Grzędowicz Jarosław - Farewell Blues.pdf

(128 KB) Pobierz
Grzędowicz Jarosław - Farewell Blues
J AROSŁAW G RZĘDOWICZ
Farewell Blues
Piotr
Kiedy otworzył oczy ostatniego poranka, Słońce nadal świeciło. To sprawdził przede wszystkim. Nie
mogło dotrzeć do jego okna, wychodzącego na podwórko-studnię, paskudną jak chory ząb; jednak
niewielki kwadrat nieba nad podwórzem nadal był błękitny, poranek zapowiadał się upalny, ale to chyba
był normalny upał. Zwykły, gorący, kolejny z rzędu dzień wyjątkowo słonecznego lata. W każdym razie
Słońce znajdowało się na swoim miejscu i na razie nie wybuchło.
Sprawdzanie zachowania Słońca wszystkim weszło w krew. Bez względu na to, co robili, odruchowo
zerkali co chwilę na niebo, żeby sprawdzić, czy rozpalona żółta kula zajmuje swoje miejsce na
nieboskłonie. Niemal każdy nosił przy sobie pokryte sadzą szkiełko, kawałek czarnej kliszy
fotograficznej albo magnetyczną folię wyprutą z wnętrza dyskietki. Tekturowe, jednorazowe okulary z
lśniącymi czarnymi przesłonami, zwykle sprzedawane z okazji zaćmienia, teraz szły jak świeże bułki,
podobnie jak gogle spawalnicze. Rzut oka na Słońce uspokajał i dawał siłę, by przeżyć kolejny dzień w
Tym Kraju.
Tak było od dnia, w którym przemówiły niemowlęta.
Noworodki i niemowlęta. Jedne miały tego dnia ledwie parę godzin, inne kilka miesięcy. Na pewno za
mało, żeby wydawać z siebie jakiekolwiek skoordynowane dźwięki. Przemówiły równocześnie. W
szpitalach, wózkach i kojcach. Strasznymi, skrzekliwymi głosami wydawanymi przez wiotkie,
nierozwinięte krtanie i niewykształcone do końca struny głosowe.
– Zabierzemy was stąd – powiedziały niemowlęta osłupiałym rodzicom, babciom i ciotkom. –
Przybywamy dać wam nowy świat. Wyjeżdżajcie. Słońce wybuchnie.
Z tym ostatnim zdaniem było najwięcej kłopotu. Niemowlęta mówiły bardzo niewyraźnie. Jedni
usłyszeli: „Słońce wybuchnie”, a inni: „Bądźcie nam ufni” albo coś w tym rodzaju. Niektórzy upierali się,
że w ogóle niczego takiego w przekazie nie było.
Piotr Siedlarski siedział na łóżku ostatni raz w życiu i patrzył na swój znienawidzony ciemny pokój,
który tego poranka wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Każdy szczegół był na swoim miejscu, jak dzieło
turpistycznego dekoratora wnętrz, który zapragnął stworzyć syntezę polskiego slumsu. Zadbał o żółtawe
zacieki i grzyb na suficie, pękniętą szybę, wielotygodniowe warstwy kurzu i tłustego brudu na wszystkim,
łuszczącą się farbę olejną, a nawet żarówkę zwisającą z sufitu na zabytkowym kablu i sterty talerzy z
zaschniętymi resztkami jedzenia. Z rządowego wykrywacza dymu zwisała prezerwatywa, starannie
naciągnięta na szczeliny analizatora jak paskudny, zwiędły owoc. Mieszkanie pasowało idealnie do
kamienicy, a ta do otaczających ją ulic. Doskonała harmonia.
Powód pierwszy: to mieszkanie, ten dom, to miasto.
Piotr celowo nie sprzątał od trzech tygodni. Od dnia, kiedy podjął decyzję. Nie chciał mieć żadnych
dobrych wspomnień. Nawet pokoju doprowadzonego do względnej schludności. Co rano otwierał oczy w
obrzydliwej, cuchnącej norze i sprawdzał, czy Słońce jeszcze świeci normalnie, czy też rozdęło się już w
pomarańczową, wielką banię pchającą w stronę Ziemi tsunami piekielnej plazmy, która w ułamku
sekundy spopieli wszystkim oczy i ugotuje krew w żyłach. Nie chciał się zastanawiać, tęsknić i mnożyć
wątpliwości. Podjął decyzję.
To nie był jego dom. Jego dom wyglądał zupełnie inaczej, ale zrobiono z nim porządek. Załatwił go
podatek katastralny oraz „ustawa o wyrównywaniu szans i zapobieganiu nierównościom społecznym”.
Był mężczyzną, rozwodnikiem, nie miał rodziny i przede wszystkim nie miał dzieci. Przysługiwała mu
kawalerka z oknem wychodzącym na podwórko-studnię, z tłustą plamą na suficie.
Tego ostatniego poranka nie potrzebował też niczego, co się tu znajdowało.
– Tylko to, co kochacie – powiedziały niemowlęta. – Tylko to, co ma wartość sentymentalną. Nie
zabierajcie pieniędzy, nie zabierajcie przedmiotów codziennego użytku ani ubrań. Tylko pamiątki. Całą
resztę możecie mieć nową. Cokolwiek będzie wam potrzebne.
Nowe życie, Nowa Ziemia, nowe rzeczy. Bardzo słusznie.
Wybierał te rzeczy od trzech tygodni. Brał w dłonie i usiłował przywołać wspomnienia, które byłyby
godne zabrania pod obce, granatowe niebo, na Nową Ziemię. Dziewiczą, nietkniętą ludzką stopą, świeżą i
pachnącą, jak wyjętą z opakowania. Obracał je w dłoniach i odkładał na podłogę. Właściwie nie umiał
znaleźć niczego, czego nie mógłby zastąpić.
Co miał zabrać? Prócz zdjęć ludzi, których kiedyś kochał? Każde było obecnie pamiątką zdrady,
nielojalności, obojętności albo niespodziewanej śmierci. Zabrał fajkę. Wiedział, że rosną tam już
ziemskie rośliny. Kwitną i rozpleniają się bujnie pod ochronnymi kopułami, żeby nie skaziły lokalnego
ekosystemu. Wszystkie, które mogłyby okazać się potrzebne, a których nie można by zastąpić
miejscowymi. Nie wyłączając tytoniu, koki, chmielu albo peyotla. Tamtym było wszystko jedno. Nie
rozumieli ludzkich tabu i nie zamierzali się w to wdawać. Według nich każdy powinien sam decydować o
sobie. Zachorujesz? Wyleczysz się. Zatrujesz się, zachlejesz albo zaćpasz? Trudno.
To była kolejna przyczyna, dla której się nie wahał.
Powód drugi: tytoń virginia i whisky.
Żegnajcie, bezwzględne zakazy i zdrowy trybie życia. Kiedy tylko opuści kontener zrzutowy, jeszcze
zanim się odleje, zanim kupi karabin i pójdzie w głąb lądu szukać szczęścia, źródeł rzek albo odkrywać
El Dorado, przede wszystkim weźmie z dystrybutora wielkie hawańskie cygaro i pójdzie przez miasto, z
ukontentowaniem wypuszczając wielkie kłęby dymu.
Żegnajcie, bijący na alarm lekarze, histerie i „style życia”.
Tyle że na razie jego przepisowy pojemnik (nie dłuższy niż metr, nie wyższy i nie szerszy niż
czterdzieści centymetrów), w tym wypadku stary wojskowy plecak, z którym przemierzył kiedyś Andy,
wspinał się na wodospad Kirinyaga i wybrał na swoją emigrację, leżał u jego stóp niemal pusty i oklapły,
jak wyschnięta figa.
***
Siedział nad nim i czuł, jakby żołądek wypełniał mu roztopiony ołów. Reisefieber. Gorączka podróżna.
Kombinacja strachu, nadziei i bezdennego lęku przed nieznanym. Normalna ludzka obawa przed
konsekwencjami decyzji ostatecznych.
Z Anglii mógł przynajmniej wrócić.
Na początku wydawało się, że trafił jeśli nie doskonale, to przynajmniej znacznie lepiej. Miasta były
ładniejsze, ludzie życzliwsi, państwo, jak sądził, mniej drapieżne. Miliardy bezsensownych utrudnień
rodem z Tego Kraju po prostu tam nie istniały. Anglia była przyjazna.
A potem przywykł. Przestał się zachwycać, a zaczął patrzeć. Zobaczył pełne nienawiści graffiti na
bielutkich ścianach, grupki coraz dziwniejszych i coraz bardziej agresywnych emigrantów, których
dotyczyły specjalne prawa. Sam był emigrantem, ale przyjechał w gości i zamierzał zostać Anglikiem.
Tamci zachowywali się jak okupanci.
Zaczął zauważać zakazy. Nie od razu, bo były sformułowane sprytniej i delikatniej niż w Tym Kraju.
To, co w Polsce nazwano „bezwzględnym zakazem palenia tytoniu”, tam było konsekwencją wielu ustaw
składających się na Fire Safety Act. Chodziło o ochronę przeciwpożarową sformułowaną tak, jakby całą
Brytanię zbudowano z żywicznych listewek i bibułki. W każdym mieszkaniu znalazł się czujnik.
Najdrobniejsza smużka dymu, choćby z kadzidełka albo zdmuchniętej świeczki, wywoływała alarm.
Jeżeli tak się stało, taniej było podpalić własny dom, niż zapłacić straży za niepotrzebny przyjazd.
Nie miał nic przeciwko kamerom na ulicach, póki nie zorientował się, że napaść człowieka można
równie dobrze tam, gdzie kamery nie widzą. A potem przysłali mu mandat na dwa i pół tysiąca funtów.
Najpierw nie miał pojęcia, o co chodzi, bo ratusz napisał list raczej enigmatyczny. Sądził, że to pomyłka.
Okazało się, że dzięki Civil Safety Act system się nie myli. To był ten dzień, kiedy idąc do pracy, spotkał
na Pinewood swojego listonosza. Poranek był piękny, wokół wznosiły się rzędy bardzo angielskich,
schludnych szeregówek z brązowej cegły, a listonosz uśmiechał się przyjaźnie. Wszystko wyglądało jak z
jakiejś eleganckiej klasycznej powieści. Listonosz bez żadnych ceregieli wydał adresowane do Piotra
przesyłki, pozdrowił serdecznie i pożegnał się. Siedlarski przejrzał koperty, ale znalazł tylko reklamówki,
które starannie wyrzucił do stojącego przy przystanku kosza.
– Powinien był pan wrócić do domu i wyrzucić listy do własnego, płatnego worka, sir – tłumaczyli w
magistracie. – Miejskie kubły służą do wyrzucania drobnych odpadków, a nie pańskich prywatnych
śmieci. Ponadto naruszył pan przepisy o segregowaniu odpadów.
Wiedzieli o tym dzięki ulicznym kamerom. Namierzyli go w cztery dni w kraju, w którym mieszkał od
pół roku i w którym nie ma dowodów osobistych. „Miś zwany Paddington” nagle zmienił się w „Rok
1984”.
A potem skini zadźgali kogoś w parku i natychmiast zakazano noszenia jakichkolwiek noży, nawet
szwajcarskich scyzoryków wielkości breloczka. Brytyjczycy, w tym świeżo upieczony Walijczyk
Siedlarski, dostali dwa tygodnie na złożenie w komisariatach jakiegokolwiek potencjalnie morderczego
żelastwa.
A jeszcze potem zabroniono noszenia nakryć głowy osłaniających twarz, w tym kapeluszy, kapturów i
czapek z daszkiem. Kominiarki były wykluczone, nawet gdy nastały mrozy. Chodziło o wygodę kamer.
Później wydano Health Act i zakazano stosowania soli w restauracjach, przetwórniach oraz
ograniczono jej sprzedaż. Obłożono akcyzą mięso i przetwory, wszelkie tłuszcze, także słodycze.
Oklejono ostrzeżeniami napoje.
Następnie pojawiła się ustawa o zachowaniach antyspołecznych. Od tej pory nie trzeba już było
nowych zakazów. Formułował je sąd, według własnego widzimisię i na miarę, dla każdego obywatela,
który czymkolwiek się naraził. Ktoś, kto przekroczył prędkość, otrzymywał zakaz prowadzenia
samochodu zdolnego przekroczyć prędkość pięćdziesięciu mil na godzinę. Jeśli przyłapano go w porsche,
dostawał trzy lata. Zaczęło się od jakiegoś gangu osiedlowego. Chłopcy awanturowali się w shoppingach
i nosili jako znak rozpoznawczy żółte rękawiczki do golfa. Dostali zakaz noszenia jakichkolwiek
rękawiczek i zbliżania się do centrów handlowych na bliżej niż sześćdziesiąt jardów.
I fajnie.
Od tej pory każdy mógł dostać zakaz robienia czegokolwiek.
Wtedy dał spokój i wrócił do Polski.
Nawet nie poszło o zakazy. Z tym pewnie by sobie jakoś poradził. Po prostu nie był w stanie żyć w
kraju, w którym nie ma nic dzikiego. Cała Brytania zdawała się sprzątnięta, zagrabiona, podzielona
płotkami i miała wytyczone ścieżki. Żadnych ostępów. Żadnych gęstwin, poszarpanych turni i odludzi.
Znalazł jakiś las w Walii, który wyglądał jak miejski park. Asfaltowe dróżki, proste jak strzelił,
zagrabione liście, kosze na śmieci i latarnie zasilane bateriami słonecznymi. Nie mógł tego znieść. Miał to
w genach.
Duszę pioniera. Całe życie usiłował znaleźć dziewiczy obszar i zbudować na nim od zera coś
doskonałego. Teraz mu tego zabraniano, odbierano to, co zbudował, i wznoszono płoty z siatki. Zwracano
mu uwagę, że istnieją procedury, które należy realizować. Kiedyś tacy jak on wyruszali morzem po Nowe
Ziemie. Teraz nie było już dokąd płynąć, ale Kolumbowie, Pizarrowie i Livingstonowie nadal się rodzili.
Dzicy, z jasnym wzrokiem szaleńców wbitym w horyzont. Miotali się przez kilkadziesiąt lat jak nietoperz
w sypialni, obijając o ściany i tabliczki z zakazami, żeby wylądować w więzieniu albo wariatkowie.
Wrócił do kraju, akurat by zobaczyć, jak instalują kamery, i usłyszeć, że „Polska nie może być ostatnim
krajem w Europie, który wprowadzi ustawę o zachowaniach antyspołecznych”. Sól już od pół roku
wszyscy nosili przy sobie, a kupowali na bazarach od Rosjan.
Spakował melonik. Czarny, klasyczny melonik w okrągłym pudełku z Harrodsa. Melonik, który kupił
dla żartu, kiedy chciał zostać Anglikiem.
Powód trzeci: zakaz noszenia melonika.
Żegnaj, Zielona Wyspo ograbiona z pubów, fajek, whisky, szklaneczki sherry, kominków i meloników.
Żegnaj, Anglio nie będąca już Anglią. Bye, zdetronizowana Korono. Farewell.
– Tylko to, co kochacie. Pamiątki – powiedziały niemowlęta.
Gdzieś wtedy zrozumiał, że na całej planecie nie ma dla niego miejsca.
Najpierw mówił: „ten kraj”. Potem: „ten kontynent”.
A po podróży na drugą półkulę przestał komentować cokolwiek. Próbował w Stanach, w Argentynie i
Australii. Okazało się, że generalnie istnieją dwa rodzaje miejsc. Cywilizowane, nudne, komfortowe i
najeżone niezliczonymi zakazami pilnującymi bezpieczeństwa. Oraz zdziczałe regiony, pełne
niewyobrażalnej nędzy i anarchii. Królestwo Kałasznikowa, gdzie tyrańską władzę dzierżyli naćpani
nastoletni watażkowie. Samotny biały bez prawa do noszenia broni miał tam takie szanse przetrwania jak
łza w palenisku. W jednych dusił się pod ciężarem lśniącego, pluszowego totalitaryzmu, w drugich może
znalazłby miejsce dla siebie, gdyby dysponował brygadą piechoty zmechanizowanej.
I tyle mu przyszło z emigracji.
„Dear John”.
Kiedyś, dawno temu, podczas wielkiej wojny, żołnierze nazywali takie listy „dearjohnami”. Dostałem
dearjohna, mówili. Oni byli na froncie, a ich przyjaciółki, narzeczone i żony w kraju. Przysyłały listy
zatytułowane: „Moje najdroższe kochanie”, „Dżonuniu” albo „Misiu-pysiu”. A pewnego dnia nie było już
Misia-pysia, tylko oficjalne: „Drogi Johnie”. Wtedy wiadomo było, że nie ma co czytać dalej. Spotkałam
kogoś, on jest lotnikiem (prawnikiem, odpowiedzialnym-młodym-człowiekiem). Nie mogę czekać w
nieskończoność, ta wojna nigdy się nie skończy, muszę myśleć o dzieciach, a ty zdychaj w okopach w
Ardenach, po szyję w błocie, i niech ci strzelą w dupę.
Pa.
Buziaczki, Misiu-pysiu.
Piotr też dostał swojego „dirdżona”. W Anglii.
Nawet bez „drogi”. Po prostu „Piotrze”.
Spakował go teraz do plecaka, razem ze wspomnieniem o swoim domu, który zbudowali w dalekim
Suwalskiem. Daleko od wyścigu szczurów, państwa opiekuńczego albo solidaryzmu społecznego,
zależnie kto tam rządził. Własny dom, jak z bożonarodzeniowej pocztówki. Z własną kuźnią artystyczną i
ogromną kuchnią. Miał mieć wędzarnię, gorzelnię i miniaturowy browar. Całkowicie samowystarczalny,
jak pierwsze warowne domy stawiane po upadku Cesarstwa Rzymskiego. Twierdza dla dwojga.
Było już tak blisko.
„Piotrze”.
Wyrosła z tego. Była zmęczona walką z całym światem. Zrozumiała, że on nigdy nie dorośnie i
wiecznie będzie uciekał od odpowiedzialnej roli, jaką przeznacza mu życie w społeczeństwie. Czas
pionierów i białych plam na mapie minął. Ona dojrzała i potrzebowała kogoś odpowiedzialnego, kto da
jej poczucie bezpieczeństwa. Chciała wychować swoje dzieci w poczuciu odpowiedzialności i
poszanowaniu obowiązków. Nie mógł pojąć, skąd wzięła ten język. Zrobili jej operację? Ktoś jej
dyktował?
Spakował swojego „dirdżona” do kolekcji rzeczy, które kochał. Pamiątek. Razem z jej zdjęciem i
kluczem, który zdążył jeszcze wykuć w swojej kuźni, zanim musiał wszystko sprzedać, żeby zapłacić
podatek.
Tak radziły niemowlęta.
„Zabierzcie to, co kochacie”.
Powód czwarty: „dirdżon”.
Żegnaj, Anitko. Żegnaj, mój nagle dorosły czarny aniele, szukający państwowego „poczucia
bezpieczeństwa”. Farewell, moja piękna, która wyrosłaś z człowieczeństwa.
Powód piąty: jego kuźnia.
Żegnajcie, przepisy prawa pracy, obowiązkowe składki, podatki wyrównawcze i przepisy BHP.
Żegnajcie, zakazy produkcji „niebezpiecznych narzędzi”.
Rozpalę moje palenisko gdzie indziej.
Dlatego w gruncie rzeczy było mu obojętne, czy Słońce wybuchnie czy nie.
Kiedy pojawili się Tamci, dosłownie kilka dni po tym, gdy przemówiły niemowlęta, było mu nawet
obojętne, czy przybyli, żeby podbić Ziemię, czy żeby zmienić ludzi w niewolników. Patrzył na to
wszystko z boku, przepojony kompletnym fatalizmem. Na dyski sunące bezgłośnie i strasznie przez
błękitne wiosenne niebo. Olbrzymie, lśniące jak soczewki z rtęci, jeżeli patrzyło się z odległości
kilometra, a czarne jak studnia do wieczności, jeżeli przelatywały ci nad głową.
Mieli nawet dyski. Pieprzone latające talerze.
Ależ to była histeria.
Miotali się jak stado kur na widok pterodaktyla. Niektórzy popadli w stupor, niektórzy sięgnęli do
zachowań rutynowych. Modły, zawodzenia, próba ucieczki na wieś i zapasy mąki w tapczanie. Wiedza
prababek kazała jeszcze gromadzić sól, cukier, zapałki, świece i konserwy, ale to wszystko zdążyło już
znaleźć się na indeksie. Zapasu warzyw na parze nie bardzo dało się zrobić.
Pisarze fantastyki i ufolodzy nagle awansowali do roli ulubieńców mediów i wizjonerów. Nie było po
co zapraszać do studia astronoma, który całe życie upierał się, że życie poza Ziemią jest niemożliwe, a
podróże międzygwiezdne są kompletną bzdurą. Nie w sytuacji, kiedy nad głową sunęły dyski świeżo po
podróży międzygwiezdnej, najwyraźniej wypełnione życiem spoza Ziemi, które ot tak sobie kazało
przemówić niemowlętom.
Histeria trwała tydzień. Histeria potężna, na skalę międzygwiezdną. Pisarze fantastyki bredzili o wojnie
galaktycznej, ufolodzy o kosmicznych wibracjach i duchu przyjaźni wszystkich istot.
Najgorsze było to, że w końcu wszystko okazało się takie banalne. Zgodne z wszelkimi najbardziej
tandetnymi wyobrażeniami. Latające talerze. Obcy mający dwie nogi, dwie ręce i głowę. Uczeni przez
lata tłumaczyli przemądrzałym tonem, że o ile istnieją jakieś żywe istoty w kosmosie, nie mogą przecież
wyglądać jak ludzie.
A tymczasem wyglądali – mniej więcej.
I już.
Przynajmniej zgodnie z relacjami tych nielicznych, którzy ich widzieli. Obcy komunikowali się przez
niemowlęta i niewielu mogło spotkać ich osobiście.
Odgrzebano wszystkie stare filmy w nieocenzurowanych wersjach. Dzień w dzień leciały: „Wojna
światów”, „Gwiezdne wojny”, „Gwiezdne wrota”, „Dzień Niepodległości”, a nawet „Plan 9 z kosmosu”.
Cywile zaciągali się na ochotnika, żołnierze dezerterowali.
A potem nagle nastała martwa, straszna cisza.
Kosmiczne wojny znikły z ekranów jak zdmuchnięte. Zastąpiły je filmy pokazujące Obcych jako
dobroduszne, szlachetne istoty. „Bliskie spotkania”, „ET”, „Kula”. To wtedy pojawiła się medialna
nazwa „elfy”. Smukłe, eteryczne, starsze od ludzi, szlachetne istoty. Skojarzenia pozytywne.
Coś się działo.
Cisza trwała cztery dni.
Pisarze SF przestali być zapraszani do studia, ich miejsce po staremu zajęli politycy. Piotr patrzył na to
wszystko obojętnie. Tylko kiedy zrozumiał, że nie będzie promieni śmierci, poczuł rozczarowanie.
– Jest układ – powiedział mu kuzyn zwany Rysio. Kuzyn polityk. Kuzyn szycha. Kiedyś był grubym
okularnikiem, którego Piotr straszył pająkami, wpychał w pokrzywy i skłonił do wypicia tuszu. A teraz
siedzieli na tarasie jakiegoś wzniesionego na Mazurach pałacu, Rysiek bez najmniejszych ceregieli palił
sobie cygaro, po jeziorze krążyła motorówka z uzbrojonymi po zęby Ludźmi w Czerni. – Wejdzie ustawa
o zachowaniach antyspołecznych, a ty masz już kartotekę jak słonia nos. Wiesz, jak to jest. Ludzie są
głupi, więc system musi ich pilnować. Prędzej czy później na czymś wpadniesz. A to z kolei będą haki na
mnie. Nasza opcja już długo nie pociągnie i wróci tęczowa komuna. Na cztery lata. Ale ja jestem ekspert i
nie chcę, żeby mnie wymienili. Dlatego załatwiłem ci to. Robię to dla mojej matki.
Położył na tekowym ogrodowym stole elegancką, cienką teczkę.
– Co to jest?
– Bilet w kosmos. Nasi przyjaciele oferują nową planetę. Dla wszystkich chętnych. Nowa Ziemia,
kolonizacja, te rzeczy. Nie dziękuj.
– Słyszałem – powiedział Piotr. – To ewakuacja. Słońce wybuchnie.
– E tam. Ściema. Miejska legenda. Elfy nic nie wspominały o Słońcu. Sprawdzaliśmy u jajogłowych.
Żarplaneta jest w porzo. Nic jej nie brakuje.
Pochylił się.
– To polityka. Chcą nas osłabić. Ziemię, rozumiesz. Rozdzielą na mniejsze grupy, zajmiemy się
kolonizacją i przez paręset lat nie zaistniejemy w polityce. My – ludzie. Ziemia. Myślisz, że tam w górze
nie ma polityki? Gdybyśmy sami odkryli napęd, zaczęlibyśmy szukać własnych kolonii i moglibyśmy im
namieszać. A tak dają rezerwat i spokój. Nie mamy wyjścia. Musimy się zgodzić. Wybrali nas. Wybrali
nasz kraj. Teraz trzeba to wykorzystać. Na całej Ziemi kupa ludzi już się pakuje. Porąbańcy, jednostki
antyspołeczne, socjopaci. Tacy jak ty. A ja chcę mieć gwarancję, że nie zabraknie dla ciebie miejsca. To
jak?
Piotr zabrał kopertę ze stołu i nachylił się do kuzyna.
– Ci sami jajogłowi upierali się, że latające talerze nie istnieją. I że prędkość światła jest
nieprzekraczalna. Polecę. Nawet gdyby Słońce nie miało wybuchnąć, i tak bym poleciał.
Odwrócił się jeszcze, schodząc z tarasu. Ochroniarz, dwumetrowy grabarz z aparatem słuchowym,
ruszył mu na spotkanie. Piotr zobaczył swoje odbicie w okularach wyglądających jak czarne telewizory.
– Rysiu, jak oni wyglądają?
– Elfy? Jak żelki.
– Jak co?
– No, te przezroczyste, gumowate cukierki, które jedliśmy w dzieciństwie. Albo jak ludki z wody. No,
kurna, jak ufoki, co tu gadać. Sam zobaczysz.
***
Niebieski Paszport – tak naprawdę jedyna rzecz, która mogła być coś warta. Nie była potrzebna, żeby
dostać się na lotnisko i wsiąść na statek. Tamci przyjmowali każdego. Wyznaczyli daty ewakuacji, ale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin