Onichimowska_Anna_-_Samotne_wyspy_i_storczyk_03_-_Trudne_powroty.doc

(634 KB) Pobierz
Rozdział I

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

—  „Czy do smarowania chleba używa pani margaryny czy masła?" — czytam na głos pytanie, widzę zdumienie w oczach dziewczyny, mruga, w kącikach jej ust drga uśmiech.

Wzruszam ramionami.

—  To nie ja wymyśliłem...

—  A kto?

Dociekliwa, cholera, dlaczego akurat ją musiałem zaczepić... Zerkam na zegarek. Za godzinę wykład. Muszę jeszcze dzisiaj przepytać z piętnaście osób, żeby wyjść na swoje.

—  Masła — pada nagle, zakreślam szybko odpowiednią kratkę, jeszcze tylko jeden punkt... — Przepraszam, to mój autobus... — słyszę, jej plecy oddalają się spiesznie.

Musi jadać dużo warzyw i owoców. Wyglądała na zdrową, myślę, wstawiając krzyżyk w odpowiednie miejsce.

„Z ciebie jest, Gruby, ciekawy egzemplarz..." dźwięczą mi w uszach słowa Maćka. „Po kiego grzyba przepytujesz tych ludzi? Powstawiaj krzyżyki tu i ówdzie, przecież to będzie równie prawdopodobne, jak gdybyś naprawdę zadał te pytania".

„Prawdopodobne nie znaczy prawdziwe", odpowiedziałem wtedy. Zawisam nad wstawionym przed chwilą krzyżykiem.

„Pryncypialność też powinna mieć swoje granice", tym razem przypomina mi się Baśka.

Do diabła z tym wszystkim, mnę w kulkę uzupełnioną przez siebie ankietę i wrzucam do kosza.

Przed wystawą z butami stoi ojczym Maćka. Dopadam go w dwóch susach.

—  Dzień dobry. Przepraszam bardzo, mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? To nie zajmie dużo czasu.

—  Coś ty taki uroczysty? — Rafał szczerzy zęby i jak zawsze, kiedy go widzę, ogarnia mnie zazdrość. Przydałby się mamie ktoś taki jak on.

Dwie minuty i już po krzyku, chowam do torby gotową ankietę, Rafał uśmiecha się znowu.

5

- Jeśli cię to urządza, mogę też odpowiedzieć w imieniu Irenki. Waham się zaledwie ułamek sekundy, ale widocznie to wyczuwa.

—  Znam jej upodobania, a ty będziesz do przodu...

—  Dzięki — rzucam szybko, kolejna ankieta jest wypełniona, chyba rzeczywiście niepotrzebnie komplikuję sobie życie.

—  Dawno u nas nie byłeś'... — słyszę jego słowa, to raczej stwierdzenie niż próba wywiadu.

—  Załatany jestem — mówię cokolwiek i od razu robi mi się bardzo głupio.

Wyciągam rękę, ściska ją mocno.

Kolejnych pięć osób nie chce odpowiadać na żadne pytania, niezależnie od tego, czego by dotyczyły: aborcji, polityki czy spożycia pomidorów. I nie dlatego, że się spieszą — nie zamierzają ze mną rozmawiać i już. Ich prawo.

Liczę smętnie gotowe ankiety: dwadzieścia dwie. Nie jest to oszałamiający rezultat. Wprawny ankieter potrafiłby w tym czasie... Nie wzbogacę się na tym zajęciu, to pewne. Przysiada się do mnie Paweł, odruchowo podsuwam mu ankietę, krzyżykuje bez słowa, większość z nas zarabia na tym samym.

—  To pestka — mówi szeptem, bo właśnie wszedł profesor. — Ostatnio przepytywałem kobietki w przedziale trzydzieści—trzydzieści pięć na okoliczność stosunków pozamałżeńskich.

—  No i jak? — Temat wciąga mnie bardziej niż dywagacje wykładowcy o Tomaszu z Akwinu.

—  Parę propozycji. Nie wszystkie do odrzucenia — dodaje znacząco. Trafili w dziesiątkę, dając akurat jemu taki temat. Nawet nie muszę pytać o detale, i tak mnie nie ominą, nie byłby sobą, gdyby się nie pochwalił.

Próbuję notować, ale Paweł podsuwa mi zdjęcie. Faktycznie niezła, nie dałbym jej trzydziestki, ale diabli wiedzą, kiedy ją uwieczniono. Nie jest pruderyjna, oj nie, patrzę na jej topless, Baśka nawet przy mnie nie chce chodzić rozebrana. Ogarnia mnie fala tęsknoty, nie widziałem jej już trzy tygodnie, niech się wreszcie przeniesie do Warszawy, bo zbankrutuję na tych dojazdach.

„Też mogłaby zarabiać", przypominam sobie słowa Ewki. Wpadła z Paryża zaledwie na tydzień, ale narobiła takiego zamieszania, że długo potem chałupa bez niej wydawała się wyludniona.

Właściwie jest wyludniona — myśli mi się samo — od kiedy ojciec wyniósł się na dobre...

„Baśka, Basia, Basieńka" bazgrzę w zeszycie. Moglibyśmy się pobrać. Nagle ten pomysł wydaje mi się najwspanialszy na świecie.

6

Matka powinna się zgodzić, żebyśmy zamieszkali razem. W studiach nam to na pewno nie przeszkodzi, odwrotnie...

Czuję się jak Kolumb. Z trudem dociera do mnie, że wykład się skończył.

Spoglądam na notatki. „Baśka, Basia, Basieńka". No tak. Najwyższy czas się pobrać.

Paweł ciągnie mnie do szatni na herbatkę.

—  Nie masz pojęcia, jaki z niej numer — zaczyna już na schodach. — Mąż wychodzi do pracy, a ona...

Jakoś o tej porze jest pociąg do Łodzi...

—  Sorry. Odpadam. — Klepię Pawła po plecach, świnia ze mnie, to pewne. Przed kim on się wygada?

—  No co ty — próbuje protestować. — Jak nie chcesz herbaty, możemy iść na piwo... Ja stawiam.

Krezus, myślę sobie. Krezus-erotoman. Przypomina mi się, że przed filozofią był przez pół roku w klasztorze i wszystko staje się dla mnie jasne.

—  Żenię się — mówię i na widok jego miny ryczę ze śmiechu.

—  Dzisiaj? — Przygląda się podejrzliwie moim dżinsom.

—  Nie do tego stopnia...

—  Cholera... — Kręci ze współczuciem głową. — Nie mógłbyś się wyginąć?

—  Chyba nie — rzucam przez ramię i wypadam na ulicę. Podjeżdża autobus.

Po chwili jestem na dworcu. Powinno mi wystarczyć na bilety w obie strony.

Muszę ją zobaczyć. Może wcale nie będzie chciała? Na samą myśl o tym robi mi się zimno, zresztą nie ma co zwalać na uczucia, rzeczywiście pochłodniało...

Z dworca dzwonię do domu. Matka nawet się nie dziwi.

—  Uważaj na siebie — prosi tylko. Jak zwykle.

Uważam więc w kolejce po bilet, a potem w pociągu, uważam kupując bukiecik konwalii, w zatłoczonym tramwaju...

Dzwonię trzy razy, pukam, no tak... Czego się właściwie spodziewałeś, chłopie? Że ona w ogóle się nie rusza z chałupy, tylko czeka, że może wpadniesz z Warszawy bez zapowiedzenia? Nie ma również jej starych... Przypominam sobie, że jej ojciec wyjechał gdzieś tam do sanatorium. Może matka wybrała się do niego w odwiedziny, popuszczam wodze fantazji i czuję falę podniecenia. Wyobrażam sobie, jak to będzie, gdy Baśka mnie zobaczy. Tak dawno nie byliśmy ze sobą...

7

Siadam na schodach i czekam.

Nie mam przy sobie nic do czytania oprócz świętego Augustyna. „Dobra wola jest dziełem Boga, zła wola to odsunięcie się od dzieła Bożego", mój wzrok ślizga się po słowach, ale im dalej próbuję wejść w tekst, tym wydaje mi się odleglejszy od tego, o czym lubiłbym czytać.

Na dole trzaskają drzwi, słyszę znajomy śmiech, a zaraz potem kilka innych. Nie wiem, dlaczego to robię. Wbiegam piętro wyżej i obserwuję schody. Pierwsza pojawia się przyjaciółka Baśki, a zaraz za nią moje słoneczko w towarzystwie dwóch blondynów.

O co ci chodzi, kretynie, próbuję się uspokoić, ale bez skutku. Wyobraźnia pracuje mi na zdwojonych obrotach.

W pociągu fantazjowałem, jak to będzie. Dzwonię do jej drzwi, otwiera natychmiast i zamiera ze szczęścia. Nikogo nie ma w domu...

Wygląda na to, że tylko ten punkt się zgadza. Nikogo nie ma w domu... No, nie powiedziałbym... Z mieszkania dobiegają dźwięki muzyki. Niewielkie party... Cztery osoby... Do pary... Niespodziewanie zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem o jej życiu. Chyba głównie rozmawialiśmy o moim...

Przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie. Dworzec. Baśka w niebieskiej sukience, wpatrzona w Maćka. Bo chyba jednak była w niego wpatrzona... No i ja, z tymi moimi pierogami... Na samo wspomnienie ich zapachu zrobiło mi się niedobrze. Sprzedawaliśmy po kilkaset dziennie... Nagle czasy, kiedy biegałem w szatach Kri-szny, wydają mi się odległe o kilka lat świetlnych. A przecież to było zaledwie rok temu... Być gliną w rękach Boga... Oj, Augustynie, cóż to za pomysł!

Dzwonię raz, potem drugi. Trzeci raz przyciskam guzik trochę dłużej niż by wypadało. Drzwi otwierają się gwałtownie.

Baśka mruga oczami, minę ma niewyraźną albo tak mi się wydaje. Mam gdzieś w torbie konwalie, pewnie już zwiędły, przygniecione Augustynem.

— Hej, Baśka...

Zawisa mi na szyi, przytula się, a ja stoję jak kołek, nie podobam się sobie coraz bardziej, to koszmarne uczucie, kiedy nie można znieść samego siebie.

8

—  Dlaczego nie zadzwoniłeś? — szepcze mi do ucha. — Nie zapraszałabym nikogo, a tak... — Wykonuje wymowny gest w stronę pokoju. Na jego progu stoi jeden z blondynów i pali papierosa.

—  Hej... — Zbliżam się, wyciągam rękę. Uścisk jego dłoni jest taki, jak trzeba.

—  Mój chłopak... — przedstawia mnie Baśka. Od razu czuję się lepiej, w gruncie rzeczy niewiele potrzeba mi do szczęścia.

—  Grzesiek — dodaję szybko — albo Gruby, jak wolisz.

—  Sie masz, Gruby... — Blondyn wybiera moją ksywkę.

Próbuję się wyluzować, ale jestem tu obcym ciałem. Wszyscy wiedzą, co jest grane, wiedzą, że czekam, żeby sobie poszli. Dowcipkujemy, sączymy piwko. Wolałbym coś mocniejszego, ale wygląda na to, że to jedyne, na co mogę liczyć. Idziemy z Baśką do kuchni, witamy się ponownie.

—  Na długo przyjechałeś?

Nie wiem, dlaczego, ale jej pytanie wydaje mi się dwuznaczne.

—  Jutro muszę wracać.

Obserwuję ją uważnie, nie wygląda na zadowoloną z odpowiedzi.

—  Nie wiem, jak ich spławić... — Pokazuje pokój.

—  Mogę założyć piżamę i przechadzać się ze szczoteczką do zębów.

—  A masz piżamę? — Uśmiecha się, tak bardzo tęskniłem za tym uśmiechem.

—  Szczoteczki też nie mam...

—  W takim razie odpada.

—  Co to za ludzie?

—  Ten z wąsami to chłopak Hanki, studiuje coś tam na politechnice, a ten drugi... szczerze mówiąc, nie wiem dokładnie. Jakiś jego koleś. Widzę go drugi raz w życiu.

—  O raz za dużo... — wyrywa mi się, Baśka parska śmiechem, przytula się do mnie.

—  Zazdrosny?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłaby mnie zdradzić. Nigdy dotąd. Cóż za brak wyobraźni... Nie, to nie tak. Bezgraniczne zaufanie. Cudowne uczucie pewności.

Ale przecież nie studiuje bez przerwy. Musi mieć jakieś życie prywatne. Widujemy się raz na dwa tygodnie, czasem częściej. Czy to jej wystarcza?

Po coś przecież tu przyjechałeś, idioto, przypominam sobie cel mojej wizyty, sięgam po torbę, wyciągam konwalie. Wyglądają jak zielsko spod płotu zdeptane przez krowy.

9

—  Co to jest? — Baśka przygląda im się ze zdumieniem. Zaręczynowy bukiet, myślę i parskam śmiechem.

—  Wywal to... — Wzruszam ramionami. — Nawet nie umiem ci dać ładnych kwiatów...

Całuje mnie na pocieszenie.

—  Ale zrobiłeś mi niespodziankę...

—  Z bukietem? — Wykrzywiam się smętnie.

—  Ze sobą.

—  No, co tam z wami? — Do kuchni wpada Hanka. — Mamy się zmywać, czy dołączacie do imprezy?

Baśka obejmuje ją, szepcze coś do ucha.

—  Nie ma sprawy... — Hanka podchodzi do mnie, podaje mi rękę. — Do następnego, Romeo. A swoją drogą mógłbyś nie robić jej takich nalotów. Telefonu nie masz, czy co?

—  No coś ty, Hanka... — Baśka puka się w czoło, wypycha ją z kuchni. — Pewnie jutro nie przyjdę... — dobiega mnie z korytarza.

Jeszcze tego by brakowało, myślę i nagle zdaję sobie sprawę, jakim jestem egoistą. Organizuję jej życie, jak mi się podoba.

—  Przepraszam, Baśka... — mówię. — Hanka ma rację.

—  Nie ma... — Siada mi na kolanach, przytula się mocno. — Nie ma, naprawdę...

—  Wyjdziesz za mnie? — rzucam szybko, tak szybko, że już sam nie wiem, czy naprawdę powiedziałem to głośno.

—  Jasne... — Śmieje się. — Ale dzisiaj już chyba za późno. Jakby na zawołanie zegar wybija dwunastą.

—  Pytam serio. — Odsuwam ją od siebie.

Nie, to niemożliwe... W jej oczach zamiast radości jest strach. Nie mogę się mylić. Niestety, nie.

—  Co się stało? — mój głos wydobywa się jak ze studni. — Co jest, Baśka?

—  Nic się nie stało...

Próbuję zajrzeć jej w oczy. Odsuwa głowę.

—  Mogłaś mi powiedzieć. Albo napisać, jeśli za trudno jest o tym mówić. To ten facet, tak? Ten, którego dziś widziałaś po raz drugi w życiu?

—  Co ty gadasz?! — Zrywa się. — Nie ma nikogo innego.

—  Więc o co chodzi? — Staję obok niej, widzę, że trzęsie jej się broda, zaraz się pobeczy.

Kręci głową, zaciska usta, do diabła z tym wszystkim, nie to nie, tylko chciałbym wiedzieć...

—  Okej. Nie było rozmowy. Masz coś do jedzenia?

10

Baśka otwiera lodówkę, wyjmuje wędlinę i masło, podaje chleb w koszyczku. Jej twarz jest martwa. Dlaczego nie powie mi wprost, co jest grane?

—  Pomyślałem, że mogłabyś studiować w Warszawie. I mieszkać u mnie. Możemy i bez ślubu, ale nie wiem, jak tam twoja rodzina... — próbuję raz jeszcze.

—  Wiesz, że to odpada. — Wzrusza ramionami, wygląda, że nie ma nic do dodania, no cóż...

Boję się, że nigdy nie będzie jak dawniej, że między nami wyrasta mur, że moja Baśka nie jest już taka moja.

—  Chciałbyś mieć dzieci? — pada nagle. Nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat.

—  Pewnie, że chciałbym. Co to za rodzina bez dzieci. Pamiętasz, raz już myślałaś, że jesteś w ciąży... Nie byłem może zachwycony, ale...

Przed oczami staje mi moja siostra. O co ona wtedy była wściekła na Baśkę? Bo o coś była, na pewno... Próbuję zebrać myśli, już wiem, chodziło o to, że Baśka nie zrobiła testów. Że, zdaniem Ewki, niepokoiła mnie bez powodu.

Robię sobie kanapkę, czekam, może coś powie.

—  Co słychać u Ewy?

Wytrzeszczam oczy, musiała mieć to samo skojarzenie albo po prostu telepatia...

—  Załapała się na okładkę. Pokażę ci przy okazji. Nie wiem, czy byś ją poznała. Wygląda jak wamp. Myślę, że w końcu wróci...

Nie będziemy chyba gadać przez całą noc, myślę z niechęcią. Tym bardziej że temat numer jeden wyczerpał się nam przesadnie szybko.

—  Jesteś dziś sama? — Zbliżam się do Baśki.

—  Do jutra wieczór... Masz intuicję.

—  Czasami — staram się, aby zabrzmiało to zgryźliwie. Baśka przygląda mi się, kręci głową.

—  Przepraszam cię. Nie mogę ci powiedzieć, dlaczego nie chcę. Po prostu nie mogę. Nie pytaj więcej. Okej? — Obejmuje mnie niezdarnie.

Nie. Nie okej, myślę, ale przyciskam ją mocno, rozpinam bluzkę. Lądujemy w łóżku. No cóż, między innymi po to tu przyjechałem. Między innymi.

11

Budzę się z trudem, unoszę na łokciu. Baśka jeszcze śpi. Co ty przede mną ukrywasz, Baśka, co ukrywasz... Przyglądam się jej twarzy, kochać to znaczy być wolnym, przypominają mi się czyjeś słowa, no tak, ale właściwie muszą gdzieś być granice wolności. Czy na pewno muszą? Wolność, która ma jakieś granice, przestaje być wolnością... Jak to więc być powinno?

Bo przecież chciałbym ją mieć obok siebie. Na co dzień. Patrzeć, jak się budzi, jak parzy kawę, jak czesze włosy, jak czyta, jak się maluje i ubiera, jak wreszcie...

Baśka otwiera jedno oko, śmiesznie to wygląda, leży z nosem wtulonym w poduszkę, łypie na mnie uważnie.

—  Myślę, że masz rację... — mówię wolno. — Tak jak jest, jest całkiem nieźle.

—  Powinnam cię teraz wykopać za drzwi. — Odwraca do mnie twarz. Na jednym policzku ma odciśnięty koronkowy wzorek poduszki.

—  Nie rozumiem... Widzę, że nie żartuje.

—  Dobrze, że doszedłeś do tego wniosku teraz, a nie dzień po ślubie. Chyba się zabiję! — wybucha i zrywa się z łóżka. — Następnym razem, zanim wyskoczysz z czymś takim, może byś jednak policzył do dziesięciu?

—  Nie jestem najlepszy w matematyce...

—  O ile pamiętam, miałeś kiedyś zdawać na fizykę.

—  To było dawno i nieprawda.

—  Czego cię uczą na tych twoich studiach? Chyba filozof powinien umieć myśleć? Chociaż tyle!

Baśka dotyka bolącego miejsca.

—  Mogłabyś zaparzyć kawę? — Zmieniam temat i robię małpią minę. Normalnie dobrze na nią działa, ale nie dzisiaj. — A potem wrócić tu do mnie? — dodaję, wyciągam rękę, próbuję złapać jej dłoń, wywija mi się.

—  Pójdę się umyć — mówi sztywno i wychodzi z pokoju.

Pamiętam bardziej udane wizyty. Sam już nie wiem, czy nie powinienem podziękować Temu Na Górze, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Nigdy jeszcze Baśka nie zachowywała się tak dziwnie. Tylko dlaczego, chciałbym wiedzieć, dlaczego... Próbuję odtworzyć w pamięci wczorajszą rozmowę, przypomina mi się jej pytanie o dzieci.

—   Co jest grane, Baśka? — Dotykam jej wilgotnych włosów, pachną rumiankiem.

12

Przytula się do mnie, jest znowu sobą, taką jaką kocham. Nagle przychodzi mi to do głowy... Dotykam jej brzucha.

—  Jesteś w ciąży?

—  Podobno masz w programie logikę... — Znów sztywnieje. — Gdybym była w ciąży, oszalałabym ze szczęścia, że mi się oświadczasz.

—  Fakt, że nie oszalałaś... Wzdycha ciężko, bierze mnie za rękę.

—  Nie mówmy już o tym...

—  Dobrze. — Mnie też zmęczył ten temat. — Co w takim razie proponujesz? — Zaglądam jej w oczy. I już wiem.

Rozdział II

Wykład dłuży się w nieskończoność. W końcu historii filozofii możemy nauczyć się z książek. Program studiów wydaje mi się wymyślony przez króla Ćwieczka. Baśka ma rację. Nie uczą nas tu myśleć, niestety. Gotowe recepty, kolejne wizje czasu, zależności między duchem a materią, brakuje mi czegoś własnego, o to chyba najtrudniej... A przecież większość z nas przyszła tu wcale nie po to, żeby czytać Platona. Rozglądam się po sali. Wypełniona jest dziwnymi ludźmi bez swojego miejsca na ziemi. Mają nadzieję, że ktoś wskaże im drogę. Że znajdą Odpowiedź.

Podchodzę do okna. Otwieram je wolno, czuję, że klamka jest chłodna, widzę przybrudzone szyby, ptaka na gałęzi. To chyba wróbel, myślę. Czy mam jakiś wpływ na tę chwilę? Bo gdybym nie podszedł do okna... Spotkanie z wróblem, sprawa niby drobna. Ciekawe, czy on też myśli to samo? O ile wróble myślą...

Może powinienem iść na biologię. Miała iść moja siostra. Może jeszcze pójdzie. Może.

Musi być coś dziwnego w mojej twarzy albo w ruchach, bo nagle robi się cicho, dopiero ta cisza budzi mnie naprawdę. Wykładowca gapi się bez słowa, wszyscy inni też. Uśmiecham się do nich.

— Na gałęzi siedzi wróbel — mówię i wychodzę z sali.

Moja matka przygląda się sobie w lustrze. Stoję trochę z boku, nie widzi mnie. Nie chcę płoszyć tej chwili. Jest w niej coś z magii. Lustro utrwala obraz istniejący ułamek sekundy. Nie, nie utrwala. Oddaje. Odbija. Ale jeśli odbija, to może gdzieś tam w tym samym czasie taka sama kobieta ogląda zmarszczki w kącikach oczu, wodzi palcem po wargach. A w cieniu stoi syn, śledzi jej ruchy... Ale wtedy tamto lustro też odbija, obrazy mnożą się w nieskończoność,

14

widzę w wyobraźni setki tych samych kobiet i tych samych facetów, tylko czy oni to my?

Matka odwraca się do mnie.

—  Chodzisz jak duch...

—  Może nim jestem. — Zarzucam na głowę kurtkę, kroczę z rękami do przodu.

—  W takim razie nie reflektujesz na obiad?

Czuję burczenie w brzuchu, no tak, zapomniałem zjeść śniadanie. Opuszczam ręce.

—  Wręcz przeciwnie.

Matka włącza kuchenkę mikrofalową, ostatnio coraz częściej idzie na łatwiznę, przygotowuje coś naprędce, po prostu ciepłą strawę, bo trudno to inaczej nazwać. Przypominam sobie jej ciasta, wyszukane potrawy, omiatam wzrokiem książki kucharskie, niezła kolekcja...

—  To będzie danko meksykańskie czy greckie? — żartuję, widziałem na talerzu rybne filety i ziemniaki.

—  A jakie wolisz?

—  Może dla odmiany coś po polsku? — Puszczam do niej oko, uśmiecha się do mnie.

—  Ty też przestałeś kucharzyć. Dawniej to lubiłeś...

Kroję pomidory na sałatkę, bez zieleniny nie mogę nic przełknąć.

—  Nie przypominaj mi tych pierogów...

Znów czuję słodko-ostry zapach, chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Pamięć zapachów... Ciekawe, ale istnieje. Przypominam sobie zapach Baśki, nie rozmawialiśmy ze sobą, od kiedy od niej wróciłem.

—  Dzwoniłeś do ojca? — pada nagle. Patrzę na matkę ze zdumieniem.

—  A w jakiej sprawie?

—  Złożenia życzeń.

A więc pamięta. Mogłaby zapomnieć. Powinna zapomnieć. Obliczam szybko. Czyżby? Pięćdziesiąt lat. Okrągła liczba.

—  Dziękuję, że mi przypomniałaś — mówię i dostrzegam na blacie kopertę lotniczą z francuskim znaczkiem. — Od Ewy?

—  Zapomniałam ci powiedzieć...

Od rana musiała myśleć tylko o ojcu, przelatuje mi przez głowę. Ciekawe, czy go jeszcze kocha. Czy to możliwe?

Wszystko jest możliwe na tym dziwnym świecie. Wszystko, odpowiadam sobie i sięgam po list.

Pismo Ewki jest rozchwiane, jakby pióro było wolniejsze od myśli, a może odwrotnie?

15

Kochani!

Szkoda, że nie mogliście mnie wczoraj zobaczyć. Miałam pokaz w Gallerie de Lafaiette. Jesienne kostiumy. Byłam tak wytworna, jak chyba jeszcze nigdy. Wyglądałam na czterdziestkę, na moje oko. To dziwne uczucie tak się nagle postarzeć. Chociaż właściwie mogłabym tak wyglądać za dwadzieścia lat, czemu nie? W Paryżu zaczyna się turystyczny boom; to śmieszne, czuję się już jak tubylec i narzekam na inwazję jak Francuzi. Wiecie, że niedługo minie rok, od kiedy tu przyjechałam? Coraz częściej wydaje mi się, że to wystarczy i że przestaje mnie bawić to, co robię. Za mało do mnie piszecie. Za rzadko dzwonicie. Dlaczego? Regularnie dostaję listy tylko od Mirki, ale nie są zbyt ciekawe (relacjonuje głównie osiągnięcia swojego znakomitego męża). Czy wiecie może, co słychać u mojego byłego narzeczonego? Tak tylko pytam, czysta babska ciekawość. Napisz,  Gruby, słówko, nie bądź wiśnia.

Muszę kończyć: ciotka z Jeanem zaprosiłi mnie na kolację. Pilnują, żebym nie znikła zupełnie...

Całuję was mocno, mocno, potargajcie za uszami Kropę.

Ewa

List jest jak bańka mydlana. Pusty i nieważny. Chce, żebys'my więcej pisali, a nie daje nam żadnego punktu zaczepienia. Przecież nie tylko pozuje tam do zdjęć. I lata po wybiegu. Musi mieć jakieś' życie prywatne. Musi? Mój wzrok wraca do pytania o Maćka. Po raz pierwszy o nim wspomniała. Po raz pierwszy od roku. Nie wiem dokładnie, co się między nimi stało, mogę się tylko domyślać. Czy Ewka żałuje wyboru? Czy Maciek musiał nalegać na wybór? Nie wiem. Czy gdyby Baśka była tak daleko... Nie, to nie tylko kwestia odległości.

—  Co o tym myślisz? — Matka przygląda mi się, zbiera ze stołu nie istniejące okruszki.

—  Pewnie to samo, co ty. Powinna wrócić. Nie jest tam szczęśliwa.

—  Mam nadzieję, że jest. Tylko może nie umie nam o tym powiedzieć.

Nie ma o czym mówić. Prawda jest zwykle gdzieś obok słów. Ale się ją wyczuwa. Wystarczy wyjść chociaż kawałek poza własne ja.

16

 

Telefon odbiera Ruda. Domyśla się, po co dzwonię, słyszę w jej głosie zadowolenie, po chwili daje mi ojca.

_- Mam nadzieję, że wpadniesz? — pytanie jest konwencjonalne, ale tembr głosu wskazuje na coś innego.

Nie miałem tego w planie, ale co właściwie miałem? Nie mogę sobie przypomnieć, a więc jeśli w ogóle, to nic ważnego. Cisza przedłuża się, o co mi chodzi...

—  Okej, jeśli zapraszasz...

Westchnienie ulgi po drugiej stronie jest tak wyczuwalne, że odsuwam słuchawkę.

Matka zamknęła się w łazience. Chce dać do zrozumienia, że nie słucha. Że mogę mówić, co chcę. Brak cenzury. Wolny facet to właśnie ja.

—  Może koło siódmej?

Zgadzam się, co za różnica, o której. Przypomina mi się teoria profesora Augustynka: czas jako stożek świetlny. Staram się zastosować ją w praktyce, ale to zbyt trudne, może nie wystarczająco uważałem na wykładzie, a może moja matka zachowuje się nagle zbyt głośno. Ryk odkurzacza zagłusza wszystko wokół.

—  Pójdę do niego... — Staję naprzeciwko niej. Próbuje odczytać z moich ust, co powiedziałem, chyba jej się to udaje, bo tylko kiwa głową. A potem pochyla się, nie patrzy już na mnie, odkurza ciemne kąty z zapałem, jakby od tego zależało życie.

Po drodze kupuję wódkę, nie jestem pewien, czy to właściwy prezent dla ojca na pięćdziesiąte urodziny, ale nie chce mi się myśleć, nie mam ochoty przypominać sobie, co lubi i czy miał jakieś hobby. Chyba właśnie panienki... Wyobrażam sobie, co by to było, gdybym przyprowadził mu towar spod Bristolu. Rachunek uregulowany z góry. Chichoczę na samą myśl, ludzie oglądają się za mną, to nie pierwszyzna, jakoś tak się dzieje, że przyciągam spojrzenia.

Zawiązałbym jej na szyi kokardę. Znów wyobraźnia płata mi figle, jak zawsze wtedy, kiedy ją za bardzo rozhuśtam. Ruda otwiera drzwi, przepuszczam panienkę przodem, dżentelmen w każdym calu, niech mnie kule biją. „Prezent dla ciebie, tatusiu" — mówię gładko, towarek szczerzy zęby, Ruda ma oczy jak spodki.

Co by było dalej? Wygląda, że wyobraźnia odmawia mi posłuszeń-sJjiMr-todo niej niepodobne. Dostałbym po gębie, po prostu, kończę /£$&/8Ш$\ musiało zaboleć, bo masuję szczękę.

* FILIA 13

 

17

£/

^А-лако^

— Bolą cię zęby? — pyta Ruda w progu, nie złośliwie, raczej z troską. Opuszczam dłoń. Kundel Rudej jazgocze, próbuje mnie złapać za spodnie.

Przyglądam się im w trakcie kolacji. Nie pamiętam, żeby ojciec kiedyś' patrzył tak na matkę. Ruda jest bardziej z dystansem. Chyba dzieje się w niej cos' w s'rodku. Niewiele mówi, chętnie słucha, wygląda, że rozumie, macha nogą w szpilce. No i pali. Jednego za drugim. W mieszkaniu jest bałagan. Nie brud. Po prostu nic nie ma swojego miejsca, jakby wszystkie przedmioty były w ciągłym ruchu, żyły własnym życiem. Nie do pomyślenia u mnie w domu. Przypominam sobie porządek w szafach mamy, poskładaną w kosteczkę bieliznę, lekki zapach lawendy. Nagle mam ochotę zajrzeć do szuflady Rudej. Jakby mogło mi to cos' wyjaśnić.

Jedzenie jest ze sklepu na rogu, nic osobistego, nawet sałatki są w firmowych opakowaniach, znów porównuję, chociaż powinienem przestać.

Odbijamy zdania, typowa wymiana poglądów na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiejnocy. Ruda wychodzi do kuchni zaparzyć kawę.

— Jak mama? — pada niespodziewanie, ojciec patrzy gdzieś w bok, jakby się wstydził.

Jesteś dużym chłopcem, myślę i nagle wydaje mi się to największą prawdą.

Siedzimy na schodach koło szatni. Nasz klub. Pani Celinka parzy kawę.

—  Jadłeś coś dzisiaj? — pyta Kubę.

Kuba coraz rzadziej coś jada. Ma ciało w zaniku. Podobno asce-za ma go doprowadzić do wiedzy o samym sobie.

—  Nie jestem głodny — odpowiada jak zwykle.

Pani Celinka wyjmuje z torby bułeczkę z serem, wyciąga rękę.

—  Nie dziwacz — prosi.

Nasze panie szatniarki to dar od Boga. Można im się zwierzyć i wypłakać. Pogadać o wszystkim i o niczym. Psychoterapia wśród palt.

Kuba zastanawia się przez chwilę, w końcu bierze bułeczkę, przygląda jej się, jakby była jakimś dziwnym owadem, rozkłada ją na dwie części, pochyla się nad serem. Ciekawe, co będzie dalej. Dla Kuby jedzenie to misterium. Wszyscy milkną, czekają w napięciu.

18

__ Nie nasypałam tam dziś arszeniku — próbuje go uspokoić pani Celinka, ale nie wydaje się przekonany. _ Daj ugryźć. — Gośka oblizuje się. Kuba zamyka bułeczkę, zagłębia w niej zęby.

—  Nie mam więcej... — Pani Celinka uśmiecha się do Gośki. Gdyby mogła, wzięłaby na utrzymanie cały wydział. Dobra z niej

samarytanka. Pewnie za dobra, skoro robi to, co robi. A może to lubi, skąd wiesz, głupi ośle?

—  Idę do klasztoru — mówi Kuba głośno.

Nie dojadł bułeczki. Trzyma ją przez chwilę przed sobą jak opłatek, a potem chowa do kieszeni kurtki.

—  Matko Boska... — dziwi się pani Celinka.

—  Zwiejesz stamtąd po miesiącu — prorokuje Gośka.

—  A przyjmą cię w ogóle? — Próbuję wyobrazić sobie Kubę jako spowiednika, nawet mi pasuje, nie gada za dużo.

—  Już mnie przyjęli — mówi z godnością i wstaje.

—  Poczekaj..: — Gośka próbuje posadzić go z powrotem, nie jest to proste, w końcu się udaje.

—  Mógłbyś wytłumaczyć? — Siadam bliżej, rzeczywiście mnie to interesuje, nigdy nie widziałem, żeby latał do kościoła, nie nosi krzyżyka...

—  Nie chce mi się. — Wz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin