanurzył w atramencie. Narysował na kartce papieru szczegółow ą map ę i osun ą ł si ę na ziemi ę .
Dalajlama podbiegł do niego, uniósł mu głow ę i poklepał po policzku. Prorok zacz ą ł powoli odzyskiwa ć przytomno ść . Dalajlama wsun ą ł mu
poduszk ę pod głow ę , wstał i nalał do kubka wody z glinianego dzbana. Wrócił da proroka i przysun ą ł mu kubek do ust.
- Pij, Dorje - powiedział cicho.
Starzec powoli doszedł do siebie i usiadł z trudem. Kiedy tylko dalajlama upewnił si ę , Ŝ e prorokowi nic nie grozi, podszedł do stołu i
przyjrzał si ę narysowanej mapie.
Wskazywała drog ę jego ucieczki z Lhasy do granicy z Indiami.
Overholt wrodził si ę w swoich przodków. W ka Ŝ dej wojnie, jak ą Stany Zjednoczone prowadziły od czasów swojego powstania, brał udział
co najmniej jeden członek rodziny. Jego dziadek był szpiegiem w wojnie secesyjne, ojciec - podczas I wojny ś wiatowej, a Langston III słu Ŝ ył w
czasie II wojny ś wiatowej w OSS, biurze słu Ŝ b strategicznych, zanim przeniósł si ę do CIA, utworzonej w 1947 roku. Overholt miał trzydzie ś ci
trzy lata i od pi ę tnastu zajmował si ę szpiegostwem.
Pierwszy raz w swojej karierze miał do czynienia z tak gro ź n ą sytuacj ą . W niebezpiecze ń stwie nie znajdował si ę król czy królowa, biskup
czy dyktator. Chodziło o zwierzchnika jednego z Ko ś ciołów. O człowieka, który był uosobieniem Boga. O przywódc ę religijnego, kontynuatora
tradycji zapocz ą tkowanej w 1351 roku. Trzeba było działa ć szybko, zanim komuni ś ci osadz ą go w wi ę zieniu. Potem ta partia szachów b ę dzie
zako ń czona.
Wiadomo ść Overholta odebrano w Mandalaj w Birmie i przekazano do Sajgonu, stamt ą d do Manili, potem bezpiecznym kablem
podwodnym do Long Beach w Kalifornii, a w ko ń cu do Waszyngtonu.
Wraz z pogarszaniem si ę sytuacji w Tybecie CIA zacz ę ła gromadzi ć siły powietrzne w Birmie. Grupa była za mała, Ŝ eby pokona ć
Chi ń czyków, ale wystarczaj ą co du Ŝ a, by ich spowolni ć , dopóki do akcji nie wejd ą oddziały l ą dowe wyposa Ŝ one w bro ń ci ęŜ k ą .
Eskadra zamaskowana jako Himalajskie Linie Lotnicze składała si ę z czternastu samolotów C-47. Dziesi ęć mogło zrzuci ć zaopatrzenie,
cztery przerobiono na maszyny bojowe. Wspierało je sze ść my ś liwców F-86 i jeden ci ęŜ ki bombowiec B-52, który wła ś nie zszedł z ta ś my
monta Ŝ owej w fabryce Boeinga.
Alan Dulles, dyrektor CIA, siedział w Gabinecie Owalnym, palił fajk ę i wyja ś niał sytuacj ę prezydentowi Eisenhowerowi. Potem odchylił si ę
do tyłu w fotelu i dał mu kilka chwil do namysłu. Zapadła cisza.
1
- Panie prezydencie - odezwał si ę w ko ń cu Dulles - pozwolili ś my sobie zorganizowa ć w Birmie grup ę uderzeniow ą . Wystarczy jedno
pa ń skie słowo, Ŝ eby za godzin ę była w powietrzu.
Od czasu swojej elekcji w roku 1952 Eisenhower borykał si ę z komisj ą McCarthy'ego, tropi ą c ą wpływy komunistów w rz ą dzie, wysłał
pierwszych doradców do Wietnamu i przeszedł atak serca. Musiał skierowa ć dziesi ęć tysi ę cy Ŝ ołnierzy do Little Rock w Arkansas, Ŝ eby
uspokoi ć zamieszki rasowe. Widział, jak Rosjanie pierwsi wysyłaj ą człowieka w kosmos, wyprzedzaj ą c Amerykanów, i był ś wiadkiem
ukamienowania swojego wiceprezydenta przez wrogi tłum w Ameryce Łaci ń skiej. Teraz Kuba, le Ŝą ca zaledwie osiemdziesi ą t mil morskich od
wybrze Ŝ a Stanów Zjednoczonych, miała komunistycznego przywódc ę . Polityka zaczynała go stanowczo m ę czy ć .
- Nie, Alan - odrzekł cicho po chwili milczenia. - B ę d ą c generałem, nauczyłem si ę , Ŝ e trzeba wiedzie ć , gdzie i kiedy mo Ŝ na walczy ć . Teraz
lepiej powstrzyma ć si ę od interwencji w Tybecie.
Dulles wstał i u ś cisn ą ł mu dło ń .
- Zawiadomi ę moich ludzi - powiedział.
Na ameryka ń skim stanowisku dowodzenia w Lhasie popielniczka na stole obok radia była pełna niedopałków. Min ę ło ju Ŝ kilka godzin od
wysłania meldunku, a na razie nadeszło tylko potwierdzenie, Ŝ e wiadomo ść radiowa została odebrana. Co trzydzie ś ci minut tybeta ń scy ł ą cznicy
dostarczali informacje. Obserwatorzy meldowali, Ŝ e tłumy przed pałacami w Lhasie rosn ą z minuty na minut ę , ale nie byli w stanie dokładnie
oceni ć ich liczebno ś ci. Z gór wci ąŜ napływali Tybeta ń czycy, dzier Ŝą c kije, kamienie i no Ŝ e. Ś wietnie uzbrojeni Chi ń czycy mogli ich
zmasakrowa ć .
ś ołnierze nie podejmowali na razie Ŝ adnych działa ń , ale meldunki mówiły o koncentracji chi ń skich oddziałów na drogach do stolicy.
Overholt widział to samo pi ęć lat wcze ś niej w Gwatemali, kiedy rozszalał si ę tłum wspierany przez antykomunistycznych rebeliantów pod
przywództwem Carlosa Armasa. Zapanował chaos. Siły prezydenta Jacoba Arbenza zacz ę ły strzela ć do ci Ŝ by, Ŝ eby przywróci ć porz ą dek i przed
ś witem szpitale i kostnice były przepełnione. Demonstracj ę zorganizował Overholt i ta ś wiadomo ść ci ąŜ yła mu na sumieniu.
Radio o Ŝ yło.
- Cylinder odmawia, odbiór.
Overholtowi na moment zamarło serce. Samoloty, na które liczył, nie przylec ą .
- Tata Nied ź wied ź zamiecie w razie potrzeby ś cie Ŝ k ę w czasie odwrotu. Zalecamy wyjazd i pó ź niejsz ą podró Ŝ , odbiór.
Eisenhower nie zgodził si ę na zaatakowanie Lhasy, pomy ś lał Overholt. Ale Dulles na własn ą r ę k ę osłoni ucieczk ę z Tybetu, je ś li do tego
dojdzie. Je ś li Overholt wszystko dobrze rozegra, nie b ę dzie musiał nara Ŝ a ć tyłka swojego szefa.
- Prosz ę pana? - zapytał radiooperator.
Overholt otrz ą sn ą ł si ę z zamy ś lenia.
- Czekaj ą na odpowied ź - powiedział cicho operator.
Overholt si ę gn ą ł po mikrofon.
- Przyj ą łem. Zgadzam si ę . I dzi ę kuj ę Tacie Nied ź wiedziowi za gest. Odezwiemy si ę z trasy. Zamykamy biuro, odbiór.
Radiooperator podniósł wzrok na Overholta.
- To chyba tyle.
- Rozwal wszystko - polecił cicho Overholt. - Znikamy st ą d.
Za Ŝ ółtym murem trwały gor ą czkowe przygotowania do ucieczki dalajlamy za granic ę . Overholt, wpuszczony przez ochron ę , czekał w
pokoju administracyjnym. Po pi ę ciu minutach do biura wszedł dalajlama w ciemnych okularach i Ŝ ółtej szacie. Duchowy przywódca Tybetu
wygl ą dał na zm ę czonego, ale pogodzonego z losem.
- Widz ę po twojej minie - zacz ą ł cicho - Ŝ e pomoc nie nadejdzie.
- Bardzo mi przykro, Wasza Ś wi ą tobliwo ść - odrzekł Overholt. - Robiłem, co mogłem.
- Wiem, Langston. Sytuacja jest, jaka jest - zauwa Ŝ ył dalajlama. - Tote Ŝ zdecydowałem si ę na emigracj ę . Nie mog ę ryzykowa ć , Ŝ e mój naród
zostanie zmasakrowany.
Overholt spodziewał si ę , Ŝ e b ę dzie musiał u Ŝ y ć całej swojej siły perswazji, Ŝ eby nakłoni ć dalajlam ę do ucieczki. Tymczasem okazało si ę , Ŝ e
decyzja ju Ŝ zapadła. Powinien był to przewidzie ć - znał przywódc ę Tybetu od lat i nigdy nie w ą tpił w jego trosk ę o swój naród.
- Moi ludzie i ja chcieliby ś my towarzyszy ć Waszej Ś wi ą tobliwo ś ci - powiedział. - Mamy szczegółowe mapy, radia i zaopatrzenie.
- B ę dziemy zadowoleni, je ś li przył ą czycie si ę do nas - odrzekł dalajlama. - Niedługo wyruszamy.
Odwrócił si ę , Ŝ eby wyj ść .
- ś ałuj ę , Ŝ e nie mogłem zrobi ć wi ę cej - odezwał si ę Overholt.
- Jest, jak jest - powtórzył dalajlama, stoj ą c ju Ŝ przy drzwiach. - Zbierz swoich ludzi, spotkamy si ę nad rzek ą .
Wysoko nad Norbulingk ą niebo usiane było gwiazdami. Do pełni brakowało kilku dni. Ziemi ę o ś wietlał Ŝ ółty, rozproszony blask ksi ęŜ yca.
Wokół panowała cisza i spokój. Nocne ptaki, które zwykle ś piewały o tej porze, milczały. Oswojone zwierz ę ta trzymane w specjalnie
wydzielonej cz ęś ci ogrodu - pi Ŝ mowiec, kozice górskie, wielbł ą dy i stary tygrys oraz biegaj ą ce na wolno ś ci pawie - tak Ŝ e nie hałasowały. Lekki
wiatr od Himalajów przynosił zapach sosnowych lasów i zmian.
Ze zbocza wysokiego wzgórza za miastem dobiegł przera Ŝ aj ą cy ryk ś nie Ŝ nej pantery.
Dalajlama omiótł wzrokiem okolic ę , potem zamkn ą ł oczy i wyobraził sobie swój powrót. Zamiast szaty i peleryny wło Ŝ ył spodnie i czarny
wełniany płaszcz. Na lewym ramieniu zawiesił karabin, na prawym miał zrolowane ceremonialne thangka - starodawny haftowany gobelin z
jedwabiu.
- Jestem gotowy - powiedział do swojego chikyah kenpo, szefa sztabu. - Zapakowałe ś pos ą g?
- Jest bezpieczny w skrzyni i pod stra Ŝą . Nasi ludzie b ę d ą go strzec za wszelk ą cen ę .
- Powinni - odrzekł cicho dalajlama.
Obaj m ęŜ czy ź ni wyszli przez furtk ę w Ŝ ółtym murze.
Chikyah kenpo trzymał wielk ą , zakrzywion ą zdobion ą klejnotami szabl ę . Wsun ą ł j ą do skórzanej pochwy i spojrzał na swojego mistrza.
- Prosz ę by ć blisko mnie.
Eskortowani przez Kusun Depon przeszli przez zewn ę trzn ą bram ę i wmieszali si ę w tłum. Orszak szybko posuwał si ę wydeptan ą ś cie Ŝ k ą .
Dwaj członkowie ochrony zostali z tyłu i sprawdzili, czy nikt nie ś ledzi uciekinierów. Nie zauwa Ŝ yli nic podejrzanego, wi ę c przesun ę li si ę
naprzód i zmieniła ich nast ę pna para, aby zabezpieczy ć tyły. Inni stra Ŝ nicy wypatrywali niebezpiecze ń stwa przed grup ą . Droga była wolna.
Wielki mnich na tyłach orszaku ci ą gn ą ł wózek z pos ą giem. Trzymał mocno uchwyty i p ę dził przed siebie niczym rikszarz spó ź niony na
spotkanie z umówionym pasa Ŝ erem.
Wszyscy biegli truchtem i odgłos ich kroków przypominał stłumione klaskanie.
Usłyszeli szum wody i poczuli zapach mchu. Dotarli do dopływu rzeki Kyichu. Przeprawili si ę po kamieniach na drug ą stron ę i ruszyli dalej.
2
Na przeciwległym brzegu Kyichu Overholt spojrzał na fosforyzowan ą tarcz ę zegarka i przest ą pił z nogi na nog ę . Kilka tuzinów ludzi z
Kusun Depon, przysłanych par ę godzin wcze ś niej, zajmowało si ę ko ń mi i mułami, dzi ę ki którym uciekinierzy mieli szybciej opu ś ci ć kraj.
Stra Ŝ nicy patrzyli na jasnowłosego Amerykanina z rezygnacj ą , ale bez niech ę ci czy strachu.
Przebyli rzek ę na kilku du Ŝ ych promach, które teraz, przycumowane ponownie na drugim brzegu, czekały na przybycie dalajlamy. Overholt
dostrzegł za wod ą krótki błysk ś wiatła. Sygnał oznaczał, Ŝ e droga jest wolna. W blasku ksi ęŜ yca zobaczył, jak promy szybko zapełniaj ą si ę
lud ź mi. Po paru minutach usłyszał odgłos wioseł uderzaj ą cych o wod ę .
Pierwszy prom przybił do kamienistej pla Ŝ y i na l ą d zszedł dalajlama.
- Langston - powiedział - udało ci si ę niepostrze Ŝ enie wymkn ąć ze stolicy?
- Tak, Wasza Ś wi ą tobliwo ść .
- Wszyscy twoi ludzie s ą tutaj?
Overholt wskazał swój siedmioosobowy oddział. M ęŜ czy ź ni stali z boku z kilkoma kuframi wojskowymi i sprz ę tem.
Gdy drugi prom dotarł do brzegu, chikyah kenpo kazał swoim ludziom wsi ąść na konie. ś ołnierze wzi ę li długie drzewce z jedwabnymi
chor ą gwiami. Wierzchowcom zało Ŝ ono wcze ś niej ceremonialne okrycia i ozdoby. Rozległ si ę przytłumiony d ź wi ę k tr ą bki. Nadszedł czas
wymarszu.
Overholt i jego ludzie z pomoc ą Tybeta ń czyków dosiedli koni i pojechali szeregiem za dalajlam ą . O wschodzie sło ń ca byli daleko od Lhasy.
Po dwóch dniach podró Ŝ y, w czasie której pokonali niemal pi ę ciokilometrow ą przeł ę cz Che-La i przeprawili si ę przez rzek ę Tsangpo,
uciekinierzy zatrzymali si ę na noc w klasztorze w Ra-Me. Tu dogonili ich konni posła ń cy z wiadomo ś ci ą , Ŝ e w Norbulingce Chi ń czycy
otworzyli ogie ń z karabinów maszynowych do bezbronnego tłumu. Zabili tysi ą ce ludzi. Dalajlama zbladł.
Overholt składał przez radio meldunki o tym, jak ą cz ęść trasy ju Ŝ pokonali i czuł ulg ę , Ŝ e nie trzeba wzywa ć pomocy. Wybrano tak ą drog ę ,
Ŝ eby unikn ąć spotkania z Chi ń czykami. Amerykanin i jego ludzie byli wyko ń czeni, ale twardzi Nepalczycy parli naprzód. Zostawili za sob ą
miasto Lhuntse Dzong i wie ś Jhora.
Byli niecały dzie ń drogi od przeł ę czy Karpo, za któr ą ju Ŝ le Ŝ ały Indie.
Wtedy zacz ą ł pada ć ś nieg. Nad Mangmangiem, ostatnim tybeta ń skim miastem przed granic ą , rozszalała si ę zamie ć . Dalajlama był zm ę czony
podró Ŝą i przygn ę biony wiadomo ś ci ą o ś mierci tylu rodaków. Zachorował. Ostatnia noc w ojczy ź nie była dla niego m ę k ą .
ś eby ułatwi ć mu podró Ŝ , posadzono go na grzbiecie dzomo - jaka skrzy Ŝ owanego z koniem. Gdy zwierz ę wspinało si ę na zbocze przeł ę czy
Karpo, dalajlama zatrzymał je i po raz ostatni popatrzył na swój ukochany Tybet.
Overholt podjechał bli Ŝ ej na koniu. Zaczekał, a Ŝ Dalajlama spojrzy na niego.
- Mój kraj nie zapomni o Tybecie - zapewnił. - Pewnego dnia sprowadzimy Wasz ą Ś wi ą tobliwo ść z powrotem.
Dalajlama skin ą ł głow ą , poklepał dzomo po karku i skierował si ę ku granicy. Z tyłu kolumny mnich ci ą gn ą cy wózek z bezcennym
artefaktem pokonał górski grzbiet, zaparł si ę nogami i ruszył w dół zbocza. Ponad dwustusiedemdziesi ę ciokilogramowy ci ęŜ ar, który tak trudno
było wci ą gn ąć na gór ę , teraz próbował si ę uwolni ć . Mnich wbił pi ę ty w ziemi ę .
3
1
CZASY WSPÓŁCZESNE
Była ósma wieczorem. Z południa, niczym ciemny owad pełzn ą cy po niebieskim, wygniecionym obrusie, stary, zniszczony statek handlowy
przedzierał si ę przez fale Morza Karaibskiego w stron ę wej ś cia do kuba ń skiego portu w Santiago. Wschodnia bryza rozwiewała dym z
pojedynczego komina, za horyzontem chowała si ę wielka, pomara ń czowa kula zachodz ą cego sło ń ca.
Statek był jednym z ostatnich trampów parowych. Podró Ŝ ował anonimowo do odległych, egzotycznych portów ś wiata. Niewiele takich
frachtowców pozostało na morzu. Nie kursowały na regularnych szlakach Ŝ eglugowych. Ich trasy zale Ŝ ały od ładunku i jego wła ś ciciela. Punkt
docelowy zmieniał si ę w ka Ŝ dym porcie. Statek przybijał do nabrze Ŝ a, wyładowywał towar i znikał jak widmo.
W odległo ś ci dwóch mil morskich od l ą du do frachtowca zbli Ŝ yła si ę niewielka łód ź , zawróciła i wzi ę ła kurs równoległy do statku.
Kieruj ą cy ni ą pilot podpłyn ą ł do zardzewiałego kadłuba, z otwartego włazu opuszczono dla niego drabink ę .
M ęŜ czyzna wygl ą dał na nieco ponad pi ęć dziesi ą t lat. Miał ciemn ą skór ę i g ę ste siwe włosy. Popatrzył w gór ę na stary frachtowiec. Farba
niegdy ś czarna teraz wyblakła, a kadłub wymagał czyszczenia i malowania. Pod ka Ŝ dym otworem widniały rdzawe zacieki. Wielka kotwica
tkwi ą ca ciasno w kluzie była prawie zupełnie skorodowana. Pilot z trudem odczytał napis na dziobie. Stary, zniszczony frachtowiec nazywał si ę
“Oregon”.
Jesus Morales z niedowierzaniem pokr ę cił głow ą . Cud, Ŝ e ten statek nie trafił na złom dwadzie ś cia lat temu, pomy ś lał. Wygl ą da bardziej na
wrak ni Ŝ na sprawny frachtowiec. Ciekawe, czy partyjni biurokraci w Ministerstwie Transportu wiedz ą , w jakim stanie jest statek, który
przywiózł nawozy sztuczne na pola cukrowe i tytoniowe. Nie mógł uwierzy ć , Ŝ e ten wrak przeszedł morsk ą inspekcj ę ubezpieczeniow ą .
Kiedy frachtowiec zwolnił niemal do zera, Morales stan ą ł przy relingu. Odbojniki łodzi uderzyły o kadłub statku. Pilot zaczekał, a Ŝ grzbiet
nadci ą gaj ą cej fali uniesie łód ź , zwinnie przeskoczył z mokrego pokładu na drabink ę i wspi ą ł si ę do włazu. Robił to dziesi ęć razy dziennie. Dwaj
ponurzy muskularni marynarze pomogli mu wej ść na pokład. Nie u ś miechn ę li si ę na powitanie. Jeden wskazał drabink ę prowadz ą c ą na mostek.
Potem obaj odwrócili si ę i zostawili go samego. Morales patrzył, jak odchodz ą . Miał nadziej ę , Ŝ e nie spotka ich nigdy w ciemnym zaułku.
Zanim wszedł na drabink ę , przyjrzał si ę górnej cz ęś ci frachtowca.
Sp ę dził wiele lat na morzu i znał si ę na statkach. Ocenił długo ść frachtowca na sto siedemdziesi ą t metrów, szeroko ść - na dwadzie ś cia trzy.
Pewnie jedenastotysi ę cznik, pomy ś lał. Do rozładunku słu Ŝ yło pi ęć d ź wigów - dwa za kominem i nadbudow ą , trzy na pokładzie dziobowym. W
czasach swojej ś wietno ś ci statek musiał by ć ekspresowym liniowcem. Pilot domy ś lał si ę , Ŝ e został zbudowany i zwodowany we wczesnych
latach sze ść dziesi ą tych. Na rufie powiewała bandera ira ń ska. Morales rzadko je widywał.
Pokład “Oregona” wygl ą dał jeszcze gorzej ni Ŝ kadłub. Wszystkie kołowrotki i ła ń cuchy pokrywała rdza. Ale urz ą dzenia wydawały si ę
sprawne. W przeciwie ń stwie do d ź wigów, które robiły wra Ŝ enie, jakby nie działały od lat.
Wsz ę dzie walały si ę zniszczone beczki, narz ę dzia i złom. Morales pierwszy raz widział statek w takim stanie.
Wspi ą ł si ę po drabince na mostek. Od przegród odpryskiwała farba, szyby w bulajach były pop ę kane i po Ŝ ółkłe. Przystan ą ł, w ko ń cu
otworzył drzwi. Wn ę trze frachtowca nie ró Ŝ niło si ę od tego, co zobaczył wcze ś niej. Na pulpitach i tekowym pokładzie brudnej sterowni widniały
ś lady gaszenia papierosów. Na parapetach okiennych le Ŝ ały martwe muchy. Cuchn ę ło. W takiej scenerii rezydował kapitan “Oregona”.
Moralesa powitał zwalisty typ z wielkim brzuchem wisz ą cym nad paskiem spodni. Jego twarz zdobiły szramy i złamany nos skrzywiony w
lewo. G ę ste czarne włosy były zaczesane do tyłu i przylizane jakim ś tłustym kremem, broda zmierzwiona. Miał przekrwione, czerwone oczy i
br ą zowo Ŝ ółte z ę by. Jego ramiona pokrywały niebieskie tatua Ŝ e. Nosił brudn ą czapk ę jachtow ą i stary kombinezon. Tropikalny upał i wilgotne
powietrze w sterowni, w której nie było klimatyzacji, czyniły jeszcze trudniejszym do zniesienia fakt, Ŝ e facet nie k ą pał si ę co najmniej od
miesi ą ca.
Typ wyci ą gn ą ł do Moralesa spocon ą r ę k ę .
- Miło mi pana widzie ć - odezwał si ę po angielsku. - Kapitan Jed Smith.
- Jesus Morales, pilot z zarz ą du portu w Santiago.
Morales poczuł si ę niepewnie. Smith mówił po angielsku z ameryka ń skim akcentem. Pilot nie spodziewał si ę tego na statku
zarejestrowanym w Iranie.
Smith wr ę czył mu plik papierów.
- To nasza rejestracja i manifest okr ę towy.
Morales ledwo rzucił okiem na dokumenty. Urz ę dnicy portowi przestudiuj ą je dokładniej. Jego obchodziło tylko to, czy statek ma
zezwolenie na wej ś cie do portu. Zwrócił papiery kapitanowi.
- Mo Ŝ emy rusza ć ? - zapytał.
Smith wskazał mu drewniane koło sterowe. Wygl ą dało bardzo staromodnie na statku zbudowanym w latach sze ść dziesi ą tych XX wieku.
- Statek jest pa ń ski, senior Morales. W którym basenie portowym przycumujemy?
- Do czwartku w Ŝ adnym nie ma miejsca. Na razie b ę dziecie musieli rzuci ć kotwic ę na ś rodku portu.
- To cztery dni. Nie mamy czasu siedzie ć tak długo z zało Ŝ onymi r ę kami i czeka ć na wyładunek.
Morales wzruszył ramionami.
- Nic na to nie poradz ę . Po zniesieniu embarga baseny portowe s ą pełne statków wyładowuj ą cych maszyny rolnicze i samochody. Te towary
maj ą pierwsze ń stwo przed waszym ładunkiem.
Smith wyrzucił r ę ce do góry.
- W porz ą dku. Nie pierwszy raz b ę dziemy musieli czeka ć . - Wyszczerzył w u ś miechu spróchniałe z ę by. - W takim razie ja i moja załoga
zejdziemy na l ą d i zaprzyja ź nimy si ę z waszymi kobietami.
Na my ś l o tym Moralesowi przeszły ciarki po plecach. Bez dalszej dyskusji podszedł do steru. Smith zadzwonił do maszynowni i wydał
rozkaz “naprzód”. Pilot poczuł przez pokład wibracje silników i stary, zdezelowany statek znów ruszył w drog ę . Morales wycelował dziób
frachtowca w w ą skie wej ś cie do portu, znajduj ą ce si ę mi ę dzy dwoma wysokimi urwiskami.
Farwater w kształcie miechów prowadz ą cy w gł ą b zatoki był widoczny dopiero z bliska. Z prawej strony, sze ść dziesi ą t metrów powy Ŝ ej
poziomu morza, wznosiła si ę stara, kolonialna twierdza Morro.
Morales zauwa Ŝ ył, Ŝ e Smitha i jego podejrzan ą załog ę na mostku interesuj ą stanowiska obronne na zboczu wzgórza, zbudowane w czasach,
gdy Fidel Castro obawiał si ę ameryka ń skiego ataku na Kub ę . Przygl ą dali si ę przez drogie lornetki rozmieszczeniu artylerii i wyrzutni
rakietowych.
Pilot u ś miechn ą ł si ę do siebie. Niech si ę napatrz ą do woli. Wi ę kszo ść stanowisk obronnych była opuszczona. Tylko w dwóch małych
bunkrach pozostał niewielki oddział wojsk rakietowych na wypadek, gdyby do portu chciał wtargn ąć intruz, co było mało prawdopodobne.
Morales zr ę cznie prowadził “Oregona” kr ę tym szlakiem wodnym mi ę dzy bojami farwaterowymi i wkrótce ukazało si ę miasto Santiago
otaczaj ą ce rozległy kolisty port. Co ś dziwnego dzieje si ę ze sterem, pomy ś lał. Ledwo zauwa Ŝ alnie, ale jednak. Przy ka Ŝ dym obrocie koła statek
reagował dopiero po krótkiej zwłoce.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin