23 - Clive Cussler - Złoty Budda.pdf
(
1229 KB
)
Pobierz
Clive Cussler - Z³oty Budda.rtf
Clive Cussler
&
Craig Dirgo
ZŁOTY BUDDA
PROLOG
31 MARCA 1959
P
ą
ki kwiatów wła
ś
nie zaczynały p
ę
ka
ć
. Park otaczaj
ą
cy pałac letni w Norbulingce wygl
ą
dał pi
ę
knie. Wewn
ą
trz ogradzaj
ą
cych go wysokich
murów rosły drzewa i rozci
ą
gały si
ę
bujne ogrody. W samym ich
ś
rodku wznosił si
ę
ni
Ŝ
szy,
Ŝ
ółty mur wewn
ę
trzny. Przez furtk
ę
przej
ść
mógł
tylko dalajlama, jego doradcy i kilku wybranych mnichów. Za murem, po
ś
ród stawów, znajdowała si
ę
bowiem
ś
wi
ą
tynia i siedziba dalajlamy.
Oaza porz
ą
dku i spokoju w kraju pogr
ąŜ
onym w chaosie.
Na zboczu pobliskiego wzgórza stał okazały pałac zimowy Potala. Masywna bryła gmachu zdawała si
ę
zst
ę
powa
ć
ze zbocza. Ponad tysi
ą
c
komnat wzniesionej przed wiekami budowli zajmowały setki mnichów. Ze
ś
rodkowych kondygnacji siedmiopi
ę
trowego pałacu zygzakiem w dół
prowadziły kamienne stopnie i ko
ń
czyły si
ę
przy gigantycznym murze, który tworzył podstaw
ę
kolosa. Precyzyjnie uło
Ŝ
one kamienie pi
ę
ły si
ę
na wysoko
ść
niemal dwudziestu pi
ę
ciu metrów.
U podnó
Ŝ
a wzniesienia, w namiotach rozstawionych na płaskim terenie, zebrały si
ę
tysi
ą
ce Tybeta
ń
czyków. Tak jak inna du
Ŝ
a grupa w
Norbulingce, przybyli tu, by chroni
ć
swojego duchowego przywódc
ę
. W przeciwie
ń
stwie do znienawidzonych Chi
ń
czyków, okupuj
ą
cych ich
kraj, wie
ś
niacy nie nosili karabinów, lecz no
Ŝ
e i łuki. Zamiast broni palnej mieli tylko własne ciała i odwag
ę
. Byli w mniejszo
ś
ci, ale bez
wahania oddaliby
Ŝ
ycie za swojego przywódc
ę
.
Wystarczyłoby jedno słowo dalajlamy.
W
ś
wi
ą
tyni za
Ŝ
ółtym murem dalajlama modlił si
ę
do swojego osobistego opiekuna Mahakali. Chi
ń
czycy zaproponowali mu go
ś
cin
ę
w
kwaterze głównej,
Ŝ
eby zapewni
ć
mu ochron
ę
, ale wiedział,
Ŝ
e powodem tego zaproszenia nie była troska o jego osob
ę
. To wła
ś
nie Chi
ń
czyków
musiał si
ę
strzec. Ich prawdziwe zamiary opisane były w li
ś
cie, który wła
ś
nie otrzymał od Ngabo Ngawanga Jigme, gubernatora Chamdo. Po
rozmowie z chi
ń
skim generałem Tanem, dowódc
ą
wojskowym regionu, Jigme był pewien,
Ŝ
e Chi
ń
czycy planuj
ą
otworzy
ć
ogie
ń
do tłumu, aby
go rozproszy
ć
.
Gdyby tak si
ę
stało, zgin
ę
łoby mnóstwo ludzi.
Dalajlama podniósł si
ę
z kolan, podszedł do stołu i potrz
ą
sn
ą
ł dzwonkiem. Niemal natychmiast otworzyły si
ę
drzwi i wszedł szef Kusun
Depon, osobistej ochrony dalajlamy. Na zewn
ą
trz stało paru gro
ź
nie wygl
ą
daj
ą
cych wojowników Sing Gha. Ka
Ŝ
dy mierzył ponad dwa metry.
W
ą
saci, w czarnych strojach, wydawali si
ę
jeszcze pot
ęŜ
niejsi i niezwyci
ęŜ
eni.
Obok nich siedziało czujnie kilka mastifów tybeta
ń
skich, nazywanych tu dog-khyi.
- Wezwij proroka - polecił cicho dalajlama.
Langston Overholt III
ś
ledził przebieg wydarze
ń
ze swojej siedziby w Lhasie. Stał obok radiooperatora, który manipulował przy aparacie.
- Sytuacja krytyczna, odbiór.
Radiooperator wyregulował pokr
ę
tła,
Ŝ
eby zredukowa
ć
zakłócenia.
- Czerwony kogut chyba wejdzie do kurnika, odbiór.
Operator uwa
Ŝ
nie obserwował wska
ź
niki.
- Potrzebne natychmiastowe wsparcie, odbiór.
Znów zwłoka, gdy operator regulował aparat.
- Zalecam orły i wielbł
ą
dy, odbiór.
M
ęŜ
czyzna milczał, kiedy radio o
Ŝ
yło i na zielonych wska
ź
nikach pojawiły si
ę
znów faluj
ą
ce linie. Słowa poszły w eter, na reszt
ę
nie mieli
wpływu. Overholt chciał dosta
ć
samoloty. Natychmiast.
Prorok, Dorje Drakden, pogr
ąŜ
ony był w gł
ę
bokim transie. Przez małe okno wysoko w
ś
cianie
ś
wi
ą
tyni wpadało zachodz
ą
ce sło
ń
ce, a jego
promie
ń
o
ś
wietlał kadzielnic
ę
. W blasku unosiły si
ę
smugi dymu, powietrze pachniało cynamonem. Dalajlama siedział po turecku na poduszce
pod
ś
cian
ą
, kilka kroków od Drakdena. Prorok kl
ę
czał skulony i dotykał czołem drewnianej podłogi. Nagle przemówił gł
ę
bokim głosem:
- Wyjed
ź
dzi
ś
w nocy. Uciekaj!
Potem wstał z zamkni
ę
tymi oczami, podszedł do stołu i zatrzymał si
ę
dokładnie trzydzie
ś
ci centymetrów od niego. Wzi
ą
ł g
ę
sie pióro i
zanurzył w atramencie. Narysował na kartce papieru szczegółow
ą
map
ę
i osun
ą
ł si
ę
na ziemi
ę
.
Dalajlama podbiegł do niego, uniósł mu głow
ę
i poklepał po policzku. Prorok zacz
ą
ł powoli odzyskiwa
ć
przytomno
ść
. Dalajlama wsun
ą
ł mu
poduszk
ę
pod głow
ę
, wstał i nalał do kubka wody z glinianego dzbana. Wrócił da proroka i przysun
ą
ł mu kubek do ust.
- Pij, Dorje - powiedział cicho.
Starzec powoli doszedł do siebie i usiadł z trudem. Kiedy tylko dalajlama upewnił si
ę
,
Ŝ
e prorokowi nic nie grozi, podszedł do stołu i
przyjrzał si
ę
narysowanej mapie.
Wskazywała drog
ę
jego ucieczki z Lhasy do granicy z Indiami.
Overholt wrodził si
ę
w swoich przodków. W ka
Ŝ
dej wojnie, jak
ą
Stany Zjednoczone prowadziły od czasów swojego powstania, brał udział
co najmniej jeden członek rodziny. Jego dziadek był szpiegiem w wojnie secesyjne, ojciec - podczas I wojny
ś
wiatowej, a Langston III słu
Ŝ
ył w
czasie II wojny
ś
wiatowej w OSS, biurze słu
Ŝ
b strategicznych, zanim przeniósł si
ę
do CIA, utworzonej w 1947 roku. Overholt miał trzydzie
ś
ci
trzy lata i od pi
ę
tnastu zajmował si
ę
szpiegostwem.
Pierwszy raz w swojej karierze miał do czynienia z tak gro
ź
n
ą
sytuacj
ą
. W niebezpiecze
ń
stwie nie znajdował si
ę
król czy królowa, biskup
czy dyktator. Chodziło o zwierzchnika jednego z Ko
ś
ciołów. O człowieka, który był uosobieniem Boga. O przywódc
ę
religijnego, kontynuatora
tradycji zapocz
ą
tkowanej w 1351 roku. Trzeba było działa
ć
szybko, zanim komuni
ś
ci osadz
ą
go w wi
ę
zieniu. Potem ta partia szachów b
ę
dzie
zako
ń
czona.
Wiadomo
ść
Overholta odebrano w Mandalaj w Birmie i przekazano do Sajgonu, stamt
ą
d do Manili, potem bezpiecznym kablem
podwodnym do Long Beach w Kalifornii, a w ko
ń
cu do Waszyngtonu.
Wraz z pogarszaniem si
ę
sytuacji w Tybecie CIA zacz
ę
ła gromadzi
ć
siły powietrzne w Birmie. Grupa była za mała,
Ŝ
eby pokona
ć
Chi
ń
czyków, ale wystarczaj
ą
co du
Ŝ
a, by ich spowolni
ć
, dopóki do akcji nie wejd
ą
oddziały l
ą
dowe wyposa
Ŝ
one w bro
ń
ci
ęŜ
k
ą
.
Eskadra zamaskowana jako Himalajskie Linie Lotnicze składała si
ę
z czternastu samolotów C-47. Dziesi
ęć
mogło zrzuci
ć
zaopatrzenie,
cztery przerobiono na maszyny bojowe. Wspierało je sze
ść
my
ś
liwców F-86 i jeden ci
ęŜ
ki bombowiec B-52, który wła
ś
nie zszedł z ta
ś
my
monta
Ŝ
owej w fabryce Boeinga.
Alan Dulles, dyrektor CIA, siedział w Gabinecie Owalnym, palił fajk
ę
i wyja
ś
niał sytuacj
ę
prezydentowi Eisenhowerowi. Potem odchylił si
ę
do tyłu w fotelu i dał mu kilka chwil do namysłu. Zapadła cisza.
1
- Panie prezydencie - odezwał si
ę
w ko
ń
cu Dulles - pozwolili
ś
my sobie zorganizowa
ć
w Birmie grup
ę
uderzeniow
ą
. Wystarczy jedno
pa
ń
skie słowo,
Ŝ
eby za godzin
ę
była w powietrzu.
Od czasu swojej elekcji w roku 1952 Eisenhower borykał si
ę
z komisj
ą
McCarthy'ego, tropi
ą
c
ą
wpływy komunistów w rz
ą
dzie, wysłał
pierwszych doradców do Wietnamu i przeszedł atak serca. Musiał skierowa
ć
dziesi
ęć
tysi
ę
cy
Ŝ
ołnierzy do Little Rock w Arkansas,
Ŝ
eby
uspokoi
ć
zamieszki rasowe. Widział, jak Rosjanie pierwsi wysyłaj
ą
człowieka w kosmos, wyprzedzaj
ą
c Amerykanów, i był
ś
wiadkiem
ukamienowania swojego wiceprezydenta przez wrogi tłum w Ameryce Łaci
ń
skiej. Teraz Kuba, le
Ŝą
ca zaledwie osiemdziesi
ą
t mil morskich od
wybrze
Ŝ
a Stanów Zjednoczonych, miała komunistycznego przywódc
ę
. Polityka zaczynała go stanowczo m
ę
czy
ć
.
- Nie, Alan - odrzekł cicho po chwili milczenia. - B
ę
d
ą
c generałem, nauczyłem si
ę
,
Ŝ
e trzeba wiedzie
ć
, gdzie i kiedy mo
Ŝ
na walczy
ć
. Teraz
lepiej powstrzyma
ć
si
ę
od interwencji w Tybecie.
Dulles wstał i u
ś
cisn
ą
ł mu dło
ń
.
- Zawiadomi
ę
moich ludzi - powiedział.
Na ameryka
ń
skim stanowisku dowodzenia w Lhasie popielniczka na stole obok radia była pełna niedopałków. Min
ę
ło ju
Ŝ
kilka godzin od
wysłania meldunku, a na razie nadeszło tylko potwierdzenie,
Ŝ
e wiadomo
ść
radiowa została odebrana. Co trzydzie
ś
ci minut tybeta
ń
scy ł
ą
cznicy
dostarczali informacje. Obserwatorzy meldowali,
Ŝ
e tłumy przed pałacami w Lhasie rosn
ą
z minuty na minut
ę
, ale nie byli w stanie dokładnie
oceni
ć
ich liczebno
ś
ci. Z gór wci
ąŜ
napływali Tybeta
ń
czycy, dzier
Ŝą
c kije, kamienie i no
Ŝ
e.
Ś
wietnie uzbrojeni Chi
ń
czycy mogli ich
zmasakrowa
ć
.
ś
ołnierze nie podejmowali na razie
Ŝ
adnych działa
ń
, ale meldunki mówiły o koncentracji chi
ń
skich oddziałów na drogach do stolicy.
Overholt widział to samo pi
ęć
lat wcze
ś
niej w Gwatemali, kiedy rozszalał si
ę
tłum wspierany przez antykomunistycznych rebeliantów pod
przywództwem Carlosa Armasa. Zapanował chaos. Siły prezydenta Jacoba Arbenza zacz
ę
ły strzela
ć
do ci
Ŝ
by,
Ŝ
eby przywróci
ć
porz
ą
dek i przed
ś
witem szpitale i kostnice były przepełnione. Demonstracj
ę
zorganizował Overholt i ta
ś
wiadomo
ść
ci
ąŜ
yła mu na sumieniu.
Radio o
Ŝ
yło.
- Cylinder odmawia, odbiór.
Overholtowi na moment zamarło serce. Samoloty, na które liczył, nie przylec
ą
.
- Tata Nied
ź
wied
ź
zamiecie w razie potrzeby
ś
cie
Ŝ
k
ę
w czasie odwrotu. Zalecamy wyjazd i pó
ź
niejsz
ą
podró
Ŝ
, odbiór.
Eisenhower nie zgodził si
ę
na zaatakowanie Lhasy, pomy
ś
lał Overholt. Ale Dulles na własn
ą
r
ę
k
ę
osłoni ucieczk
ę
z Tybetu, je
ś
li do tego
dojdzie. Je
ś
li Overholt wszystko dobrze rozegra, nie b
ę
dzie musiał nara
Ŝ
a
ć
tyłka swojego szefa.
- Prosz
ę
pana? - zapytał radiooperator.
Overholt otrz
ą
sn
ą
ł si
ę
z zamy
ś
lenia.
- Czekaj
ą
na odpowied
ź
- powiedział cicho operator.
Overholt si
ę
gn
ą
ł po mikrofon.
- Przyj
ą
łem. Zgadzam si
ę
. I dzi
ę
kuj
ę
Tacie Nied
ź
wiedziowi za gest. Odezwiemy si
ę
z trasy. Zamykamy biuro, odbiór.
Radiooperator podniósł wzrok na Overholta.
- To chyba tyle.
- Rozwal wszystko - polecił cicho Overholt. - Znikamy st
ą
d.
Za
Ŝ
ółtym murem trwały gor
ą
czkowe przygotowania do ucieczki dalajlamy za granic
ę
. Overholt, wpuszczony przez ochron
ę
, czekał w
pokoju administracyjnym. Po pi
ę
ciu minutach do biura wszedł dalajlama w ciemnych okularach i
Ŝ
ółtej szacie. Duchowy przywódca Tybetu
wygl
ą
dał na zm
ę
czonego, ale pogodzonego z losem.
- Widz
ę
po twojej minie - zacz
ą
ł cicho -
Ŝ
e pomoc nie nadejdzie.
- Bardzo mi przykro, Wasza
Ś
wi
ą
tobliwo
ść
- odrzekł Overholt. - Robiłem, co mogłem.
- Wiem, Langston. Sytuacja jest, jaka jest - zauwa
Ŝ
ył dalajlama. - Tote
Ŝ
zdecydowałem si
ę
na emigracj
ę
. Nie mog
ę
ryzykowa
ć
,
Ŝ
e mój naród
zostanie zmasakrowany.
Overholt spodziewał si
ę
,
Ŝ
e b
ę
dzie musiał u
Ŝ
y
ć
całej swojej siły perswazji,
Ŝ
eby nakłoni
ć
dalajlam
ę
do ucieczki. Tymczasem okazało si
ę
,
Ŝ
e
decyzja ju
Ŝ
zapadła. Powinien był to przewidzie
ć
- znał przywódc
ę
Tybetu od lat i nigdy nie w
ą
tpił w jego trosk
ę
o swój naród.
- Moi ludzie i ja chcieliby
ś
my towarzyszy
ć
Waszej
Ś
wi
ą
tobliwo
ś
ci - powiedział. - Mamy szczegółowe mapy, radia i zaopatrzenie.
- B
ę
dziemy zadowoleni, je
ś
li przył
ą
czycie si
ę
do nas - odrzekł dalajlama. - Niedługo wyruszamy.
Odwrócił si
ę
,
Ŝ
eby wyj
ść
.
-
ś
ałuj
ę
,
Ŝ
e nie mogłem zrobi
ć
wi
ę
cej - odezwał si
ę
Overholt.
- Jest, jak jest - powtórzył dalajlama, stoj
ą
c ju
Ŝ
przy drzwiach. - Zbierz swoich ludzi, spotkamy si
ę
nad rzek
ą
.
Wysoko nad Norbulingk
ą
niebo usiane było gwiazdami. Do pełni brakowało kilku dni. Ziemi
ę
o
ś
wietlał
Ŝ
ółty, rozproszony blask ksi
ęŜ
yca.
Wokół panowała cisza i spokój. Nocne ptaki, które zwykle
ś
piewały o tej porze, milczały. Oswojone zwierz
ę
ta trzymane w specjalnie
wydzielonej cz
ęś
ci ogrodu - pi
Ŝ
mowiec, kozice górskie, wielbł
ą
dy i stary tygrys oraz biegaj
ą
ce na wolno
ś
ci pawie - tak
Ŝ
e nie hałasowały. Lekki
wiatr od Himalajów przynosił zapach sosnowych lasów i zmian.
Ze zbocza wysokiego wzgórza za miastem dobiegł przera
Ŝ
aj
ą
cy ryk
ś
nie
Ŝ
nej pantery.
Dalajlama omiótł wzrokiem okolic
ę
, potem zamkn
ą
ł oczy i wyobraził sobie swój powrót. Zamiast szaty i peleryny wło
Ŝ
ył spodnie i czarny
wełniany płaszcz. Na lewym ramieniu zawiesił karabin, na prawym miał zrolowane ceremonialne thangka - starodawny haftowany gobelin z
jedwabiu.
- Jestem gotowy - powiedział do swojego chikyah kenpo, szefa sztabu. - Zapakowałe
ś
pos
ą
g?
- Jest bezpieczny w skrzyni i pod stra
Ŝą
. Nasi ludzie b
ę
d
ą
go strzec za wszelk
ą
cen
ę
.
- Powinni - odrzekł cicho dalajlama.
Obaj m
ęŜ
czy
ź
ni wyszli przez furtk
ę
w
Ŝ
ółtym murze.
Chikyah kenpo trzymał wielk
ą
, zakrzywion
ą
zdobion
ą
klejnotami szabl
ę
. Wsun
ą
ł j
ą
do skórzanej pochwy i spojrzał na swojego mistrza.
- Prosz
ę
by
ć
blisko mnie.
Eskortowani przez Kusun Depon przeszli przez zewn
ę
trzn
ą
bram
ę
i wmieszali si
ę
w tłum. Orszak szybko posuwał si
ę
wydeptan
ą
ś
cie
Ŝ
k
ą
.
Dwaj członkowie ochrony zostali z tyłu i sprawdzili, czy nikt nie
ś
ledzi uciekinierów. Nie zauwa
Ŝ
yli nic podejrzanego, wi
ę
c przesun
ę
li si
ę
naprzód i zmieniła ich nast
ę
pna para, aby zabezpieczy
ć
tyły. Inni stra
Ŝ
nicy wypatrywali niebezpiecze
ń
stwa przed grup
ą
. Droga była wolna.
Wielki mnich na tyłach orszaku ci
ą
gn
ą
ł wózek z pos
ą
giem. Trzymał mocno uchwyty i p
ę
dził przed siebie niczym rikszarz spó
ź
niony na
spotkanie z umówionym pasa
Ŝ
erem.
Wszyscy biegli truchtem i odgłos ich kroków przypominał stłumione klaskanie.
Usłyszeli szum wody i poczuli zapach mchu. Dotarli do dopływu rzeki Kyichu. Przeprawili si
ę
po kamieniach na drug
ą
stron
ę
i ruszyli dalej.
2
Na przeciwległym brzegu Kyichu Overholt spojrzał na fosforyzowan
ą
tarcz
ę
zegarka i przest
ą
pił z nogi na nog
ę
. Kilka tuzinów ludzi z
Kusun Depon, przysłanych par
ę
godzin wcze
ś
niej, zajmowało si
ę
ko
ń
mi i mułami, dzi
ę
ki którym uciekinierzy mieli szybciej opu
ś
ci
ć
kraj.
Stra
Ŝ
nicy patrzyli na jasnowłosego Amerykanina z rezygnacj
ą
, ale bez niech
ę
ci czy strachu.
Przebyli rzek
ę
na kilku du
Ŝ
ych promach, które teraz, przycumowane ponownie na drugim brzegu, czekały na przybycie dalajlamy. Overholt
dostrzegł za wod
ą
krótki błysk
ś
wiatła. Sygnał oznaczał,
Ŝ
e droga jest wolna. W blasku ksi
ęŜ
yca zobaczył, jak promy szybko zapełniaj
ą
si
ę
lud
ź
mi. Po paru minutach usłyszał odgłos wioseł uderzaj
ą
cych o wod
ę
.
Pierwszy prom przybił do kamienistej pla
Ŝ
y i na l
ą
d zszedł dalajlama.
- Langston - powiedział - udało ci si
ę
niepostrze
Ŝ
enie wymkn
ąć
ze stolicy?
- Tak, Wasza
Ś
wi
ą
tobliwo
ść
.
- Wszyscy twoi ludzie s
ą
tutaj?
Overholt wskazał swój siedmioosobowy oddział. M
ęŜ
czy
ź
ni stali z boku z kilkoma kuframi wojskowymi i sprz
ę
tem.
Gdy drugi prom dotarł do brzegu, chikyah kenpo kazał swoim ludziom wsi
ąść
na konie.
ś
ołnierze wzi
ę
li długie drzewce z jedwabnymi
chor
ą
gwiami. Wierzchowcom zało
Ŝ
ono wcze
ś
niej ceremonialne okrycia i ozdoby. Rozległ si
ę
przytłumiony d
ź
wi
ę
k tr
ą
bki. Nadszedł czas
wymarszu.
Overholt i jego ludzie z pomoc
ą
Tybeta
ń
czyków dosiedli koni i pojechali szeregiem za dalajlam
ą
. O wschodzie sło
ń
ca byli daleko od Lhasy.
Po dwóch dniach podró
Ŝ
y, w czasie której pokonali niemal pi
ę
ciokilometrow
ą
przeł
ę
cz Che-La i przeprawili si
ę
przez rzek
ę
Tsangpo,
uciekinierzy zatrzymali si
ę
na noc w klasztorze w Ra-Me. Tu dogonili ich konni posła
ń
cy z wiadomo
ś
ci
ą
,
Ŝ
e w Norbulingce Chi
ń
czycy
otworzyli ogie
ń
z karabinów maszynowych do bezbronnego tłumu. Zabili tysi
ą
ce ludzi. Dalajlama zbladł.
Overholt składał przez radio meldunki o tym, jak
ą
cz
ęść
trasy ju
Ŝ
pokonali i czuł ulg
ę
,
Ŝ
e nie trzeba wzywa
ć
pomocy. Wybrano tak
ą
drog
ę
,
Ŝ
eby unikn
ąć
spotkania z Chi
ń
czykami. Amerykanin i jego ludzie byli wyko
ń
czeni, ale twardzi Nepalczycy parli naprzód. Zostawili za sob
ą
miasto Lhuntse Dzong i wie
ś
Jhora.
Byli niecały dzie
ń
drogi od przeł
ę
czy Karpo, za któr
ą
ju
Ŝ
le
Ŝ
ały Indie.
Wtedy zacz
ą
ł pada
ć
ś
nieg. Nad Mangmangiem, ostatnim tybeta
ń
skim miastem przed granic
ą
, rozszalała si
ę
zamie
ć
. Dalajlama był zm
ę
czony
podró
Ŝą
i przygn
ę
biony wiadomo
ś
ci
ą
o
ś
mierci tylu rodaków. Zachorował. Ostatnia noc w ojczy
ź
nie była dla niego m
ę
k
ą
.
ś
eby ułatwi
ć
mu podró
Ŝ
, posadzono go na grzbiecie dzomo - jaka skrzy
Ŝ
owanego z koniem. Gdy zwierz
ę
wspinało si
ę
na zbocze przeł
ę
czy
Karpo, dalajlama zatrzymał je i po raz ostatni popatrzył na swój ukochany Tybet.
Overholt podjechał bli
Ŝ
ej na koniu. Zaczekał, a
Ŝ
Dalajlama spojrzy na niego.
- Mój kraj nie zapomni o Tybecie - zapewnił. - Pewnego dnia sprowadzimy Wasz
ą
Ś
wi
ą
tobliwo
ść
z powrotem.
Dalajlama skin
ą
ł głow
ą
, poklepał dzomo po karku i skierował si
ę
ku granicy. Z tyłu kolumny mnich ci
ą
gn
ą
cy wózek z bezcennym
artefaktem pokonał górski grzbiet, zaparł si
ę
nogami i ruszył w dół zbocza. Ponad dwustusiedemdziesi
ę
ciokilogramowy ci
ęŜ
ar, który tak trudno
było wci
ą
gn
ąć
na gór
ę
, teraz próbował si
ę
uwolni
ć
. Mnich wbił pi
ę
ty w ziemi
ę
.
3
1
CZASY WSPÓŁCZESNE
Była ósma wieczorem. Z południa, niczym ciemny owad pełzn
ą
cy po niebieskim, wygniecionym obrusie, stary, zniszczony statek handlowy
przedzierał si
ę
przez fale Morza Karaibskiego w stron
ę
wej
ś
cia do kuba
ń
skiego portu w Santiago. Wschodnia bryza rozwiewała dym z
pojedynczego komina, za horyzontem chowała si
ę
wielka, pomara
ń
czowa kula zachodz
ą
cego sło
ń
ca.
Statek był jednym z ostatnich trampów parowych. Podró
Ŝ
ował anonimowo do odległych, egzotycznych portów
ś
wiata. Niewiele takich
frachtowców pozostało na morzu. Nie kursowały na regularnych szlakach
Ŝ
eglugowych. Ich trasy zale
Ŝ
ały od ładunku i jego wła
ś
ciciela. Punkt
docelowy zmieniał si
ę
w ka
Ŝ
dym porcie. Statek przybijał do nabrze
Ŝ
a, wyładowywał towar i znikał jak widmo.
W odległo
ś
ci dwóch mil morskich od l
ą
du do frachtowca zbli
Ŝ
yła si
ę
niewielka łód
ź
, zawróciła i wzi
ę
ła kurs równoległy do statku.
Kieruj
ą
cy ni
ą
pilot podpłyn
ą
ł do zardzewiałego kadłuba, z otwartego włazu opuszczono dla niego drabink
ę
.
M
ęŜ
czyzna wygl
ą
dał na nieco ponad pi
ęć
dziesi
ą
t lat. Miał ciemn
ą
skór
ę
i g
ę
ste siwe włosy. Popatrzył w gór
ę
na stary frachtowiec. Farba
niegdy
ś
czarna teraz wyblakła, a kadłub wymagał czyszczenia i malowania. Pod ka
Ŝ
dym otworem widniały rdzawe zacieki. Wielka kotwica
tkwi
ą
ca ciasno w kluzie była prawie zupełnie skorodowana. Pilot z trudem odczytał napis na dziobie. Stary, zniszczony frachtowiec nazywał si
ę
“Oregon”.
Jesus Morales z niedowierzaniem pokr
ę
cił głow
ą
. Cud,
Ŝ
e ten statek nie trafił na złom dwadzie
ś
cia lat temu, pomy
ś
lał. Wygl
ą
da bardziej na
wrak ni
Ŝ
na sprawny frachtowiec. Ciekawe, czy partyjni biurokraci w Ministerstwie Transportu wiedz
ą
, w jakim stanie jest statek, który
przywiózł nawozy sztuczne na pola cukrowe i tytoniowe. Nie mógł uwierzy
ć
,
Ŝ
e ten wrak przeszedł morsk
ą
inspekcj
ę
ubezpieczeniow
ą
.
Kiedy frachtowiec zwolnił niemal do zera, Morales stan
ą
ł przy relingu. Odbojniki łodzi uderzyły o kadłub statku. Pilot zaczekał, a
Ŝ
grzbiet
nadci
ą
gaj
ą
cej fali uniesie łód
ź
, zwinnie przeskoczył z mokrego pokładu na drabink
ę
i wspi
ą
ł si
ę
do włazu. Robił to dziesi
ęć
razy dziennie. Dwaj
ponurzy muskularni marynarze pomogli mu wej
ść
na pokład. Nie u
ś
miechn
ę
li si
ę
na powitanie. Jeden wskazał drabink
ę
prowadz
ą
c
ą
na mostek.
Potem obaj odwrócili si
ę
i zostawili go samego. Morales patrzył, jak odchodz
ą
. Miał nadziej
ę
,
Ŝ
e nie spotka ich nigdy w ciemnym zaułku.
Zanim wszedł na drabink
ę
, przyjrzał si
ę
górnej cz
ęś
ci frachtowca.
Sp
ę
dził wiele lat na morzu i znał si
ę
na statkach. Ocenił długo
ść
frachtowca na sto siedemdziesi
ą
t metrów, szeroko
ść
- na dwadzie
ś
cia trzy.
Pewnie jedenastotysi
ę
cznik, pomy
ś
lał. Do rozładunku słu
Ŝ
yło pi
ęć
d
ź
wigów - dwa za kominem i nadbudow
ą
, trzy na pokładzie dziobowym. W
czasach swojej
ś
wietno
ś
ci statek musiał by
ć
ekspresowym liniowcem. Pilot domy
ś
lał si
ę
,
Ŝ
e został zbudowany i zwodowany we wczesnych
latach sze
ść
dziesi
ą
tych. Na rufie powiewała bandera ira
ń
ska. Morales rzadko je widywał.
Pokład “Oregona” wygl
ą
dał jeszcze gorzej ni
Ŝ
kadłub. Wszystkie kołowrotki i ła
ń
cuchy pokrywała rdza. Ale urz
ą
dzenia wydawały si
ę
sprawne. W przeciwie
ń
stwie do d
ź
wigów, które robiły wra
Ŝ
enie, jakby nie działały od lat.
Wsz
ę
dzie walały si
ę
zniszczone beczki, narz
ę
dzia i złom. Morales pierwszy raz widział statek w takim stanie.
Wspi
ą
ł si
ę
po drabince na mostek. Od przegród odpryskiwała farba, szyby w bulajach były pop
ę
kane i po
Ŝ
ółkłe. Przystan
ą
ł, w ko
ń
cu
otworzył drzwi. Wn
ę
trze frachtowca nie ró
Ŝ
niło si
ę
od tego, co zobaczył wcze
ś
niej. Na pulpitach i tekowym pokładzie brudnej sterowni widniały
ś
lady gaszenia papierosów. Na parapetach okiennych le
Ŝ
ały martwe muchy. Cuchn
ę
ło. W takiej scenerii rezydował kapitan “Oregona”.
Moralesa powitał zwalisty typ z wielkim brzuchem wisz
ą
cym nad paskiem spodni. Jego twarz zdobiły szramy i złamany nos skrzywiony w
lewo. G
ę
ste czarne włosy były zaczesane do tyłu i przylizane jakim
ś
tłustym kremem, broda zmierzwiona. Miał przekrwione, czerwone oczy i
br
ą
zowo
Ŝ
ółte z
ę
by. Jego ramiona pokrywały niebieskie tatua
Ŝ
e. Nosił brudn
ą
czapk
ę
jachtow
ą
i stary kombinezon. Tropikalny upał i wilgotne
powietrze w sterowni, w której nie było klimatyzacji, czyniły jeszcze trudniejszym do zniesienia fakt,
Ŝ
e facet nie k
ą
pał si
ę
co najmniej od
miesi
ą
ca.
Typ wyci
ą
gn
ą
ł do Moralesa spocon
ą
r
ę
k
ę
.
- Miło mi pana widzie
ć
- odezwał si
ę
po angielsku. - Kapitan Jed Smith.
- Jesus Morales, pilot z zarz
ą
du portu w Santiago.
Morales poczuł si
ę
niepewnie. Smith mówił po angielsku z ameryka
ń
skim akcentem. Pilot nie spodziewał si
ę
tego na statku
zarejestrowanym w Iranie.
Smith wr
ę
czył mu plik papierów.
- To nasza rejestracja i manifest okr
ę
towy.
Morales ledwo rzucił okiem na dokumenty. Urz
ę
dnicy portowi przestudiuj
ą
je dokładniej. Jego obchodziło tylko to, czy statek ma
zezwolenie na wej
ś
cie do portu. Zwrócił papiery kapitanowi.
- Mo
Ŝ
emy rusza
ć
? - zapytał.
Smith wskazał mu drewniane koło sterowe. Wygl
ą
dało bardzo staromodnie na statku zbudowanym w latach sze
ść
dziesi
ą
tych XX wieku.
- Statek jest pa
ń
ski, senior Morales. W którym basenie portowym przycumujemy?
- Do czwartku w
Ŝ
adnym nie ma miejsca. Na razie b
ę
dziecie musieli rzuci
ć
kotwic
ę
na
ś
rodku portu.
- To cztery dni. Nie mamy czasu siedzie
ć
tak długo z zało
Ŝ
onymi r
ę
kami i czeka
ć
na wyładunek.
Morales wzruszył ramionami.
- Nic na to nie poradz
ę
. Po zniesieniu embarga baseny portowe s
ą
pełne statków wyładowuj
ą
cych maszyny rolnicze i samochody. Te towary
maj
ą
pierwsze
ń
stwo przed waszym ładunkiem.
Smith wyrzucił r
ę
ce do góry.
- W porz
ą
dku. Nie pierwszy raz b
ę
dziemy musieli czeka
ć
. - Wyszczerzył w u
ś
miechu spróchniałe z
ę
by. - W takim razie ja i moja załoga
zejdziemy na l
ą
d i zaprzyja
ź
nimy si
ę
z waszymi kobietami.
Na my
ś
l o tym Moralesowi przeszły ciarki po plecach. Bez dalszej dyskusji podszedł do steru. Smith zadzwonił do maszynowni i wydał
rozkaz “naprzód”. Pilot poczuł przez pokład wibracje silników i stary, zdezelowany statek znów ruszył w drog
ę
. Morales wycelował dziób
frachtowca w w
ą
skie wej
ś
cie do portu, znajduj
ą
ce si
ę
mi
ę
dzy dwoma wysokimi urwiskami.
Farwater w kształcie miechów prowadz
ą
cy w gł
ą
b zatoki był widoczny dopiero z bliska. Z prawej strony, sze
ść
dziesi
ą
t metrów powy
Ŝ
ej
poziomu morza, wznosiła si
ę
stara, kolonialna twierdza Morro.
Morales zauwa
Ŝ
ył,
Ŝ
e Smitha i jego podejrzan
ą
załog
ę
na mostku interesuj
ą
stanowiska obronne na zboczu wzgórza, zbudowane w czasach,
gdy Fidel Castro obawiał si
ę
ameryka
ń
skiego ataku na Kub
ę
. Przygl
ą
dali si
ę
przez drogie lornetki rozmieszczeniu artylerii i wyrzutni
rakietowych.
Pilot u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do siebie. Niech si
ę
napatrz
ą
do woli. Wi
ę
kszo
ść
stanowisk obronnych była opuszczona. Tylko w dwóch małych
bunkrach pozostał niewielki oddział wojsk rakietowych na wypadek, gdyby do portu chciał wtargn
ąć
intruz, co było mało prawdopodobne.
Morales zr
ę
cznie prowadził “Oregona” kr
ę
tym szlakiem wodnym mi
ę
dzy bojami farwaterowymi i wkrótce ukazało si
ę
miasto Santiago
otaczaj
ą
ce rozległy kolisty port. Co
ś
dziwnego dzieje si
ę
ze sterem, pomy
ś
lał. Ledwo zauwa
Ŝ
alnie, ale jednak. Przy ka
Ŝ
dym obrocie koła statek
reagował dopiero po krótkiej zwłoce.
4
Plik z chomika:
panzer1981
Inne pliki z tego folderu:
Cussler Clive - Meduza.doc
(1820 KB)
04 - Clive Cussler - Vixen 03 (1978) Vixen 03.rtf
(776 KB)
12 - Clive Cussler - Zloto Inkow (1994) Inca Gold.doc
(2617 KB)
10 - Clive Cussler - Smok (1990) Dragon.rtf
(1275 KB)
09 - Clive Cussler - Skarb (1988) Treasure.rtf
(1130 KB)
Inne foldery tego chomika:
Clive Cussler e-book
Cykl Kurt Austin (cały)
NOWE KSIAZKI. CIEKAWE 29.12.2012
Runy
Seria tematyczna Oregon (cała)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin