Van der Zee Karen - Jawa, wyspa milosci.doc

(455 KB) Pobierz

 

Karen van der Zee

 

Jawa – wyspa miłości

 

(Hired Wife)

 

 

 


Rozdział 1

 

Drzwi sypialni zaskrzypiały cicho. Kim otworzyła oczy i w świetle księżyca sączącym się przez półotwarte żaluzje, zobaczyła ciemną sylwetkę mężczyzny. Nie miała pojęcia, kim jest tajemniczy człowiek, który bezszelestnie podszedł do jej łóżka. Miał na sobie białą koszulę – to pewne. Wytężyła wzrok. Był wysoki. Miał muskularne ramiona. Zauważyła, że powoli rozpina koszulę, ale wciąż nie mogła rozpoznać jego twarzy. Nieważne, pomyślała.

Za oknem szumiały fale, a liście palm stukały delikatnie o ścianę domu. Promień księżyca wpadł do pokoju i zatrzymał się na szerokiej piersi nieznajomego. Kim przymknęła powieki i uśmiechnęła się w ciemności. Nie miała pojęcia, gdzie jest. Czyżby na jakiejś wyspie? Chyba tak, bo powietrze przesiąknięte było zapachem morza, piasku i egzotycznych kwiatów. Na nagich ramionach czuła lekki podmuch wiatru. Westchnęła głęboko. Powoli opuszczała ją senność. Krew coraz żywiej płynęła jej w żyłach. Szczęście przepełniało ją od czubka głowy po koniuszki palców.

Pragnęła i odurzona czekała na spełnienie pragnień.

Poczuła obok siebie ciało nieznajomego – silne, twarde, gorące. Drgnęła, kiedy ją objął, i przylgnęła do niego cała. Był ogromny, a ona taka mała...

– Witaj, Kim – szepnął jej do ucha.

– Witaj – odpowiedziała.

Zasypał ją delikatnymi pocałunkami. Czuła jego wargi wszędzie: na uchu, skroni, policzkach i zamkniętych powiekach. W końcu dotarł do jej ust.

– Pięknie pachniesz – mruknął głębokim, zmysłowym głosem.

Kim wydawało się, że jej ciało śpiewa pod dotknięciem jego dłoni. Ogarnęła ją tęsknota – boleśnie rzeczywista tęsknota. Całym sercem, całą duszą i ciałem pragnęła pokochać mężczyznę, który leżał w jej łóżku. Chciała, żeby zawsze był przy niej.

Spojrzała mu w twarz, wciąż ukrytą w mroku. Wodziła palcami po jego wysokim czole, wygolonych gładko policzkach, jakby chciała zapamiętać jego wygląd.

– Kim jesteś? – zapytała, przykładając czubek palca do jego ust.

 

Jasne światło dnia powoli wdzierało się w ciemność. Kim jęknęła na znak protestu. Chciała wrócić tam, w aksamitną noc, która niosła tyle zmysłowych rozkoszy.

Tymczasem dookoła coraz głośniej rozbrzmiewał znajomy hałas nowojorskiej ulicy. Na nic zdało się chowanie głowy w poduszkę. Miłosne zaklęcia, stłumione szepty i elektryzujące muśnięcia męskich dłoni odpłynęły wraz ze snem. Kim wciągnęła powietrze, z nadzieją, że odnajdzie znajomy zapach morza, kwiatów i mężczyzny, który dzielił z nią łoże. Nic z tego.

Jeszcze raz desperacko spróbowała zapaść się w tamten cudowny sen, ale w głębi duszy wiedziała, że jej się nie uda.

Na dole rozległ się przeraźliwy ryk policyjnej syreny. Kim westchnęła ciężko. Nie było sensu dłużej udawać. Już nie spała. W dodatku była absolutnie i boleśnie świadoma tego, że nocą nie odwiedził jej żaden mężczyzna. Śniła. Co gorsza śniła ten sam sen trzeci raz w jednym tygodniu. Sen był wspaniały, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ale co znaczył, jeśli znaczył cokolwiek? Kim był tamten człowiek? Przecież to wstyd kochać się z nieznajomym, nawet we śnie. Najdziwniejsze jednak było to, że tajemniczy kochanek wydawał się jej w jakiś sposób znajomy...

Zmusiła się do wstania. Podobne sny są pozbawione sensu. Zwłaszcza teraz, kiedy miała dość wszelkich facetów. Odgarniając z twarzy skłębione włosy, skrzywiła się z niechęcią. Co za bałagan!

Miłość i romanse tylko komplikują życie. Mężczyźni wymagają dla siebie stałej i niepodzielnej uwagi. Chcą, żeby ich rozpieszczać i głaskać ich ego. Kim była tym zmęczona i czuła, że należy się jej odpoczynek. Żeby tylko Tony to zrozumiał i dał jej spokój!

Poznała go na jakimś bankiecie trzy tygodnie temu. Nie potrzebowała dużo czasu, żeby zorientować się, że jedynym tematem, który go interesuje, jest jego własna osoba. Niestety, ku rozpaczy Kim, Tony poczuł do niej sympatię niemal od pierwszego wejrzenia i robił wszystko, żeby zwrócić na siebie jej uwagę.

Owszem, był zabawny, ale mało interesujący. Musiała przyznać, że ma ogromne poczucie humoru. Parsknęła śmiechem, przypominając sobie ohydny obraz, który przysłał jej dla żartu dwa dni temu. Przedstawiał uschniętą do połowy wierzbę płaczącą. Do prezentu dołączony był wiersz – sentymentalny do mdłości – o tym, że on, Tony, płacze i schnie z żalu jak wierzba, gdyż nie może zdobyć miłości ukochanej.

Tydzień wcześniej dostała od niego bilet na rejs zakochanych po Wyspach Karaibskich. Zwróciła mu bilet natychmiast. Nie żeby nie miała ochoty popłynąć na Karaiby. Po prostu nie była na sprzedaż.

Rejs na egzotyczne wyspy... Od razu pomyślała o tajemniczym kochanku ze snu i przeciągnęła się rozkosznie. Przestań! zganiła natychmiast samą siebie, po czym powlokła się do łazienki. Najwyższy czas rozpocząć dzień, uznała.

Na szczęście pamiętała o tym, żeby sprawdzić temperaturę wody, zanim weszła pod prysznic. Jason, współlokator, z którym dzieliła koszty wynajęcia ogromnego strychu, miał zwyczaj torturowania się co rano lodowato zimną kąpielą. Podobno dzięki temu nie zasypiał i mógł pracować nad doktoratem – piekielnie skomplikowaną pracą, która miała coś wspólnego ze statystyką.

Stojąc pod strumieniem ciepłej wody, Kim uznała, że w najbliższym czasie powinna skupić się na karierze zawodowej. Ma dopiero dwadzieścia sześć lat i mężczyźni nie są jej potrzebni do szczęścia. Na razie. Kiedyś, być może, znajdzie dla nich trochę czasu. Właściwie to nie „dla nich”, ale dla niego. Tego jednego, jedynego, którego wybierze i z którym będzie miała dzieci. Nauczy je piec ciasteczka, tańczyć walca i rzeźbić. Wspólnie stworzą wspaniałą, niekonwencjonalną i wesołą rodzinę.

Ale nie teraz. Trochę później.

Plany na przyszłość dobrze robią każdemu człowiekowi. Uspokojona Kim wróciła do sypialni i otworzyła szafę. Nucąc pod nosem, włożyła długą, wąską spódnicę w egzotyczny wzór i jedwabną białą bluzkę. Próby uporządkowania kręconych kosmyków, które otaczały jej głowę świetlistą aureolą i kompletnie wymykały się spod kontroli, niezbyt się powiodły. Z westchnieniem sięgnęła do szuflady po szalik w kolorze sandałowego drewna i związała włosy w koński ogon. W pracy musiała wyglądać poważnie. Wszyscy uważają, że blondynki z niebieskimi oczami są jak lalki Barbie. A Kim nie znosiła, kiedy ją traktowano jak lalkę Barbie.

Skrzywiła się do lustra, patrząc na swoją dziecinną buzię. Zrobiła szybki makijaż i włożyła długie, trochę ekscentryczne klipsy. Nigdy nie lubiła nudy.

Zaparzyła kawę i z kubkiem w ręku stanęła przy oknie. Widok nie był zachwycający: niechlujna mozaika brudnych ceglanych ścian oraz dachów upstrzonych antenami i niezgrabnymi zbiornikami na wodę. Tu i tam zieleniły się rośliny w skrzynkach i doniczkach. To jacyś marzyciele urządzali sobie ogródki, żeby nie patrzeć na brzydotę Nowego Jorku.

Ale Kim kochała Nowy Jork. Miała tu przyjaciół, świetny strych, który przerobiła na mieszkanie, pracę i ciekawe życie. Czego więcej potrzeba do szczęścia?

Seksownego mężczyzny.

– Nie! Nieprawda! – powiedziała na głos, zła na siebie.

Może powinna gdzieś wyjechać? Zmienić otoczenie i zająć się czymś innym? Głupie myśli nie przychodziłyby jej wtedy do głowy. Natychmiast przypomniała sobie Indonezję. Jako dziecko przez cztery lata mieszkała z rodzicami na Jawie i do dziś śniły się jej po nocach egzotyczne widoki. Pamiętała jaskrawe kolory, niezwykłe zapachy i przyjaznych ludzi.

Wyspy Karimunjawa. To brzmiało pięknie. Westchnęła, przypominając sobie archipelag małych wysepek leżących na północ od centralnej Jawy. Były tam białe plaże, czysta woda i – całkowity spokój. Nieliczni na szczęście turyści nie zniszczyli urody tego raju na ziemi. Jakże wspaniale byłoby wsiąść teraz do małej rybackiej łodzi i jeszcze raz zobaczyć brzegi obrośnięte mangrowcami, których splątane korzenie wystają ze słonej wody jak nogi przedziwnych przedpotopowych stworów. i. Ale Indonezja była daleko. Za daleko.

Z marzeń wyrwało ją pojawienie się Jasona. Stanął w drzwiach kuchni w szarych spodniach od dresu i nieskazitelnie białym podkoszulku. Jason miał urodę wikinga: był wysoki, muskularny, jasnowłosy, ale mimo świetnej powierzchowności gardził życiem towarzyskim i niewiele mówił. W tej chwili jednak miał czerwone z niewyspania oczy i wyraźnie potrzebował wsparcia.

– Dzień dobry – przywitała go przyjaźnie Kim i nie proszona nalała mu kawy do kubka. – Proszę.

– Dzięki – mruknął. – Pracowałem przez całą noc.

– Usiądź.

– Nie. – Rozczesał palcami włosy. – Dosyć się nasiedziałem.

No, tak. Kiedy jej śnił się namiętny nieznajomy, Jason zdobywał wszechświat statystyki i tworzył swoje genialne dzieło.

– Czy masz czasami prorocze sny? – zapytała tknięta dziwnym impulsem.

– Wcale nie mam snów – burknął.

– Nieprawda. Każdemu coś się śni. Tobie też, tylko zaraz zapominasz.

– Dzięki temu oszczędzam sobie trudów interpretacji. – Jason był wyraźnie rozśmieszony powagą Kim.

– Bo wiesz – westchnęła ona – mam sen, który powtarza się tak często, że sama nie wiem, co o tym myśleć. Zaczynam czuć się trochę... nieswojo.

– Jaki to sen? – zainteresował się Jason. – Ktoś cię ściga? Spadasz w ciemną studnię bez dna?

– Nie. To coś... Coś bardziej romantycznego. Ciągle ten sam nieznajomy mężczyzna wchodzi do mojej sypialni, kiedy śpię. Rozbiera siei...

– Możesz oszczędzić mi dalszych szczegółów. – Jason przełknął duży łyk kawy.

Kim parsknęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Przecież opowiedziała mu o tym specjalnie. Chciała sprawdzić, do którego miejsca pozwoli jej dojść.

– Jason, ty naprawdę nigdy nie miałeś erotycznych snów? Nigdy ci się nie śniło, że...

– Mówiłem ci, że nie mam żadnych snów – powiedział obojętnym tonem i ruszył do drzwi. – Muszę wracać do roboty.

Kim zasłoniła ręką usta, żeby nie zauważył, że się uśmiecha.

 

Niestety, pamięć o śnie nie opuszczała Kim również na jawie. Myślała o nim nawet podczas ważnych rozmów o swoim nowym projekcie: serii nowoczesnych lamp, które zamówiła u niej licząca się na rynku firma dekoratorska. Przypominała go sobie w domu, w taksówce i przy komputerze. Wszędzie widziała wysokich, muskularnych mężczyzn. Okazało się, że na Manhattanie są ich setki. Mijali ją na ulicy, siedzieli obok w restauracjach, uśmiechali się do niej z reklam. Mierzyła ich wzrokiem, sprawdzając, czy to nie któryś z nich sypia z nią co noc. Za nic nie mogła przestać. To było straszne. Wstydziła się za siebie. Jeszcze chwila, a całkiem zwariuje. Z ulgą przyjęła telefon od starego przyjaciela. Umówili się na kolację. Może w ten sposób uwolni się od tej kretyńskiej obsesji.

– Dziewczyno! – mruknęła, odkładając słuchawkę. – Weź się w garść, bo źle skończysz.

 

Kim wróciła do domu bardzo późno. Na automatycznej sekretarce znalazła wiadomość od swojego brata Marcusa. Miał dla niej interesującą propozycję i prosił, żeby zatelefonowała do biura następnego dnia rano. Kim chciała oddzwonić natychmiast, ale w samą porę przypomniała sobie, że jej bratowa Amy jest w zaawansowanej ciąży i nie należy budzić jej w środku nocy. Przez dłuższy czas zachodziła w głowę, jaką niespodziankę szykuje dla niej Marcus, aż uznała, że pora iść spać.

W ostatnich dniach nie mogła narzekać na nudę. W ciągu dnia nachodził ją wielbiciel, który miał szalone pomysły. W nocy w jej łóżku pojawiał się nieznajomy kochanek. A teraz Marcus. Życie jest piękne, mruknęła, powoli zapadając w sen. Nie czekała długo. Za chwilę drgnęła klamka i do pokoju wślizgnął się wysoki, barczysty mężczyzna.

– Cześć – mruknęła Kim, robiąc mu miejsce obok siebie. – Cieszę się, że wróciłeś.

– Ja też – szepnął, całując ją namiętnie.

Za oknem liście palm zadrżały na wietrze wiejącym od morza. Kim przesunęła palcami po twarzy kochanka, jakby chciała lepiej zapamiętać znajome już rysy.

– Kim jesteś? – zapytała.

Wyczuła, że się uśmiechnął.

– Przecież wiesz, kim jestem, Kimmy – usłyszała.

Było dziesięć po ósmej rano, kiedy Kim telefonowała do Marcusa. Całe szczęście, ze jej brat był rannym ptaszkiem.

– Kim, zawsze mówiłaś, że chciałabyś wrócić na Daleki Wschód, prawda? Praca, nowe wrażenia, artystyczne inspiracje i temu podobne... Czy to jest nadal aktualne?

– Jasne, że tak. Ale żeby tam pojechać, musiałabym wygrać na loterii albo dostać spory spadek.

Westchnęła z żalem. Przypomniała sobie wspaniałą międzynarodową szkołę, do której chodziła w Dżakarcie. Przed oczami stanęła jej bujna zieleń egzotycznej roślinności, ciepłe tropikalne ulewy i jaskrawe słońce. Kiedyś przysięgała sobie, że pojedzie na Jawę, żeby tam studiować. No, może nie w Dżakarcie. Stolica Indonezji była zbyt wielka, zbyt kosmopolityczna i bardzo zanieczyszczona. Mówiło się o niej „wielki durian”. Kim uśmiechnęła się na wspomnienie duriana – ogromnego egzotycznego owocu o najobrzydliwszym zapachu, jaki można sobie wyobrazić, i wspaniałym smaku, który poznawali tylko najodważniejsi cudzoziemcy.

Z Dżakartą było podobnie. Żeby poznać jej smak, wystarczyło oddalić się od hałaśliwego śródmieścia, pełnego barów, dyskotek i centrów handlowych i wejść w wąskie ulice Starej Batawii, zabudowanej osiemnastowiecznymi domami, które do dzisiaj zachowały resztki dawnej świetności. Albo spędzić przedpołudnie w porcie Sunda Kelapa, przypominającym czasy holenderskiego panowania. Nie mówiąc już o wizytach wczesnym świtem na Pasar Ikan, najwspanialszym rybnym targu na świecie, gdzie można zobaczyć prawdziwe życie mieszkańców stolicy.

Kim na pewno wiedziałaby, co robić. Dlatego w żadnym wypadku nie zamieszkałaby w Dżakarcie. Prędzej w Bandungu. W zachodniej części Jawy było naprawdę pięknie: wysokie góry schodziły do morza, błękitnego jak wszędzie, a na piechurów czekały wspaniałe trasy wśród zielonych ryżowych pól. Gdyby zamieszkała w Bandungu, jeździłaby po okolicznych wsiach i miasteczkach, żeby poznać ludową kulturę. Bardzo przydałaby się jej taka inspiracja. Nauczyłaby się robić batiki i...

– Kim! Jesteś tam? – usłyszała zdziwiony głos Marcusa.

– Oczywiście, że tak. Przepraszam. Myślałam o Indonezji.

– Tak podejrzewałem – zaśmiał się ciepło. – Nie musisz czekać, aż wygrasz milion na loterii, żeby pojechać do Azji. Wystarczy, że znajdziesz tam pracę. A ja chyba coś ci znalazłem. Spotkałem niedawno Sama, który pojawił się w Nowym Jorku...

Kim poczuła nagły ucisk w sercu. Nie słyszała dalszych słów Marcusa.

– Sama? – powtórzyła. – Czy masz na myśli Samiira Rasheeda, Marcusie?

 


Rozdział 2

 

Kim była zaskoczona, że po tylu latach na dźwięk imienia: Samiir jej serce zaczęło uderzać w przyspieszonym rytmie. Głupota dziewczyn nie ma granic. Przełknęła ślinę i starała się uspokoić oddech. Samiir, zdrobniale Sam, był arabskim szejkiem z jej nastoletnich marzeń. Nie widziała go od jedenastu lat, od czasu kiedy jako piętnastolatka kochała się w nim na zabój. I beznadziejnie, bo Sam miał wówczas dwadzieścia trzy lata i nie zwracał uwagi na takie smarkule. O Boże! Jak ona się wtedy ośmieszyła!

Sam był uniwersyteckim kolegą Marcusa i często przyjeżdżał z nim na weekendy i ferie. Był śniady, ciemnowłosy I bardzo przystojny. Zachowywał się z niezwykłym w jego wieku opanowaniem. Kim uznała, że jest bardzo tajemniczy, i snuła różne fantazje na jego temat. Jak zahipnotyzowana patrzyła mu w oczy, pewna, że odgadnie kryjące się w nich sekrety.

W rzeczywistości Sam nie był wcale arabskim szejkiem, tylko najzwyklejszym obywatelem Stanów Zjednoczonych. No, może nie najzwyklejszym, gdyż jego ojciec pochodził z Jordanii, a matka z Grecji, a cała rodzina przyjechała do Ameryki, kiedy chłopiec miał dziesięć lat.

– Oczywiście, że mam na myśli Samiira – odpowiedział Marcus. – Pamiętasz go, prawda?

– Trochę – odparła Kim, siląc się na obojętny ton.

– Trochę! – wykrzyknął Marcus, pękając ze śmiechu.

No, tak. To jasne, że jej własny brat nie da się oszukać.

Przecież nie mógł zapomnieć głupstw, które wyczyniała w tamtych czasach. Całe szczęście, że nic nie wiedział o jej fantazjach.

Bo Kim od dzieciństwa miała bogatą wyobraźnię. I bardzo romantyczną naturę. Często w myślach wyobrażała sobie Sama w długiej, białej galabii i zawoju na głowie. Układała skomplikowane historie, w których Sam, galopując na wielbłądzie, znajdował ją zagubioną na pustyni i półżywą przywoził do swojego namiotu, ozdobionego dywanami. Cucił ją, poił pachnącą herbatą z miedzianych dzbanów i podtykał wielkie tace pełne słodyczy i świeżych fig. A w końcu zakochiwał się w niej nieprzytomnie.

Jednak kiedy zdobyła się raz na odwagę i zapytała go, czy nosił kiedyś galabiję i zawój, zapewnił ją, że nigdy.

– Miałem dziesięć lat, kiedy wyjechaliśmy z Jordanii – wyjaśnił z wielkodusznym uśmiechem. – Zwykle nosiłem dżinsy i podkoszulki.

Potem spojrzał na jej minę i dodał:

– Widzę, że cię strasznie rozczarowałem, dzieciaku.

Dzieciaku. Nazwał ją dzieciakiem! Była zdruzgotana. Ale czego innego mogła się spodziewać? Miała piętnaście lat, a wyglądała na dwanaście. Była nieduża, chudziutka, nosiła aparat na zębach i była młodszą siostrą jego przyjaciela.

Ale to wydarzyło się jedenaście lat temu. Kim wiedziała, że teraz musi się uspokoić i porozmawiać z Marcusem, który miał jej coś do zakomunikowania. Żeby tylko serce nie waliło jej tak mocno.

– Mówiłeś, że Sam wrócił do Nowego Jorku?

– Tak. Na miesiąc. Firma Rasheed’s Electronics zamierza otworzyć nową fabrykę gdzieś na Jawie i Sam musi pojechać do Indonezji na nie wiadomo jak długo. Chce, żeby ktoś urządził mu tam dom. Wiesz – znalazł coś odpowiedniego, umeblował, wynajął służbę i temu podobne.

– Dlaczego jego żona nie może tego zrobić?

– Zona – wyjaśnił Marcus – nie istnieje. Sam chyba uważa, że z posiadaniem kogoś takiego wiąże się mnóstwo kłopotów. Taka to lubi, żeby mąż spędzał więcej czasu w domu... Albo dzieci. Każda żona zechce w końcu mieć dzieci...

Kim wiedziała, że Marcus kpi. Słyszała śmiech w jego głosie. Od kilku lat jej brat był szczęśliwie żonaty z Amy, mieli czteroletnie bliźniaki, małe potwory, które były ulubieńcami wszystkich, i właśnie oczekiwali trzeciego dziecka.

– W każdym razie, kiedy sam wspomniał o Jawie, natychmiast pomyślałem o tobie. Jesteś naprawdę świetną projektantką. Urządzić taki dom, to dla ciebie pestka. A przy okazji posiedzisz trochę w Indonezji. Nie wiem tylko, czy twoje zawodowe i artystyczne plany pozwolą ci na wyjazd. W każdym razie, warto z nim porozmawiać.

Daleki Wschód. Jawa. Sam.

To brzmiało jak bajka. Co za przypadek! Przecież nie dalej niż kilka dni temu uznała, że warto byłoby zmienić otoczenie. I jak tu nie wierzyć w przeczucia?

– Sam będzie u mnie w biurze dzisiaj po południu. – Słowa Marcusa dotarły do niej z trudem. – Mamy do załatwienia kilka spraw. Ale gdybyś przyszła tu... powiedzmy o szóstej, moglibyśmy pójść gdzieś na kolację.

– W porządku. Będę u ciebie o szóstej.

– Ona jest wspaniała – oznajmił Marcus, patrząc najpierw na Kim, a potem na Sama, który stał z rękami w kieszeniach, niedbale oparty o wielkie okno w eleganckim biurze Marcusa.

Bardzo wątpię, czy Sam uważa podobnie, pomyślała Kim, obserwując Sama spod oka.

Był przystojniejszy, niż go zapamiętała – starszy, dojrzały, z wyrazistymi rysami twarzy. Podobał się jej. Na powitanie uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się uprzejmie.

– Witaj, Kim – powiedział. – Co za miła niespodzianka.

– Witaj. – Uśmiechnęła się równie uprzejmie.

Miała nadzieję, że nie słychać, jak wali jej serce.

– Naprawdę absolutnie wspaniała – powtórzył Marcus.

Kim robiła wszystko, żeby nie czuć się jak towar wystawiony na sprzedaż. Postanowiła, że będzie poważna i pełna godności, co nie było łatwe, bo kłóciło się z jej otwartą naturą. Na domiar złego uznała właśnie, że jej ulubiona fioletowa sukienka, którą włożyła na to spotkanie, jest zbyt frywolna, zbyt obcisła i zbyt krótka. Co ją podkusiło, żeby wybrać coś takiego?

– Oczywiście, że jestem wspaniała – oznajmiła, patrząc Samowi prosto w oczy.

– I mówi po indonezyjsku – dorzucił Marcus. – Czego chcesz więcej?

– To duży plus – zgodził się Sam spokojnie.

Byt taki zrównoważony i chłodny. Moje przeciwieństwo, zauważyła w duchu Kim. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk włosów, niezadowolona, że nie uczesała się w jakiś elegancki kok. Nie miała wątpliwości, że Sam zauważył jej nieposkromioną fryzurę i że nie popiera takich ekstrawagancji.

– Aha! Nie wiesz jeszcze, że świetnie sobie radzi z ludźmi. – Marcus postanowi! powiedzieć wszystko. – Nie mówiąc o tym, że umie gotować. Czy znasz inną kobietę, która w dzisiejszych czasach umie przyrządzić prawdziwe jedzenie?

– Wstrząsające. – Samowi drgnęły kąciki ust, co natychmiast zauważyła Kim. – A czy umiesz myć okna?

– Nie, ale dobrze piszę na maszynie – podjęła żart.

– Jest zbyt skromna – skomentował Marcus. – Tak naprawdę zna się na komputerach, edytorach tekstu, umie poruszać się w cyberprzestrzeni i temu podobne. W gardłowych sytuacjach takie umiejętności bardzo się przydają.

– Nie do wiary. – Sam uniósł lekko lewą brew.

– Musisz w to uwierzyć. – Kim pokiwała głową.

Najwyraźniej Sam nie może przyjąć do wiadomości, że szalona, mała dziewczynka, którą znał jedenaście lat temu, jest zdolna do wykonywania tak skomplikowanych zadań.

Marcus rozparł się w fotelu. Widać było, że świetnie się bawi.

– A jakie urządza przyjęcia! Ludzie płacą jej kupę forsy, jeśli zgodzi się coś im zorganizować.

– I umiem naprawić wiele rzeczy w domu. – Uniosła w górę palec komicznym gestem. – Kontakty, wtyczki, cieknące krany... Jestem bardzo użyteczna.

– I nie boi się węży ani karaluchów! – wykrzyknął Marcus.

– Jestem prawdziwie renesansową kobietą – oznajmiła Kim, uśmiechając się promiennie do Sama.

Ciekawe, pomyślała, jak na to zareaguje. Dlaczego jest taki sztywny? Zdecydowanie wolała mężczyzn, którzy reagują bardziej spontanicznie. I chodzą w dżinsach oraz swetrach. Mężczyzn, przy których nie musiała znowu czuć się jak piętnastolatka.

– Naprawdę jestem wstrząśnięty – odezwał się Sam.

Miał głęboki i dźwięczny głos. Piękny. Kim słuchała go jak zahipnotyzowana. Gdzieś w okolicach serca czuła lekkie mrowienie. Idiotka, skarciła siebie w duchu. Nieszczęsna idiotka. Przecież ten facet nie jest w twoim typie. Jest opanowany i zimny jak ryba.

– I jest tania – oznajmił triumfalnie Marcus, jakby był handlarzem żywym towarem, a nie absolwentem Harvardu.

– O, nie! – odparła z godnością. – Wcale nie jestem tania. Omal nie parsknęła śmiechem. Ten dialog przybierał coraz bardziej farsowe tony, gdy tymczasem ona powinna pokazać, że jest poważna, odpowiedzialna i kompetentna. Jeśli tego nie zrobi, nie ma szans u Sama – biznesmena na skalę międzynarodową, dyrektora naczelnego, prezesa i nie wiadomo kogo jeszcze.

Cały kłopot w tym, że chociaż jest rzeczywiście odpowiedzialna i kompetentna, to po prostu na taką nie wygląda. Kręcone blond włosy, niebieskie oczy, otwarte szeroko jak u dziecka, i dołeczki w policzkach nigdy nie złożą się na poważny wygląd. Poza tym trudno jej było wysiedzieć spokojnie w jednym miejscu. I za dużo się śmiała. A na domiar złego natura obdarzyła ją obfitym biustem. Na jej widok mężczyznom przychodziło do głowy wiele rzeczy, ale na pewno nie myśleli ani ojej odpowiedzialności, ani o kompetencjach. Czasami było to naprawdę trudne do zniesienia.

– Przemyślę jeszcze tę sprawę – odezwał się Sam niezobowiązującym tonem.

Nie był gadatliwy. Co gorsza, nie zdradzał tego, co naprawdę myśli. Kim poczuła lekkie zaniepokojenie. Lubiła ludzi otwartych, którzy nie boją się ujawniać uczuć ani opinii. Ale Sam do nich nie należał. Z jego ciemnych oczu niczego nie dało się wyczytać. Czasami, ale tylko czasami, błyskały w nich iskierki rozbawienia. Znaczyło to, że ma poczucie humoru, ale głęboko je ukrywa.

– Muszę już iść – dodał, spoglądając na zegarek. – Bardzo mi miło, Kim, że znowu się spotkaliśmy.

Zabrzmiało to całkiem szczerze.

 

Minęły dwa dni, a Sam wciąż się nie odzywa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin