34 Tajemnica spotkania Małych Urwisów.doc

(531 KB) Pobierz
Krótki wstęp Alfreda Hitchcocka

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

 

 

TAJEMNICA

SPOTKANIA

MAŁYCH URWISÓW

 

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

(Przełożyła: GRAŻYNA SPIECHOWICZ-KRISTENSEN)


Krótki wstęp Alfreda Hitchcocka

 

Poczekajcie chwilkę. Już wyłączam telewizor.

Pozwólcie teraz, że się przedstawię. Nazywam się Alfred Hitchcock. Jestem reżyserem i autorem powieści kryminalnych. Niektóre z moich książek sfilmowano.

Na ogół nie oglądam telewizji. Wyjątek robię tylko dla wiadomości. Ale dzisiaj miałem szczególny powód, żeby obejrzeć pewien program. Występował w nim bowiem jeden z moich młodych przyjaciół.

Muszę przyznać, że nigdy bym go nie poznał. Był jeszcze dzieckiem, kiedy grał w tym serialu komediowym. Ale pragnąłem go obejrzeć, ponieważ wiedziałem, że właśnie wznowienie tego serialu dało począ­tek Tajemnicy spotkania Małych Urwisów.

Tajemnica ta to najnowsza sprawa, w którą wmieszani są moi młodzi przyjaciele, Trzej Detektywi. Na wszelki wypadek opowiem wam nieco o nich, zanim przystąpię do wyjaśnień, jak w tę sprawę zostali wplątani.

Nazywają się Jupiter Jones, Pete Crenshaw Bob Andrews. Miesz­kają w Rocky Beach, niewielkim kalifornijskim miasteczku na wybrzeżu Pacyfiku, niedaleko mojego domu w Malibu i tylko kawałek od Holly­woodu.

Jupiter Jones, zwany przez przyjaciół Jupeem jest Pierwszym De­tektywem. Możecie mi wierzyć, to naprawdę urodzony detektyw. Wiem, co mówię, bo sam pracowałem w tej branży, zanim zostałem reżyserem. Ma on wszystkie niezbędne kwalifikacje, czyniące z człowieka dobrego detektywa: bystre oko, które nie omija żadnych szczegółów sprawy, oraz umiejętność powiązania tych szczegółów i właściwego ich odczy­tania. A co najważniejsze dąży uparcie do celu i nigdy się nie pod daje zanim nie znajdzie właściwej odpowiedzi.

To wcale nie znaczy, że Jupe nie ma wad. Trudno o nim powiedzieć, żeby był specjalnie skromny. A poza tym jest przewrażliwiony na pun­kcie paru rzeczy, na przykład swojej wagi. Nie przejmuje się zbytnio, kiedy przyjaciele nazywają go, no powiedzmy... krępym. Ale jeśli nie chcesz zadzierać z Jupe’em, nigdy, przenigdy nie nazywaj go Tłuściosz­kiem.

Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, to znakomity sportowiec. Świetnie biega, pływa, gra w koszykówkę. To znaczy, że w sytuacjach, w których trzeba podjąć choćby najmniejsze ryzyko, wymagające fizycznej zręcz­ności, wybór pada zazwyczaj na niego. Nie można powiedzieć, żeby Pete lubił ryzykowne sytuacje. Wcale nie. Jeśli mam być szczery, jest najostrożniejszy z całej trójki.

Bob Andrews, Trzeci Detektyw, zajmuje się dokumentacją i prowa­dzi badania. Pracuje dorywczo w bibliotece w Rocky Beach. Jest roz­ważny i rozmiłowany w nauce. Bardzo się przydaje Jupe’owi, ponieważ potrafi zadawać właściwe pytania we właściwych momentach.

Trzej Detektywi dość długo już pracują razem i rozwiązali mnóstwo przedziwnych tajemniczych zagadek. Ale ostatnia sprawa różni się nieco od pozostałych. Jest inna, choćby dlatego, że Pierwszy Detektyw był osobiście zaangażowany w Tajemnicę spotkania Małych Urwisów.

Chodzi o to, że ten dziecięcy aktor, którego przed chwilą oglądałem na ekranie, to właśnie Jupiter Jones. Był on kiedyś jednym z Urwisów, a ich spotkanie po latach zapoczątkowało całą tę historię.

 

Alfred Hitchcock


ROZDZIAŁ 1

 

Nieznana przeszłość Jupe’a

 

Dosyć. Starczy — błagał Jupiter Jones. — Wyłączcie to.

Chłopak wcisnął się tak głęboko w fotel obrotowy, że tylko jego oczy były widoczne sponad sfatygowanego drewnianego biurka. Z ust wydo­bywał mu się jęk. Żywa, inteligentna twarz Jupitera była aż wykrzywiona z bólu. Pierwszy Detektyw wyglądał i jęczał jak człowiek poddawany straszliwym torturom. I właśnie tortura wydawała się być najodpowied­niejszym określeniem.

Torturowano go na oczach jego dwóch najlepszych przyjaciół. I żaden z nich nawet nie kiwnął palcem, żeby mu pomóc. Dwaj pozostali detektywi, Pete Crenshaw i Bob Andrews, chichotali rozba­wieni, od czasu do czasu wybuchając gromkim śmiechem.

Cała trójka znajdowała się w sekretnej Kwaterze Głównej, mieszczą­cej się na teren je składu złomu w Rocky Beach, niewielkim miasteczku na wybrzeżu Pacyfiku, niedaleko Hollywoodu. Pete leżał rozwalony w fotelu bujanym, a jego stopy spoczywały na otwartej szufladzie szafy na akta. Bob siedział na taborecie opierając się plecami o ścianę.

Wszyscy oglądali telewizję. Na ekranie widać było pulchne, chyba trzyletnie dziecko, które siedziało po turecku na stole kuchennym. Ręce dziecka były wykręcone do tyłu i przytrzymywane przez ośmio-, może dziewięcioletniego chłopca o obwisłych powiekach. Trzeci chłopiec mógł mieć około jedenastu lat i właśnie coś mieszał w porcelanowej misce. Był wysoki i chudy, a przez jasne, króciutko przystrzyżone włosy prześwity­wała koścista głowa, niczym posypane solą jajko na twardo. Śmiał się tak idiotycznie, że człowiek zastanawiał się, czy w tej jego jajowatej głowie znajdowało się coś jeszcze oprócz ugotowanego na twardo żółtka.

Och, plosę was głos małego grubaska był zdumiewająca głęboki. — Psestańcie, plosę. Ja nie chcę mieć odly.

Wyłączcie to — Pierwszy Detektyw ponowił swoje błagania. — Już tego nie mogę dłużej znieść.

Ale ja chcę zobaczyć koniec — zaprotestował Pete. — Chcę zobaczyć, jak to się skońcy. To znaczy, chciałem powiedzieć, skończy.

Po co te krzyki, Mały Tłuścioszku — powiedział jeden z chłop­ców na ekranie, czarnoskóry, silnie zbudowany dwunastolatek o sztyw­nych, sterczących włosach, przypominających kolce jeża. Wyśmiewał się z dziecka na równi z tamtymi, ale w jego śmiechu można było wy­czuć pewną łagodność, świadczącą o tym, że tak naprawdę to nie byłby w stanie skrzywdzić tego małego grubaska.

Jeżeli twoi rodzice będą myśleli, że masz odrę — tłumaczył mu monotonnym głosem — to wszyscy inni się zlękną, że my też możemy się zarazić. I wtedy będziemy musieli zostać w domu.

No właśnie — zawtórował mu chłopiec o ogromnych stopach. Będą myśleli, że jesteśmy zaraźliwi.

Ostrzyżony na króciutko urwis, zwany Łysą Czaszką, zakończył mieszanie mikstury w porcelanowej misce i przystąpił do swojego popi­sowego numeru.

Jupe podniósł rękę, żeby zasłonić sobie oczy. Pamięć o tym nume­rze budziła w nim szczególną odrazę. Łysa Czaszka potrafił poruszać uszami i robił to w taki sposób, że ogromne różowe płatki trzęsły się jak galareta.

I na tym się jego aktorskie zdolności kończyły, pomyślał Jupe ze wstrętem, słysząc głośny śmiech Boba i Pete’a.

Stale poruszając uszami, Łysa Czaszka schwycił pędzelek, zanurzył go w misce i zaczął przyozdabiać okrągłą buzię Małego Tłuścioszka czerwonymi kropkami. Dziecko wyrywało się i broniło, ale nie płakało. Jego buzia pozostała czarującą twarzą piegowatego cherubinka.

Tego nie można było powiedzieć o twarzy Jupe’a, który przez zaciś­nięte palce oglądał program, przyglądając się sobie ze stale rosnącym zdumieniem.

Czy to naprawdę był on? Czy możliwe, żeby ten pucołowaty brzdąc w śmiesznych drelichowych spodenkach pozwalający Łysej Czaszce malować czerwone kropki na nosie i policzkach był naprawdę nim, Jupi­terem Jonesem. Pierwszym Detektywem, rozwiązującym zagadki, spra­wiające niekiedy trudności miejscowej policji i samemu komendantowi Reynoldsowi?

Niestety to była prawda i Jupiter wiedział o tym doskonale. Kiedyś w przeszłości był Małym Tłuścioszkiem, jednym z głównych bohaterów serialu o losach Małych Urwisów.

Jupiter robił wszystko, żeby o tym zapomnieć. Ale kiedy przypad­kowo powracał myślami do tamtych lat, wówczas pocieszał się myślą, że to nie on sam wybrał rolę Małego Tłuścioszka.

Jupiter został Małym Urwisem mając trzy lata, a w tym wieku jest się jeszcze o wiele za małym na podejmowanie samodzielnych decyzji. Nie należy myśleć, że Jupiter winą za tę rolę obciążał rodziców. Im rola w serialu wydawała się wielką życiową szansą. Rodzice Jupitera zginęli, kiedy chłopiec miał cztery lata. Z zawodu byli tancerzami i jeździli po całej Kalifornii biorąc udział w różnych konkursach, tańcząc dla pienię­dzy tango albo walce w jarzących się światłami salach balowych. Wystę­powali również w serialach muzycznych, we wszystkich większych studiach, tworząc pełną wdzięku wirującą parę.

Zaprzyjaźnili się wtedy z reżyserem filmowym, który potem wpadał do nich czasami z wizytą. I właśnie w czasie jednej z takich wizyt (O, tego niedzielnego wieczoru Jupiter nigdy nie zapomni!) przedstawiono go reżyserowi.

— Ty też chcesz zostać tancerzem, kiedy dorośniesz, prawda? —za pytał reżyser chłopca.

— Nie — odpowiedział Jupiter bez wahania swoim zdumiewająca głębokim głosem. — Mam zupełnie odmienne zainteresowania. Wołał­bym używać mojego umysłu, a nie ciała. Obawiam się również, że moja koordynacja ruchowa nie jest najlepsza. Za to mam wyborną pamięć.

— A ile ty właściwie masz lat? — zapytał reżyser bojaźliwym głosem człowieka, który dopiero co zobaczył w swoim ogrodzie jedno­rożca.

— Dwa lata i jedenaście miesięcy, proszę pana.

Reżysera zamurowało i dopiero po opuszczeniu domu rodziców Ju­pitera, już siedząc w samochodzie, zamruczał do siebie:

— Ten dzieciak ma wrodzony talent. Tam do licha. Widziałem wielu, ale ten bąk to urodzony aktor.

Po paru dniach zrobiono Jupiterowi próbne zdjęcia filmowe, a już za miesiąc został Małym Tłuścioszkiem i jednym z Małych Urwisów.

W swojej roli osiągnął natychmiastowy sukces. Był nie tylko urodzo­nym aktorem, który umiał czkać, seplenić, śmiać się i płakać na zawoła­nie. Miał również, w odróżnieniu od pozostałych Małych Urwisów, jeszcze jedną rzadką właściwość. Potrafił bez problemu nauczyć się na pamięć całych stronic dialogów. W czasie tego roku, kiedy występował w serialu, nie zapomniał ani jednej repliki, ani jednego zdania. I gdyby nie tragiczna śmierć rodziców, Jupiter mógłby jeszcze latami występo­wać w serialu.

Po śmierci rodziców sierotą zaopiekowali się wujek Tytus i ciocia Matylda Jonesowie. Chłopiec zamieszkał z nimi w Rocky Beach. Pew­nego dnia ciocia Matylda, która była życzliwą i mądrą kobietą, zadała mu życzliwe i mądre pytanie.

— Czy chcesz w dalszym ciągu występować jako Mały Urwis?

— Nie mam na to najmniejszej ochoty — odpowiedział Jupiter.

Chłopiec nie miał nic przeciwko wstawaniu o wpół do czwartej każ­dego ranka, jeździe do studia filmowego albo wysiadywaniu na krześle podczas charakteryzacji, kiedy to malowano mu twarz, szyję i nawet uszy na jasnopomarańczowy kolor, aby mu nadać bardziej „naturalny” filmowy wygląd. Nie przeszkadzało mu także wyczekiwanie godzinami w studiu, podczas gdy kamerzysta wściekał się z powodu świateł. Uwielbiał czytać i rozwiązywać krzyżówki. Szczerze mówiąc nawet wy­powiadanie głupiutkich uwag, seplenienie czy naśladowanie ruchów małego bobasa nie sprawiało mu specjalnej przykrości. Ale było coś, czego Jupiter serdecznie nie cierpiał. Nie cierpiał mianowicie swoich kolegów, Małych Urwisów, a przynajmniej większości z nich.

W przeciwieństwie do Jupitera nie umieli zrozumieć, że wszystko to, co robili na planie filmowym — malowanie kropek na twarzy Małego Tłuścioszka czy też polewanie go wężem ogrodowym dla znalezienia schowanych przez niego słodyczy — jest tylko i wyłącznie grą. Nie byli po prostu w stanie pojąć, że psotne Urwisy, których ludzie podziwiali na ekranie, to jedynie filmowe postaci.

Jego koledzy z ekranu grali swoje role i poza planem filmowym. Jupiter był najmłodszy i najmniejszy i dlatego padał nieustannie ofiarą głupich żartów.

Poniżano go i terroryzowano. Posypywano mu lody pieprzem w cza­sie przerwy na lunch w stołówce studia. Zlepiano mu klejem włosy w charakteryzatorni, a z drelichowych spodenek obcięto wszystkie guziki.

Ale najgorsze było to, że cały czas nazywano go Małym Tłuściosz­kiem. Te puste głowy nie mogły zrozumieć, że on nie jest Małym Tłuś­cioszkiem. W prawdziwym życiu był wyłącznie Jupiterem Jonesem.

To dlatego nie wahał się ani przez sekundę, kiedy ciocia Matylda zapytała go, czy chce w dalszym ciągu grać Małego Urwisa. Jupiter miał wrażenie, że zwabiono go do klatki i zmuszano do przebywania przez długi czas w otoczeniu wyjących i skrzeczących małp i że teraz życzliwa ciocia Matylda pozwala mu opuścić tę klatkę.

Po upływie rocznego kontraktu Jupiter pożegnał na zawsze Małych Urwi­sów. A kiedy zabrakło Małego Tłuścioszka, serial wkrótce zniknął z ekranu.

Jupe zamieszkał z ciocią i wujkiem w ich domu, który zawdzięczał swą nazwę należącemu do nich składowi złomu. W szkole poznał Petea Crenshawa i Boba Andrewsa. Chłopcy szybko się zaprzyjaźnili i zasłynę­li wkrótce jako Trzej Detektywi — odpowiedzialni młodzi detektywi, którzy rozwiązywali poważne i często skomplikowane sprawy kryminalne. Jupiter próbował ze wszystkich sił zapomnieć, że był kiedykolwiek Ma­łym Tłuścioszkiem. I przez wiele lat mu się to udawało.

Ale potem zdarzyło się coś strasznego. W każdym razie strasznego dla Jupea. Studio, które kiedyś wyprodukowało Małych Urwisów, od­sprzedało serial jednej z sieci telewizyjnych. Po raz pierwszy Jupe do­wiedział się o tym, kiedy kolega z klasy poprosił go o autograf. Było to wkrótce po pojawieniu się imienia Jupe’a w miejscowej gazecie w związku z opisem obławy na złodziei pereł i znaczącej roli, jaką Jupe odegrał w tej sprawie.

— Z szacunkiem, Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones — napisał Jupe z dumą na czystej stronie książki do autografów.

Ależ nie. Napisz twoje prawdziwe imię. To, które zrobiło cię sławnym. Mały Tłuścioszek — powiedział jego głupkowaty kolega, wy­rywając kartkę z książki.

I tak było cały czas, przez trzy ostatnie tygodnie roku szkolnego. Jupe miał wrażenie, że wszyscy w szkole mówią tylko o ostatnim odcin­ku Małych Urwisów. Chłopcy i dziewczęta, których Jupe nawet nie znał z widzenia, podchodzili do niego na dziedzińcu szkolnym, żeby mu powiedzieć, jak był zabawny. Dochodziło do tego, że błagali go wręcz, żeby seplenił chichotał jak Mały Tłuścioszek.

— PowiedzPlosę was, psestańcie”.

Życie Jupea stało się koszmarem.

Sytuacja trochę się poprawiła wraz z nastaniem letnich wakacji. Jupe ukrywał się teraz przed swoimi wielbicielami w sekretnej Kwaterze Głów­nej detektywów na terenie składu złomu. Kryjówka mieściła się w przy­czepie kempingowej schowanej przed wzrokiem ciekawskich pod stertą starego żelastwa. Detektywi magli się nawet poszczycić maleńkim tele­wizorem. I właśnie ten telewizor stał się przekleństwem dla Jupea. Pete i Bob domagali się oglądania odcinków Małych Urwisów, kiedy tylko to było możliwe. Niestety, jego przyjaciele naprawdę lubili ten stary serial.

Bob i Pete bawili się w dalszym ciągu znakomicie, wpatrując się w ekran telewizyjny. Łysa Czaszka, kościsty chłopak o króciutkich, jas­nych włosach, właśnie zakończył przyozdabiać twarz Małego Tłuściosz­ka czerwonymi kropkami. Teraz usiłował ściągnąć mu koszulę, żeby zrobić to samo z jego klatką piersiową. Na ekranie drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie i ciemnowłosa, dziewięcioletnia dziewczynka wtargnęła do środka. To była Śliczna Peggy, bohaterka serialu, która często wydobywała Małego Tłuścioszka z opresji w ogóle była jego dobrym duchem.

— Zostaw go w spokoju — powiedziała Śliczna Peggy do Łysej Czaszki.

— Plosę, plosę, psestań — zawtórował jej Mały Tłuścioszek.

Ale Łysa Czaszka ani myślał przestać. Próbował teraz zamknąć Śliczną Peggy w szafie. Niewysoki, krępy chłopiec, zwany Naleśnikiem, o włosach jak kolce jeża, stanął po stronie Peggy. Między Małymi Urwi­sami wywiązała się bójka. Któryś z nich zauważył tort na półce i rzucił nim w Peggy. Nie trafił jednak dziewczynki i tort wylądował na twarzy Małego Tłuścioszka.

— O, baldzo dobze — ucieszył się Mały Tłuścioszek zgarniając krem z nosa i ładując go do buzi. — To znacnie lepse od odly.

— Jupi-ter. Gdzie jesteś?

W głośniku słychać było wołanie cioci Matyldy. Jupe zainstalował mikrofon na podwórku, żeby móc słyszeć ciotkę, kiedy on sam prze­bywał w Kwaterze Głównej. Jej głos oznaczał zazwyczaj tylko jedno — pracę. Jupe nie miał w zasadzie nic przeciwko pracy w składzie złomu, ponieważ pozwalała mu ona opłacać telefon chłopców w Kwaterze Głównej. Z drugiej strony nie sprawiała mu też specjalnej przyjemności. Nawet teraz Jupe wolał pracę umysłową od fizycznej.

Ale dzisiaj głos cioci Matyldy był dla niego wybawieniem. Chłopiec wyskoczył spoza biurka i z westchnieniem ulgi wyłączył telewizor. Słod­ka buzia Małego Tłuścioszka zniknęła z ekranu. Po chwili Trzej Detekty­wi opuścili starannie zamaskowaną Kwaterę Główną wyjściem, zwanym Tajemnicza Furtka Cztery. Ominęli stertę drewna i podeszli do cioci Matyldy od tyłu.

— No, jesteście wreszcie — powiedziała.

Jupe zaczął zdejmować kurtkę.

— Co mam robić? — zapytał.

Ale tym razem cioci Matyldzie nie chodziło o zapędzenie chłopców do roboty. Jakiś mężczyzna chciał rozmawiać z Jupeem i czekał na niego przy furtce.

Jupe ponownie westchnął, ale w jego westchnieniu nie było ulgi. Przez ostatnie parę tygodni mnóstwo ludzi przychodziło do składu zło­mu, pragnąc rozmawiać z chłopcem. Byli to reporterzy gazet z Los Angeles, a nawet z dalekiego San Francisco, którzy odnaleźli go za pośrednictwem studia. Celem tych wizyt było napisanie artykułów typu Gdzie on teraz jest? albo Co się stało z Małym Tłuścioszkiem?”

— Powiedz mu, żeby sobie poszedł — prosił Jupe ciocię Matyldę. Powiedz mu, ze nie chcę z nim rozmawiać.

— Ależ usiłowałam to zrobić, Jupiterze. Ale on nie chce odejść. Mówi, że to bardzo ważne. — Ciocia Matylda uśmiechała się ze współ­czuciem. Doskonale rozumiała Jupitera. Przez ostatnie tygodnie nie­zmordowanie starała się ochraniać go przed natrętnymi reporterami i tabunami ludzi, którzy pro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin