Grzędowicz Jarosław - Klub absolutnej karty kredytowej.pdf

(307 KB) Pobierz
Grzędowicz Jarosław - Klub absolutnej karty kredytowej
GrzĘdowicz Jarosław
KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ
Z „Fahrenheit”
- Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba - powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze
autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia uporczywego
październikowego deszczu o dach i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka
samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię
podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się
rozpłakać. W końcu po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.
Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę
przestać udawać że panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego
głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu
tłumaczyli dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił
załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył jak wskazówka wędruje
po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje jak
parostatek na Nilu. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na
drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do
ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?
- Jestem nieudany - powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. - Stanowię felerny egzemplarz.
Odpad jakiś, czy coś.
Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć
mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować
przyszłość. Powinien do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda.
Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o
przetrwaniu.
Chciałbym być normalny.
Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą i
między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył. I
dobrze.
Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas, przeznaczony dla ciężarówek,
maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia,
dokąd właściwie jedzie. Wybrał Gdańską E-77 bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś
wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i
zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku, wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie
wrzucając biegi dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód słuchając łomotania zaworów upodabniających
silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.
Przydałaby się jakaś muzyka. Jakiś smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce
odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety samochodowy radiomagnetofon kosztuje pięć
milionów jak obszył. Nie ma z tym dyskusji.
Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć
za półtora bańki, razem z głośnikami i montażem. Tylko, że to dotyczy wyłącznie t y c h facetów. Gdyby
Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co zważywszy okoliczności raczej nie było możliwe, to i
tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, albo odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to już
było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić że ma nieodpowiednie nastawienie, albo że wszystko
się wyrównuje, albo że życie w ogóle jest ciężkie, gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i
wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy, ani mniej pracowity, ani gorszy. Startowali mniej więcej z
tego samego poziomu, a teraz była między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania,
przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali
sobie na zbytki i gromadzili oszczędności i wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który
Zięba wkładał w stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie
rozumiał tego. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali na tego rodzaju obiektywne
trudności, na które Zięba nadziewał się przy nawet najgłupszej sprawie.
Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał i
naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne
siły, ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze
wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie
na których liczył odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i
interpretacje zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od
pierwszego wejrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego
innego były otwarte na oścież.
Nauczył się, że absolutnie wszystko zależało od przypadku. Oczywiście, na jakimś etapie ważne były
twoje zdolności, pracowitość, albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał mieć
miejsce jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy był czas zarabiania za granicą, każdy kto chciał
jechać, musiał najpierw mieć paszport, jakieś pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt
zaczepienia na miejscu.
Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć też od kogoś zaproszenie i jakiś namiar na
ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska
samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała że nie wie o co chodzi, a
przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę,
albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas odkorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis
testamentowy. Inni otrzymywali posag, albo coś w tym rodzaju i mieszkali.
Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.
Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wolnym miejscu, zawsze
korzystniejszym niż poprzednie i to zanim zaczęli się na dobre martwić.
A teraz sam stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedział co będzie dalej.
Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, a potem po gigantycznych wysiłkach uzyska prawo do
jakiejś beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość.
A na domiar tego wszystkiego, jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać
własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.
Jolka oczywiście wpadnie w histerię. Załamie się kompletnie i zamieni mu życie w neurotyczne
przedpiekle. Rodzice będą triumfować. Gdyby został lekarzem, tak, jak sobie życzyli, to nie byłoby tego
wszystkiego.
Akurat. Nie dość, że robiło mu się niedobrze na samą myśl o krwi, to pamięć miał jak jętka.
Nienawidził nawet zapachu szpitala, ale liczyło się to, że oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i całe to
pieprzenie.
Garbus zaczął jakoś dziwnie dygotać i Zięba stwierdził, że wydobywa z biednego pojazdu całe
dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Na samą myśl o tym wszystkim, wcisnął nieświadomie gaz do
deski. Makabra.
Uciekał. Robił dokładnie to, co poradził mu Stefan.
Siedzieli w jego kawalerce, urządzonej ze specyficznym smakiem świadomego samotnika. Zięba na
skórzanym fotelu, ze szklanką whisky, a Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze miał dobre alkohole,
wolny czas, pogodę ducha i przyjaciółkę na podorędziu.
Był też opętańczo życzliwy ludziom.
- Spierdalaj - powiedział znienacka, wysłuchawszy całej historii i wypełnił pokój kłębami prince
alberta. Zięba skamieniał.- To znaczy nie stąd, tylko w ogóle. Weź trochę kasy z tej twojej odprawy,
zatankuj chrząszcza i wypierdalaj gdzie pieprz rośnie. Na tydzień. Po pierwsze, jesteś tak
wymaltretowany, że musisz odpocząć, bo się wykończysz. Po drugie musisz naprawdę poważnie zebrać
myśli, a nie masz na to żadnej szansy w tym kołchozie pełnym wariatów. Jedź gdziekolwiek. Nad morze,
albo w góry. Jest po sezonie, wynajmiesz pokój za grosze. Przemyśl wszystko, ułóż jakiś gryplan.
- Jolka mnie nie puści - powiedział ponuro Zięba. - dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam
dzieci. Nie mogę wydać na siebie kilku balonów, jeżeli jestem bezrobotny. Co będzie dalej?
- Kretyn! - wrzasnął Stefan. - Przecież zarobiłeś te pieniądze głupku, a nie ukradłeś. Ja stąd widzę, że
wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci, a nie chce mi się specjalnie na ciebie patrzeć. Jeżeli Jolka nie
rozumie takich prostych rzeczy, to ją okłam. I tak jej jeszcze nie mówiłeś, prawda?
- Nie.
- To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, to łatwiej będziesz mógł to znieść. Jak na ciebie patrzę, to nie
mogę zrozumieć po co ludzie się żenią. Kobieta powinna cię wspierać, a nie dołować.
- Zrozum ją. Prawie osiem lat takiej wegetacji, bez domu, bez przyszłości. Poza tym, kiedy kobieta
jest matką, to liczy się dla niej tylko przetrwanie. Żadnego ryzyka i żadnych zbędnych wydatków.
Zwłaszcza w takiej sytuacji.
- Jezu, jakie głupoty. Jedź! Jedź do lasu, czy coś. Jedź, zanim ci kompletnie odbije.
Zrobił jak mu radzono. Zełgał coś o jakimś sympozjum, spakował torbę i pojechał, sam nie wiedząc
dokąd i czując się potwornie. Jednak z każdym kilometrem odepchniętym łysiejącymi oponami
volkswagena, czuł się lepiej. Podobno doświadczają tego marynarze wyruszający w długie rejsy; lądowe
kłopoty zostają na lądzie i człowiek z każdą chwilą staje się lżejszy. Dobrze było tak jechać samemu, bez
wrzasków dzieci wypełniających samochód, bez rozżalonego na świat milczenia Joli, bez tego całego
nieszczęścia na kołach w które zamieniały się wszystkie wspólne wyjazdy. Czuł się prawie tak, jakby
był panem swojego życia. Przynajmniej normalni ludzie muszą się tak czuć. On sam już nie pamiętał, jak
to jest. Jola zaszła w pierwszą ciążę, kiedy byli na drugim roku studiów.
To tyle, jeżeli chodzi o panowanie nad własnym życiem.
Okazało się, że znowu dodał gazu.
Minął most w Modlinie i jechał dalej, jakby na północy leżało rozwiązanie jego problemów. Kawałek
za mostem przypalił sobie marsa i zauważył, że wskazówka poziomu paliwa opadła prawie do zera.
Nie było rady. Nie miał dużo pieniedzy, ale kto chce uciekać, musi mieć benzynę. Tak mówi pierwsze
prawo zmotoryzowanego uciekiniera.
Stacja benzynowa Neste' wyglądała szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny lądownik na bagnie.
Pastelowe, przeszklone budyneczki aż zapraszały do środka. Zięba zatankował za dwieście i postanowił
się napić kawy. W przypływie jakiejś desperackiej rozrzutności kupił jeszcze paczkę goldenów i nalał
sobie kawy ze szklanego dzbanka stojącego w ekspresie przy długiej ladzie z syntetycznego marmuru.
Zrezygnował z kanapek, kiełbasek i pizzy, natomiast usiadł sobie w tym skandynawskim wnętrzu,
przy drewnianym stoliczku i zapalił papierosa, patrząc na deszcz
Poczuł się dobrze, siedząc w tym wnętrzu nie z tej bajki, pijąc sobie kawę za całe dwanaście tysięcy,
nie użerając się z nikim, nie tocząc żadnej małżeńskiej gierki, nie spiesząc się, bo ktośtam nie może za
długo zostawać z dziećmi, tylko po prostu sobie siedząc. Tak dobrze, jakby był zupełnie kimś innym. Tak
dobrze, że nie miał nawet ochoty opłakiwać swojego schrzanionego życia.
Dziewczyna usiadła przy stoliku na przeciwko Zięby. Nawet nie potrafiłby jej opisać: brunetka,
bardzo smagła karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kształcie migdałów, kasztanowe włosy upięte
w niedbały, puszysty kok, wypukłe kości policzkowe - to pasowałoby do tysięcy kobiet, nawet gdyby
dodać, że była piękna.
Miała zestaw podstawowych elementów urody śródziemnomorskiej, ale ułożonych w niepowtarzalny
układ. Bardzo oryginalna twarz.
Nic z tych rzeczy. Już nigdy. Naprawdę nie przypuszczał że widok ładnej dziewczyny z długimi nogami
może być tak tragiczny. Sprawiała mu ból.
Młody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z brązowej skóry, o której Zięba mógł tylko pomarzyć,
usiadł obok dziewczyny, stawiając na stoliku tackę z hamburgerami.
Dziewczyna uśmiechnęła się i nadstawiła usta do przelotnego pocałunku. Zięba miał nadzieję, że
potem zabiorą się do jedzenia, ale oczywiście natychmiast zaczęli się łasić. Facet powiedział coś
ściszonym głosem i dziewczyna zachichotała. Roztaczali wokół atmosferę takiej słodkiej sielanki, że aż
się niedobrze robiło.
Zięba miał czasami wrażenie, które mogło być po prostu produktem jego rozbuchanej wyobraźni, że
wystarczy mu przelotny kontakt z kimś, by poczuć coś, może zapach, może jakąś aurę która pozwalała
wiedzieć o człowieku niemal wszystko. Czasem wyprzedzał go na światłach jakiś samochód, za
szybą przez sekundę majaczyła twarz kierowcy, a Zięba wiedział jaki kolor mają meble w mieszkaniu
faceta, czuł atmosferę jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu się wydawało.
Niemniej, uczucie było przyjemne.
Tym razem było podobnie. Wystarczyło na nich spojrzeć i czuło się atmosferę tego ich młodego
małżeństwa, widziało przytulną prostotę ich kawalerki: drewno, tropikalne rośliny, len, skóra i słoma.
Wiedział, że oboje pracują, że nie mają dzieci, a każdą wolną chwilę poświęcają uprawiając
kosztowne, przyjemne sporty. Narty, żagle, windsurfing. Urządzają kolacyjki przy świecach i pieprzą się
bez przerwy jak susły: w łóżku, na dywanie, w kuchni, łazience.
Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, że aż go piekło w dołku z
zazdrości. Jemu i Joli nigdy nie było to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy
się pobierali, pierwsze dziecko było już w drodze. W jednej chwili byli dziećmi, a w następnej rodzicami
uginającymi się pod ciężarem obowiązków i powinności. Młodość była dla kogoś innego, na przykład
dla tych tu dzieciaków, którzy byli starsi co najmniej o kilka lat, a mimo to wciąż cieszyli się swobodą.
Kawa przestała mu smakować. Wbił wzrok w stół i zaciągnął się papierosem, czując się stary i
przegrany.
Jakąś godzinę później zorientował się, ze popełnił błąd. Miło było tak jechać bez celu, ale gdzieś
musiał się zatrzymać. Chciał wynająć jakiś domek kempingowy na Mazurach, ale robiło się ciemno, a po
nocy nie miał na to żadnych szans. Zanosiło się na nocleg w samochodzie i powrót do domu jutro, za to z
ciężką grypą. Bardzo miła perspektywa.
Drugi błąd popełnił skręcając z autostrady na wschód, gdzieś, za Waplewem. Chodziło o te
Mazury, ale tym sposobem znalazł się na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spadły do zera.
Garbus toczył się ciemnymi drogami, wśród lasów i opłotków, a Zięba wlepiał oczy w mrok rozcinany
reflektorami, usiłując wypatrzyć cokolwiek.
Znalazł dwa ośrodki wczasowe, puste i ciemne, po czym odjechał oszczekiwany przez chude psy
i zegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieciów. Co gorsza, nie miał pojęcia gdzie jest.
Skręcił tyle razy, że atlas stanowił lekturę nudną i bezwartościową.
Pierwsza tablica stała na poboczu i wyglądała podejrzanie porządnie. Miała nawet własne
oświetlenie. W krainie zardzewiałej siatki, zbutwiałych desek, zapyziałych szyb i dzikich lasów taki
ostentacyjny totem lepszego świata zapierał dech w piersiach.
Zięba przystanął i przeczytał napis MOTEL "SARGASSO" 0,5 km a pod spodem krzepiące "czynne
cały rok". Ruszył, mając nadzieję, ze będzie go stać na nocleg. Teraz, kiedy znalazł jakieś
rozwiązanie, nagle poczuł dawno zapomniany smak przygody.
Następne pół kilometra przejechał powoli, wśród mgły wypełzającej z lasu, przepatrując uważnie
pobocza.
Szyld kołysał się na dwóch łańcuchach wskazując stylizowaną strzałką na boczną dróżkę, odchodzącą w
las od szosy, wysypaną jasnym żwirem.
"Sargasso". Podobała mu się ta nazwa. Coś w sam raz dla rozbitka.
Żwirowa dróżka prowadziła przez ciemny, sosnowy las, ociekający deszczem, pachnący igliwiem i
mokrymi grzybami. Od bardzo dawna nie był w lesie. Pomyślał, że jeżeli będzie mógł się tu zatrzymać,
to jutro pójdzie na spacer. Oczywiście, zaraz trzeba będzie ruszyć dalej. Nie było mowy o kilku dniach
w motelu.
Reflektory oświetliły jaskrawo białą bramę zamykającą drogę, z odblaskowym znakiem stopu
przymocowanym pośrodku. Była zamknięta.
Zaczynają się schody" - pomyslał Zięba i w tym momencie nad bramą zapłonął halogenowy
reflektorek, rozbrzmiał miły, trójtonowy gong i krata miękko odsunęła się w bok, niknąc gdzieś w
krzakach. Czary.
Motel przywodził na myśl programy telewizyjne o miliardowych aferach, albo seriale z życia
wyższych sfer. Mógłby przypominać dużą, urokliwą leśniczówkę, gdyby każdy, nawet najgłupszy
szczegół nie był tak elegancki i zbytkowny.
W środku było jasno, ciepło i przytulnie, choć przepych wnętrza był ostentacyjny i nuworyszowski.
Boazerie, skóra, mosiądz - styl myśliwski za ciężkie pieniądze.
- "To jakieś nieporozumienie" - pomyślał spłoszony Zięba, ociekając na wytworną terakotę i czując się
jak wędrowny dziad. "Posiedzę w kawiarni przy herbacie, albo może mógłbym się zdrzemnąć na
fotelu, albo w garażu, albo może jednak sobie pójdę."
Ogromny, tłusty kot perski uplasowany dekoracyjnie na czarnym, szorstkim futrze dzika podniósł na
osobę i bagaż Zięby spojrzenie pełne arystokratycznej pogardy, po czym powrócił do przerwanej drzemki.
Całą szerokość kontuaru recepcji okupowała grupka hałaśliwie szczęśliwych Anglików. Zastawili
podłogę sakwojażami i sztucerami w futerałach, trzech podrywało recepcjonistkę, błaznując niczym
wędrowny cyrk Monty Pythona, zaś dwóch poszturchiwało się w udawanej bójce.
Pięciu wyluzowanych Angoli na wakacjach. Nie przeszkadzało im nietaktownie bogate wnętrze, nie bali
się wracać do domu, nie znajdowali się na wirażu życia od lat. Byli tak ostentacyjnie normalni, że aż się
niedobrze robiło.
-Słucham? - recepcjonistka zaszczyciła Ziębę błękitnym spojrzeniem.("Niestety, jestem żonaty")
- Ile będzie kosztował wolny pokój?
- Jest pan sam? ("Tak, i czuję się taki samotny")
- Tak, na jedną noc. ("Ale całą, ślicznotko")
- Trzysta pięćdziesiąt ze śniadaniem.
Zapłacił z góry, czując, jakby wydzierał sobie serce, dostał klucz i ruszył po drewnianych schodach
na górę, a jakiś mały człowieczek w jego głowie obrzucał go wyzwiskami, żądał, by natychmiast odebrał
pieniądze, opamiętał się i wracał do domu.
Panie i panowie! Oto pan Zięba, który na co dzień przez pięć minut wybiera pomiędzy dwoma
paczkami żółtego sera, posiada jedną parę całych spodni, a bilet do kina od lat stanowi dla niego
niedościgły luksus. Właśnie zapłacił sto dwadzieścia złotych za pokój - witamy na dnie. Ciekawe, co jego
dzieci jedzą dziś na kolację - czekamy na telefony od państwa!
"Oszalałem"- pomyślał ze zgrozą - "nareszcie". Otworzył drzwi, żegnany oskarżycielskimi
spojrzeniami wypchanych kozłów, saren i jeleni i wszedł do środka. Pokój był dość bezosobowy, jak to
pokój w hotelu. Tapczan, szafka nocna, komódka z małym, japońskim telewizorkiem, stolik, krzesło,
szafka nocna z lampką i telefonem, tacka ze szklankami, drewniany stojak na strzelby obok szafy, w
maleńkim korytarzyku. Wszelkie sprzęty wykonał ktoś natchniony myślistwem i jazdą konną, niemniej,
Zięba był zachwycony. Sam pędził życie w ciasnym, zagraconym i pełnym zgiełku pokoju,
zmienionym w dwie klitki za pomocą paskudnej meblościanki.
Zamknął za sobą drzwi i położył torbę na podłodze. Zdjął przemoczoną kurtkę, a potem usiadł na
brzegu tapczanu i spojrzał na facjatowe okienko wbudowane w pochyły dach, słuchając deszczu,
siekącego równo sosnowy las. Zupełnie nagle poczuł przypływ zimnej wściekłości i dzikiego buntu,
który od dawna wrzał mu gdzieś pod czaszką. Zostanie tu.
Pieprzyć to wszystko.
Pieprzyć odpowiedzialność i poczucie winy.
Nie będzie szukał żadnego kempingowego ośrodka, ani poddasza u wiejskiej gospodyni. Zostanie
tak długo, na jak długo wystarczy mu pieniędzy, myślał, odkrywając w przedpokoju miniaturowa
lodówkę. Oznaczało to najwyżej dwa, trzy dni, ale co tam. I tak niczego by przez ten tydzień nie wymyślił.
- Trzy dni - powiedział stanowczo, oszołomiony wstrząsająco nowobogacką łazienką, z
wypolerowanymi mosiężnymi kranami i czarno złotą glazurą. Trzy dni, a potem wróci do domu i
przynajmniej bedzie miał co wspominać. Będzie odpoczywał, łaził po lesie, oglądał telewizję, siedział w
barze i udawał kogoś innego. A potem, kiedy bedzie mu sie wydawało, że już dłuzej nie wytrzyma,
przypomni sobie trzy dni z życia normalnego człowieka.
Odkręcił oprawione w mosiądz porcelanowe kurki i słuchając przytulnego plusku wody lejącej się do
wanny zdjął przemoczoną kurtkę i powiesił ją w przedpokoju. Rozpiął torbę i rozłożył swój skromny
dobytek na półkach w szafie. Zadomawiał się.
Spędził prawie godzinę mocząc sie w gorącej wodzie, patrząc na czysty biały sufit i rozkoszując się
ciszą. Nikt nie wrzeszczał, nikt się nie kłócił i nikt nie dobijał się do drzwi. Mógłby tak leżeć cały
dzień. Ukryty przed światem, poza zasięgiem telefonów, pretensji, wezwań i obowiązków którym nie
można sprostać.
Nie zdołał całkowicie odpocząć, ale coś z panującej w pokoju ciszy, trochę sennego spokoju
deszczowego, jesiennego wieczoru przeniknęło do jego zmaltretowanego mózgu. Kiedy wstał z wanny i
ubrał się, miał ochotę poruszać się miękko i cicho, mówić szeptem, a najchętniej milczeć. Do tej pory,
od dawna rozpierała go potrzeba wrzeszczenia aż do zachrypnięcia, albo puszczenia się panicznym
sprintem wprost przed siebie. Teraz czuł sie, jakby ktoś wymienił mu filtry w mózgu na nowe i czyste.
Zmienił koszulę, wypalił papierosa i postanowił pójść na kolację. Udało mu się wejść w rolę i stać
się na chwilę tym innym, bardziej udanym człowiekiem, bo nie uciekł na widok krochmalonych
białych obrusów, świeczników i snujących się jak widma kelnerów w myśliwskich marynarkach. Przy
stolikach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Anglicy wygłupiali się i rżeli jak ogiery, ale teraz
poczuł do nich lekką sympatię.
Znalazł sobie dyskretny stolik pod ścianą, z premedytacją rozłożył serwetkę niszcząc zaprasowane
kwietne origami i otworzył kartę dań. Trzeba przyznać że ceny były zaporowe i Zięba mimo swojego
nowego wcielenia na chwilę stracił rezon.
Przez jakiś czas nieprzytomnie wodził wzrokiem po cenach szukając panicznie czegoś dwucyfrowego,
przeliczał stare złotówki na nowe i odwrotnie, myląc się za każdym razem, wreszcie znalazł wśród zakąsek
jakieś kiełbaski "Darz bór" i zamówił, dołożywszy sobie jeszcze herbatę. Mimo najgorszych obaw,
kelner wcale nie był wyniosły i nie dawał niczego do zrozumienia. Przeciwnie, zachowywał się
przyjacielsko jak terapeuta i przez pięć minut opowiadał Ziębie o pieczonym na liściach chrzanu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin