!Alistair MacLean - Jedynym wyjściem jest śmierć.doc

(223 KB) Pobierz
AlistairMaclean

AlistairMaclean

Wyścig ku śmierci.

 

Rozdział pierwszy

Harlow siedział na poboczu toru wyścigowego. Długie włosy powiewające na lekkim wietrze ożywiającym ten upalny, bezchmurny dzień prze mu twarz, a jego dłonie, ściskające złoty kask, jak gdyby próbowały go zmiażdżyć, drżały nieopanowanie. Całym ciałem kierowcy wstrząsały   gwałtowne dreszcze.

Samochód, z którego Harlow cudem jakinś wyleciał bez większych obrażeń tuż przed wywrotką, przedziwnym zrządzeniem losu wylądował na dachu we własnym boksie Coronado. goła wozu obracały się leniwie, a z silnika spowitego w pianę z gaśnic wydobywały  się smugi dymu  wszystko wskazywało  na to, że niebezpieczeństwo wybuchu zbiorników paliwa zostało zażegnane.  Alex Dunnet, który pierw dopadł Harlowa, stwierdził, że kierowca nie patrzy na swój bolid, lecz niczym w transie wpatruje się w oddalony o jakieś dwieście metrów punkt na torze, gdzie I_ask Jethou dopala_ się w białych płomieniach stosu pogrzebowego, będącego niegdyś jego samochodem wyścigowym Formuły I. Z płonącego wraka ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na skutek olbrzymich ilości  ciepła wydzielanego przez rozżarzone felgi ze stopu magnezu.  Od czasu do czasu, kiedy powiewy  wiatru rozsuwały niebotyczną osłonę płomieni, można było dostrzec Jethou, siedzącego _o w fotelu, który na pierwszy rzut oka był jedyną ocalałą częścią pozostałą ze zmiażdżonej, masy pogiętej stali. A ściślej mówiąc, Dunnet zdawał sobie sprawę, że to Jethou, chociaż widział jedynie sczerniałe zwęglone szczątki czegoś, co kiedyś było człowiekiem.  Tysiące widzów siedzących na trybunach i po obu stronach toru zamarły, z niedowierzaniem i przerażeniem wpatrując się w płonący samochód. Dziewięć pojazdów zatrzymało się już w pobliżu boksów  niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyntałych zgasły, wtedy komisarze toru przerwali wyścig, rozpaczliwie wymachując flagami.

Zamilkły megafony, ucichł też zawodzący jęk syreny karetki pogotowia, która z piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległości od samochodu Jethou. Migające światła karetki zapadły się w nicość na tle oślepiającego blasku. Ratownicy w azbestowych kombinezonach ochronnych, obsługujący gigantyczne gaśnice na kółkach lub uzbrojeni w łomy i siekiery, z powodów wymykających się wszelkiej logice desperacko usiłowali przedostać się do samochodu, by wydobyć zwęglone ciało, lecz niesłabnąca intensywność płomieni kpiła sobie z ich desperacji. Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecność karetki zbędna. Dla Jethou nie było już na tym świecie pomocy ni nadziei.

Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał w dół, na siedzącą obok postać w kombinezonie. Ręce ściskające złoty kask nadal drżały, oczy zaś, wciąż wpatrzone w słup płomieni całkowicie zasłaniających już samochód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił wzrok. Dunnet wyciągnął rękę i łagodnie potrząsnął Harlowa za ramię, a kiedy ten nie zareagował, Dunnet spytał go, czy nie jest ranny  twarz i roztrzęsione ręce kierowcy były zalane krwią: katapultując w ostatniej chwili, nim jego wóz stanął na dachu i zatrzymał się we własnym boksie Coronado, przekoziołkował przynajmniej z sześć razy. Harlow drgnął i spojrzał na Dunneta, mrugając niczym człowiek otrząsający się z sennych majaków, po czym potrząsnął głową.  Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i puścili się biegiem w ich kierunku, lecz Harlow, jeśli nie liczyć Dunneta, który trzymał go pod ramię, wstał o własnych siłach i chwiejąc się, odprawił ich ruchem ręki. Pomoc Dunneta przyjął bez protestów i obaj ruszyli powoli ku boksom Coronado  wciąż oszołomiony i otępiały Harlow oraz Dunnet : wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami uczesanymi z przedziałkiem, cienkim jak kreska czarnym wąsem i w okularach bez oprawek; wyglądał jak stereotyp księgowego, choć jeśli wierzyć jego dokumentom, był dziennikarzem.

U wejścia do boksów powitał ich MacAlpine. Ubrany w poplamiony garnitur z gabardyny, trzymał w ręku gaśnicę. James MacAlpine, właściciel i menedżer stajni wyścigowej Coronado, był tuż po pięćdziesiątce. Potężnie zbudowany, o wydatnych szczękach, miał pooraną głębokimi zmarszczkami twarz pod imponującą grzywą szpakowatych włosów. Za jego plecami Jacobson, główny mechanik, wraz z dwoma pomocnikami  rudymi bliźniakami Rafferty, których wszyscy nie wiadomo czemu nazywali zawsze Tweedledum i Tweedledee  nadal krzątali się wokół dymiącego coronado, a jeszcze dalej dwaj inni ludzie, odziani w białe fartuchy sanitariuszy, zajmowali się ważniejszymi sprawami: na ziemi, wciąż ściskając notes i ołówek do zapisywania międzyczasów, leżała Mary MacAlpine  czarnowłosa, dwudziestodwuletnia córka właściciela zespołu. Sanitariusze pochylali się nad jej lewą nogą i rozcinali nogawkę czerwonych jak wino spodni, które jeszcze przed chwilą były białe. MacAlpine ujął Harlowa pod ramię, specjalnie zasłaniając swoim ciałem córkę i poprowadził kierowcę do niewielkiego pomieszczenia w głębi boksów. Jak przystało na milionera, MacAlpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym  co wychodziło na jaw w takich właśnie sytuacjach  w głębi duszy wrażliwy i subtelny, choć nikt by go o to nie podejrzewał.  W pomieszczeniu stała nieduża drewniana skrzynia, służąca za przenośny barek. Większą jej część zajmowała lodówka, zawierająca kilka butelek piwa i masę napojów orzeźwiających, przeznaczonych głównie dla mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod palącym słońcem. Mroziły się w niej także dwie butelki szampana, gdyż  na zdrowy rozum  należało oczekiwać, że człowiek, który dokonał rzeczy prawie niemożliwej, zdobywając pięć kolejnych Grand prix, wygra po raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni, zignorował lodówkę, wyciągnął butelkę brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka butelki uderzała gwałtownie o szkło  więcej trunku wylało się na ziemię, niż trafiło do naczynia. Harlow potrzebował dwóch rąk, by podnieść szklankę do ust, a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego zęby jeszcze bardziej nierówny rytm niż butelka o szkło. Przełkńął nieco alkoholu, jednak większa część zawartości szklanki wyciekła mu kącikami ust, spływała po zakrwawionych policzkach i plamiła jego biały kombinezon nadając mu dokładnie ten sam kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny. Harlow spojrzał zamroczonym wzrokiem na pustą szklankę, opadł na ławę i znów sięgnął po butelkę.

MacAlpine z kamienną twarzą zerknął na Dunneta. W swojej karierze Harlow miał trzy poważne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwoma laty, omal nie zginął. R jednak, pomimo nieopisanego bólu, uśmiechał się, gdy ładowano go na noszach do samolotu ratunkowego, którym miał wrócić do Londynu; jego lewa ręka z zadartym w górę kciukiem  prawą miał złamaną w dwóch miejscach  była nieruchoma niczym wyrzeźbiona z marmuru. ale znacznie większy niepokój budził fakt, że poza tradycyjnym łykiem szampana po zwycięstwie Harlow nie brał alkoholu do ust.

Oni wszyscy tak kończą, twierdził zawsze MacAlpine, prędzej czy

później tak kończą wszyscy. Rozsądek, odwaga czy talent nie odgrywają

tu żadnej roli  tak kończą wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowanie są tym bardziej kruche, im bardziej stalowe. MacAlpine nie stronił od pozornie paradoksalnych stwierdzeń, mimo iż garstka  lecz tylko garstka  wybitnych kierowców Grand prix wycofała się u szczytu psychicznej i fizycznej formy, co w zasadzie obalało jego tezę. Z drugiej strony tajemnicą poliszynela było, że niektórzy czołowi kierowcy, na skutek wypadków lub krańcowego wyczerpania nerwowego i psychicznego, są jak puste skorupy, że pośród obecnych dwudziestu czterech kierowców Formuły I jest czterech czy pięciu, którzy nigdy więcej nie wygrają żadnego wyścigu, ponieważ nie mają nawet zamiaru próbować, a ścigają się wyłącznie po to, by podbudować fasadę swej pustej już dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje się jednak w światku Formuły I, a zwłaszcza nie skreśla się człowieka z listy kierowców tylko dlatego, że wysiadły mu nerwy.

Tak czy inaczej widok roztrzęsionej, zgarbionej postaci na ławie był smutnym świadectwem tego, że MacAlpine zazwyczaj miał rację. Jeżeli ktokolwiek wspiął się na sam szczyt kariery, osiągnął i przekroczył granice ludzkiej wytrzymałości, nim stoczył się w otchłań samozagłady i przygnębiającej świadomości ostatecznej porażki, to właśnie Johnny Harlow, złoty chłopak torów wyścigowych, jeszcze do tego popołudnia bez wątpienia najwybitniejszy kierowca swoich czasów i  jak coraz częściej sugerowano  wszechczasów. Wyglądało jednak na to, że wola i nerwy Harlowa, choć bez problemu zdobył mistrzostwo w zeszłym roku i miał na dobrą sprawę niemal zapewniony tytuł tegoroczny  chociaż sezon wyścigowy był dopiero na półmetku  rozpadły się na dobre. MacAlpine i Dunnet zľe mieli wątpliwości, że zwęglona postać, która niegdyś była Isaa1dem Jethou, będzie go prześladować po kres jego dni.

Choć z drugiej strony, już wcześniej zapowiadały ten kryzys pewne o_t_, wyraźne dla tych, którzy mieli oczy wystarczająco otwartea więc dla większości kierowców i mechaników Formuły I. Począwszy od drugiego w tym sezonie wyścigu Grand prix, który Harlow wygrał łatwo i przekonywająco, nieświadom faktu, że jego utalentowany młodszy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej trzeciej, uderzając w pień sosny z prędkością około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, trudno było nie zauważyć pewnych symptomów.

Harlow, z natury niezbyt towarzyski, stał się teraz jeszcze bardziej zamknięty, jeszcze bardziej małomówny, a jeśli już się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, był to pusty uśmiech człowieka, który nie widzi w życiu powodów do radości. On, który wykazywał największą rozwagę, wręcz przesadną dbałość o bezpieczeństwo zatracił nieskazitelny styl jazdy, a właściwa mu obsesja na punkcie bezpieczeństwa malała w przerażającym tempie, jednocześnie zaś, jakby na przekór wszystkiemu, konsekwentnie zaczął bić rekordy torów w całej Europie. Zdobywał jedno Grand prix za drugim, tyle tylko, że on i jego rywale płacili za to coraz wyższą cenę. Zaczął jeździć brawurowo, niebezpiecznie, aż w końcu wystraszył pozostałych kierowców  również twardych i zahartowanych w bojach  do tego stopnia, że zamiast walczyć z nim jak dotąd o każdy wiraż, nabrali zwyczaju zjeżdżania na bok, widząc we wstecznym lusterku, że dogania ich jasnozielone coronado.  _na sprawa, że nie zdarzało się to zbyt często, ponieważ Harlow miał nadzwyczaj prostą formułę na wygrywanie wyścigów: wyjść na czoło i tak trzymać.

Od pewnego czasu coraz częściej słychać było głosy, że jego samobójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz z samym sobą. Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wręcz tragicznie oczywisty, stawał się fakt, że tej wojny Harlow nie wygra, że ta walka na śmierć i życie z zawodzącymi nerwami może mieć tylko jeden koniec, że pewnego dnia szczęście go opuści. I opuściło, tak jak opuściło Isaaka Jethou, a Johnny Harlow, na oczach całego świata, przegrał swą ostatnią bitwę na torach wyścigowych Europy i Ameryki. Nie można było wykluczyć, że stanie jeszcze na torach, że zacznie walczyć. On jednak najlepiej zdawał sobie sprawę, że dni jego walki już minęły.  Sięgnął po brandy po raz trzeci, jeszcze bardziej roztrzęsionymi rękami. Pełna przed chwilą butelka była już w jednej trzeciej pusta, lecz tylko znikoma część jej zawartości trafiła do gardła Harlowa, tak niezborne były jego ruchy. MacAlpine popatrzył z grobową miną na Dunneta, wzruszył barczystymi ramionami ni to w geście rezygnacji, ni to zrozumienia i wyjrzał z boksów. Właśnie podjechała karetka po jego córkę. MacAlpine pośpieszył na zewnątrz, Dunnet zaś wziął gąbkę i kubełek z wodą i zaczął obmywać twarz Harlowa. Harlow sprawiał wrażenie, jakby mu to było obojętne. Trudno powiedzieć, o czym myślał, choć w tych okolicznościach jedynie idiota mógłby mieć co do tego wątpliwości; całą uwagę poświęcił zawartości butelki marteßa: typowy okaz mężczyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia.

Na szczęście ani Harlow, ani MacAlpine nie zauważyli postaci stojącej tuż za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie, że z niemałą przyjemnością pomogłaby Harlowowi przenieść się w stan wiecznego zapomnienia. Rory, syn MacAlpine’a, młodzieniec o ciemnych kręconych włosach i miłym, pogodnym usposobieniu, spoglądał

na kierowcę z miną niczym chmura gradowa. Jak na kogoś, kto przez lata, nawet jeszcze przed kilkoma minutami, uważał Harlowa za swego idola, była to reakcja przedziwna. Wszystko stało się jednak jasne, gdy Rory łypnął spode łba na karetkę pogotowia, w której leżała jego nieprzytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił się i znów spojrzał na Harlowa, a wyraz jego oczu oddawał nienawiść w takim stopniu, jak jest to możliwe tylko u szesnastolatka.

Komisja powołana do wyjaśnienia przyczyny wypadku, która wszczęła śledztwo niemal natychmiast, nie oskarżyła nikogo o spowodowanie katastrofy. Można się było tego spodziewać  w takich sytuacjach oficjalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po osławionym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans, kiedy to zginęło siedemdziesięciu trzech widzów, a nie znaleziono winnego, mimo iż powszechnie było wówczas wiadomo, że to wyłącznie jeden, jedyny człowiek  dziś już nieżyjący  ponosił całą odpowiedzialność.

W tym konkretnym wypadku także nie oskarżono nikogo, chociaż dwa lub trzy tysiące ludzi zgromadzonych na głównej trybunie bez wahania obarczyłoby wyłączną winą Johnny’ego Harlowa. jednak dowody o dużo większej wadze ujawniono w małej sali, w której do śledztwa wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku.  Ekran był mały i brudny, lecz obraz wystarczająco wyraźny, a efekty dźwiękowe aż nazbyt realne i żywe. Na powtórce filmu  trwał on zaledwie dwadzieścia sekund, lecz wyświetlano go pięć razy  widać było zbliżające się do boksów trzy samochody, śledzone od tyłu przez teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadzący samochód  prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowadzące tylko dlatego, że straciło już jedno okrążenie. jeszcze szybciej od Harlowa, trzymając się drugiej strony toru, pędziło fabrycznie wystawione, jaskrawoczerwone ferrari znakomitego kierowcy z Kalifornii, Isaaka Jethou. Na prostej dwanaście cylindrów bolidu Jethou miało znaczną przewagę nad ośmioma w samochodzie Harlowa i Amerykanin najwyraźniej zamierzał wyprzedzać. Wydawało się, że Harlow także zdawał sobie z tego sprawę, gdyż światła stopu jego wozu zapaliły się, jak gdyby miał zamiar lekko zwolnić i schować się za wolniejszym samochodem, gdy Jethou będzie go wyprzedzał.  O dziwo, ni stąd, ni zowąd światła stopu zgasły, a coronado odbiło gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał, że zdąży wyprzedzić jadący przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Jeżeli faktycznie powziął tak zupełnie niepojęty zamiar, to popełnił największy, życiowy błąd, ponieważ wprowadził swój samochód dokładnie na tor jazdy Jethou, który na tej prostej rozwijał prędkość nie mniejszą niż trzysta kilometrów na godzinę i w tym ułamku sekundy nie miał nawet cienia szansy na wyhamowanie czy skręt.

W momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle w bok przedniego koła bolidu Harlowa. Trzeba przyznać, że dla Harlowa skutki tego zderzenia były dosyć poważne  coronado wpadł w niekontrolowany poślizg  ale dla Jethou były katastrofalne. Nawet poprzez kakofoniczne wycie pracujących na maksymalnych obrotach silników i pisk zablokowanych kół wybuch przedniej opony wozu jethou dał się słyszeć niczym wystrzał z karabinu i praktycznie już w tym momencie Kalifornijczyk pożegnał się z życiem. Jego całkowicie pozbawione kontroli ferrari, niczym bezmyślne, mechaniczne monstrum pędzące do samozagłady, wyrżnęło w bliższą bandę ochronną i miotając smugi czerwonych płomieni i czarnego, oleistego dymu, odbiło się od niej i jak szalone przeleciało przez tor, uderzając tyłem w bandę po drugiej stronie, wciąż jeszcze z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wirując wściekle, ferrari przeleciało po torze ze dwieście metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało się na wszystkich czterech kołach, a Jethou wciąż siedział uwięziony w fotelu, chociaż z całą pewnością już nie żył. W tej samej chwili czerwone płomienie zmieniły się w białe.

Bezpośrednia wina za śmierć Jethou nie podlegała dyskusji, lecz Harlow, który w ciągu siedemnastu miesięcy wygrał jedenaście wyścigów, był  z definicji i wyników  najlepszym kierowcą na świecie, a najlepszych kierowców świata nie oskarża się o błąd w sztuce. Tego się po prostu nie robi. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano więc działaniu siły wyższej i dyskretnie opuszczono zasłonę, dając znak, że seans dobiegł końca.

 

Rozdział drugi

 

Te uczucie nie leży w charakterze Francuzów, z w lach pełnego relaksu i odprężenia, nic więc dziwnego, że zwarty tłum w ClermontFerrand  tego dnia wyjątkowo spięty i nad wyraz pobudliwy  daleki był od łamania tej typowo romańSkiej tradycji. giedy Harlow nie tyle szedł, co wlókł się ze spuszczoną głową ku boksom Coronado, widzowie w całej pełni ujawnili swe zdolności wokalne. Ich gwizdy, wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu, którym towarzyszyło j g_ijs1tie wygrażanie pięściani, brzmiały równie złowieszczo, co przerażająco. Była to nie tylko nieprzyjemna scena  wyglądało na to, że najmniejsza ślderka może wywołać zamieszki i przekształcić mśdwoâE tłumu w prawdziwy atak na Johnny’ego Harlowa. Tego przede wszystkim obawiali się policjanci. Ale choć przysunęli się do Harlowa, by w razie potrzeby zapewnić mu należytą ochronę, wyraz ich twarzy jasno dowodził, że wypełniają obowiązek bez przyjemności, sposób zaś, w jaki odwracali głowy od kierowcy, że podzielają uczucia rodaków.  Kilka kroków za Harlowem, w towarzystwie Dunneta i MacAlpine’a, szedł inny mężczyzna _, który najwyraźniej podzielając  z_e widzów i policjantów. Gniewnie wywijał __ za _ek kas)_em. Miał na sobie identyczny kombinezon co Harlow  Nicolo Tracchia był bowiem kierowcą numer dwa w zespole Coronado. Nieprzyzwoicie przystojny, ciemne kręcone włosy, lśniące doskonałe zęby, których żaden fabrykant pasty do zębów nie ośmieliłby się wykorzystać do celów reklamowych, oraz opaleniznę, na widok której meleniałby każdy ratownik. W tym momencie nie wyglądał jednak zbyt radośnie, a to dlatego, że krzywił się nie miłosiernie  s_wetne miny Tracchü były zjawiskiem pozostawiającym niezatarte wspomnienie, stosowanym nieustannie i wzbudzającym  szacunek, _ obawę lub zgoła strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał nieszczególne zdanie o bliźnich i większość ludzi, a zwłaszcza pozostałych kierowców Formuły I, uważał za opóźnione w rozwoju dzieci.

Zrozumiałe więc, że obracał się w wąskim kręgu towarzyskim. Doskonale zdawał sobie sprawę, że  pomimo wybitnego talentu do kierownicy  jest jednak trochę gorszy od Harlowa, co nie polepszało jego samopoczucia, a świadomość, że nawet największe. najbardziej rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejszą tej różnicy, dolewało tylko oliwy do ognia. Zwracając się teraz do MacAlpine’a nie starał się nawet ściszyć głosu, co w tych warunkach i tak nie miało zresztą znaczenia, jako że Harlow nie mógł go usłyszeć poprzez wycie tłumu, ale Tracchia nie ściszyłby głosu bez względu na okoliczności.

·         Siła wyższa!  Zaprawione goryczą niedowierzanie w jego głosie było jak najbardziej autentyczne.  Jezu Chryste! Słyszeliście, co orzekli ci kretyni? Siła _! Według mnie to zwyczajne morderstwo!

·         O nie, chłopcze, nie.  MacAlpine położył dłoń na ramieniu Tracchü, który strząsnął ją gniewnie. MacAlpine westchną_.  W najgorszym razie to zabójstwo. A nawet i to nie. Sam wiesz, ilu kierowców zginęło w ciągu ostatnich czterech lat tylko z powodu defektów maszyn.

·         Z powodu defektów! Też coś!  Tracchia, któremu na chwilę zabrakło słów, popatrzył w górę z niemym wezwaniem.  Wielkie nieba, Mac, wszyscyśmy to widzieli na ekranie. Widzieliśmy to pięć razy.  Zdjął nogę z hamulca i wyskoczył wprost przed Jethou. Siła _!  Jasne, jasne. Jasne, że to siła wyższa, bo wygrał jedenaście Grand prix w ciągu siedemnastu miesięcy, bo zdobył mistrzostwo w zeszłym roku i zanosi się na to, że w tym roku to powtórzy!

·         Co chcesz przez to powiedzieć?

·         Wiesz doskonale, co chcę przez to powiedzieć. Jak go zdejmiecie z torów, to równie dobrze możecie zdjąć i nas wszystkich. To on jest mistrzem, nie? Skoro on jest taki zły, to co tu gadać o innych? My wiemy, że tak nie jest, ale kibice? Co oni o tym wiedzą, do ciężkiej cholery. Bóg świadkiem, że już i tak za dużo ludzi, i to cholernie wpływowych, domaga się zlikwidowania wyścigów Formuły I i za dużo krajów czeka tylko na stosowny pretekst, żeby się wycofać. To by dopiero był pretekst! Wreszcie by mieli swoją życiową szansę. Potrzebujemy takich Harlowów, prawda, Mac? Nawet jeżeli od czasu do czasu kogoś zabiją.

·         Zdawało mi się, że jesteście przyjaciółmi, Nikki?

·         Jasne, Mac. Jasne, że jesteśmy przyjaciółmi. Ale Jethou też był moim przyjacielem.

MacAlpine nie znał na to odpowiedzi, toteż nic nie odrzekł. Wy

glądało na to, że Tracchia powiedział już, co miał do powiedzenia,

gdyż zamilkł i znów zaczął łypać

spode łba. W milczeniu, bezpiecznie

 

13

·         policyjna eskorta powiększała się z każdą chwilą  czterej mężczyźni dotarli do boksów Coronado. Nie zaszczycając nikogo spojrzeniem, ani słowem, Harlow ruszył do małego pomieszczenia na tyłach. Nikt  a byli tam także Jacobson i jego dwaj pomocnicy  nie spróbował odezwać się do niego ani go zatrzymać, nikt nawet nie bawił się w rzucanie znaczących spojrzeń  faktów oczywistych nie trzeba dodatkowo podkreślać. Jacobson zignorował go całkowicie i podszedł do MacAlpine’a. Główny mechanik  uchodzący powszechnie za geniusza  był smukłym, wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną. Miał ciemną, pooraną głębokimi zmarszczkami twarz, sprawiającą wrażenie, jakby nie uśmiechała się już od dłuższego czasu i jakby teraz też nie zamierzała zrobić wyjątku.

·         Harlow jest oczywiście czysty  powiedział.

·         Oczywiście?! Nie rozumiem.

·         Czyżbym musiał to panu tłumaczyć? Oskarżyć Harlowa to cofnąć ten sport o dziesięć lat. Za dużo milionów w to wpakowano, żeby można było do tego dopuścić. Nie mam racji, panie MacAlpine?  MacAlpine spojrzał na niego z namysłem, nie odpowiedział, zerknął szybko na wciąż rozwścieczonego Tracchię, odwrócił się i podszedł do zgruchotanego, osmalonego coronado Harlowa, które postawiono już z powrotem na kołach. Przypatrzył mu się leniwie, niemal kontemplacyjnie, nachylił nad fotelem, przekręcił nie stawiającą oporu kierownicę i wyprostował się.

·         Hmm  mruknął.  Tak się zastanawiam. . .

Jacobson popatrzył na niego zimno. Jego gniewne oczy budziły nie mniejsze onieśmielenie i lęk niż miny Tracchii.

·         To ja przygotowałem ten wóz, panie MacAlpine  powiedział z naciskiem.

Milioner wzruszył ramionami i zamilkł na dłuższą chwilę.

·         Wiem, Jacobson, wiem. Wiem także, że jesteś najlepszy w branży.

Ale wiem i to, że siedzisz w tym fachu zbyt długo, żeby gadać bzdury.

Każdy samochód może wysiąść. ile ci to zajmie?

·         Mam zacząć zaraz?

·         Tak.

·         Cztery godziny  rzucił Jacobson. Wziął sobie ten afront do serca.  Co najwyżej sześć.

MacAlpine skinął głową, wziął Dunneta pod rękę i ruszył do wyjścia,

lecz nagle zatrzymał się. Tracchia i Rory stali na uboczu, rozmawiając

szeptem. MacAlpine nie słyszał, o czym mówią, ale nie musiał  jawna

wrogość, malująca się na ich twarzach, kiedy spoglądali na Harlowa

trzymającego butelkę brandy, była wystarczająco wymowna. Szef Coronado, wciąż trzymając Dunneta pod rękę, oddalił się i znów westchnął.

·         Johnny nie ma dziś jakoś wielu przyjaciół, zauważyłeś?

·         Nie ma ich już od dawna. A oto, zdaje się, następny, z którym się dziś nie zaprzyjaźni.

·         Jezu kochany!  Wzdychanie najwyraźniej weszło MacAlpine’owi w krew.  Wygląda na to, że Neubauer mocno się czymś gryzie.  Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że mężczyzna w błękitnym kombinezonie, zmierzający ku boksom, mocno się czymś gryzie. Neubauer był wysoki, o bardzo jasnych włosach i typowo nordyckiej aparycji, chociaż faktycznie był Austriakiem. Jako kierowca numer jeden w zespole Cagliari  nazwę miał wypisaną na kombinezonie  doskonałą postawą na torach zdobył sobie reputację księcia wyścigów i nieuchronnego następcy Harlowa. Tak jak Tracchia, był on chłodnym, nieprzystępnym człowiekiem, nie tolerującym głupoty pod żadną postacią.

Tak jak Tracchia, obracał się w bardzo wąskim kręgu przyjaciół i blis

kich znajomych; nie budził więc zdziwienia ani domysłów fakt, że tych

dwóch mężczyzn  choć na torach byli najbardziej zażartymi rywalami

·         w życiu prywatnym łączy bliska przyjaźń.

Neubauer, z zaciśniętymi wargami i zimnym błyskiem jasnoniebieskich oczu, był najwyraźniej wściekły, a jego humor nie poprawił się, gdy MacAlpine zagrodził mu drogę swym masywnym cielskiem. Nie mając wyboru, Neubauer zatrzymał się  był wprawdzie duży, lecz MacAlpine był większy.

·         Zejdź mi z drogi!  syknął Austriak przez zaciśnięte zęby.

MacAlpine popatrzył na niego z łagodnym zdumieniem.

·         Coś ty powiedział?

·         Przepraszam, panie MacAlpine. Gdzie ten sukinsyn Harlow?

·         Zostaw go. Nie czuje się najlepiej.

·         Za to Jethou czuje się doskonale, co? Nie wiem, kim i czym jest Harlow, i mam to gdzieś. Niby czemu ten maniak miałby wyjść z tego bezkarnie? To jest maniak. Pan o tym wie, wszyscy o tym wiemy. Dzisiaj dwa razy zepchnął mnie z drogi, mało brakowało, a byłbym się spalił tak jak Jethou. Ostrzegam pana, panie MacAlpine. Mam zamiar zwołać posiedzenie Stowarzyszenia Kierowców Grand prix, na którym wywalą go z torów.

·         Jesteś ostatnią osobą, która może sobie na to pozwolić, Willi.MacAlpine położył obie ręce na ramionach Neubauera.  Jesteś ostatnią osobą, która może tknąć Johnny’ego. Jak Harlowa zabraknie, to kto zostanie mistrzem?

 

14 15

Neubauer gapił się na milionera. Furia częściowo zniknęła z jego twarzy. Oszołomiony, spoglądał na MacAlpine’a z niedowierzaniem.  Gdy wreszcie odzyskał głos, zdobył się ledwie na cichy, niepewny szept.

·         Pan uważa, że ja bym to zrobił z takiego powodu, panie Macalpine?

·         Nie, Wißi. Po prostu zwracam ci uwagę, że tak właśnie myślałaby większość ludzi.

Nastąpiła dłuższa cisza, w trakcie której resztki gniewu opuściły Neubauera.

·         To zabójca  stwierdził Austriak spokojnie.  On znów kogoś zabije.  Delikatnie uwolnił się od dłoni MacAlpine’a i wyszedł z boksów. Zamyślony Dunnet obserwował go zatroskanym wzrokiem.

·         On może mieć rację, James. Fakt, że Harlow wygrał pod rząd pięć ostatnich wyścigów, ale odkąd jego brat zginął podczas Grand prix Hiszpanii. . . no, sam wiesz.

·         Ma pięć kolejnych Grand prix za sobą, a ty mi chcesz wmówić, że go opuściły nerwy?

·         Nie wiem, co go opuściło. Po prostu nie wiem. Wiem tylko tyle, że najbardziej ostrożny z kierowców zaczął jeździć tak ryzykownie i niebezpiecznie, czy  jeśli wolisz  z tak samobójczą brawurą, że inni kierowcy zwyczajnie się go boją. Dają mu wolną drogę, bo wolą żyć niż walczyć z nim o każdy metr. Tylko dlatego on wciąż wygrywa.  MacAlpine spojrzał na Dunneta uważnie i niespokojnie potrząsnął głową. To on, MacAlpine, był uznanym ekspertem, a nie Dunnet, ale miał jak najlepsze mniemanie o swoim przyjacielu i jego opiniach. Dunnet był niebywale bystrym, zdolnym i inteligentnym dziennikarzem, naprawdę dużej klasy, który z komentatora politycznego przerzucił się na sport, a to z tej prostej przyczyny, że polityka jest najnudniejszą rzeczą pod słońcem. Nikt nie podważał słuszności jego rozumowania.

Przenikliwość i godny podziwu dar spostrzegawczości i logicznego

analizowania, które wcześniej czyniły z niego tak groźną postać na sce

nie Westminsteru, Dunnet bez trudu i z dużym sukcesem przeniósł na

tory wyścigowe. Jako stały korespondent brytyjskiego dziennika o za

sięgu ogólnokrajowym i dwóch czasopism motoryzacyjnych, brytyjs

kiego i amerykańskiego (choć jako wolny strzelec zadziwiająco dużo

dorabiał na boku), szybko zdobył sobie markę jednego z nielicznych,

rzeczywiście najwybitniejszych dziennikarzy zajmujących się sportem

samochodowym. Dokonanie tego w okresie nieco ponad dwóch lat by

ło, czego by nie mówić, wybitnym osiągnięciem. W rezultacie Dunnet

wzbudził swoim sukcesem zazdrość i niezadowolenie, żeby nie powiedzieć jawny gniew, sporej gromadki swych mniej uzdolnionych kolegów po piórze.

Ich niepochlebnego zdania o nim nie poprawiał fakt, że  jak to cierpko określali  niczym pijawka przyssał się na stałe do zespołu Coronado. Wprawdzie żadne pisane czy niepisane prawa nie ograniczały możliwości takiej współpracy, jako że dotychczas żaden niezależny dziennikarz nic podobnego nie próbował, ale teraz, gdy stało się to faktem, koledzy Dunneta po piórze narzekali i twierdzili, że tak się nie robi. Do jego obowiązków, jak utrzymywali, należało uczciwe i bezstronne pisanie o wszystkich firmach i wszystkich kierowcach Formuły I, a ich oburzenie bynajmniej nie malało, kiedy wykazywał im, rzeczowo i z niedoścignioną celnością, że właśnie to robi. W rzeczywistości zaś bolało ich to, że Dunnet miał prywatne dojście do zespołu Coronado  wówczas najszybciej rozkwitającej i okrytej największą chwałą firmy związanej z Formułą I. Nie da się jednak ukryć, że artykuły, które napisał częściowo o zespole, lecz przede wszystkim o Harlowie, złożyłyby się na całkiem opasłe tomisko. W dodatku sprawy komplikowało wydanie książki, przy pisaniu której Dunnet współpracował z Harlowem.

·         Obawiam się, że masz rację, Alexis  przyznał MacAlpine.

·         Właściwie to wiem, że masz rację, ale nawet przed samym sobą nie chcę się do tego przyznać. Wszyscy się go boją: Nawet ja. A teraz jeszcze to.

Popatrzyli na drugą stronę boksów, gdzie Harlow siedział na ławie.  Nie zważając na to, czy go ktoś obserwuje czy nie, Harlow nalał sobie pół szklanki brandy z butelki, któr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin