Stefan Żeromski
SUŁKOWSKI
Tragedia
OSOBY
JÓZEF SUŁKOWSKI
żołnierze batalionu Forestiera :
BOŚ
KOŁOMAŃSKI
OGNIEWSKI
TRZMIEL
ZALESIAK
ZAWILEC
ŻMUDA
HERKULES III RINALDO d'ESTE, książę Modeny
AGNIESZKA GONZAGA, jego krewna i wychowanica
FRANCISZEK PESARO, prokurator Rzeczypospolitej Weneckiej
LUDWIK EMANUEL HENRYK de LAUNAI, HRABIA d'ANTRAIGUES, członek poselstwa rosyjskiego, zarazem reprezentant Ludwika XVIII
KAWALER MORDWINOW, ambasador cesarza Rosji
KAWALER WORSLEY, ambasador króla Anglii
CONDULMERO, generał
Patrycjusze weneccy:
PIOTR BEMBO
DANIEL DELFINO
PIOTR DONA
MIKOŁAJ ERIZZO
JAN MINOTO
JÓZEF PRIULI
PIOTR SPADA
KAROL RUZZINI
SŁUŻĄCY
VENTURE, uczony orientalista
NAPOLEON BONAPARTE
CROISIER, jego adiutant
GENERAŁOWIE: Caffarelli du Falga, Desaix, Dupuy, Lannes, Reynier, Vial
OFICER, adiutant gen. Dommartin
OFICER przyboczny straży Napoleona]
AKT PIERWSZY
Obóz w okolicach Werony. Grudzień 1796 roku — po bitwie pod Arcole, przed bitwą pod Rivoli. — Noc. Pośrodku sceny płonie duże ognisko. W pewnej od niego odległości połyskują lufy i bagnety karabinów, ustawionych w kozły. Gałęzie wielkich wiązów i kasztanów szarzeją, oświetlone z dołu przez płomień. Przy samym ognisku grzeje się siedmiu żołnierzy z Forestierowego batalionu, który stanowi zawiązek legii polskie] pod generałem Dąbrowskim. Nazwiska żołnierzy: Zalesiak, Żmuda, Trzmiel, Ogniewski, Boś, Kotomański, Zawilec. Jedni z nich leżą na ziemi, otuleni w płaszcze, inni siedzą z podwiniętymi nogami, kurząc fajki. Głąb sceny ginie w pustce nocnej. Kiedy niekiedy wynurza się z pustki nocnej i przemierza w milczeniu, miarowym krokiem, środek sceny szyldwach nazwiskiem Chwała. — Żołnierze odziani są w stare, połatane, bezbarwne od pyłu i dżdżu kurtki, przeważnie ongi-granatowego koloru, a najrozmaitszego, przeważnie austriackiego pochodzenia. Wszyscy jednak mają te mundury przez doszycie wysokich, polskim krojem wywróconych kołnierzy, przez doczepienie napierśnych wyłogów, zarękawków i lampasów u spodni (wystrzyżonych z austriackich kurt, z poległego na placu boju żołnierza ściągniętych) — przekształcone na podobizny regimentu Królowej Jadwigi, dowództwa Grochowskiego, z Kościuszkowskiej sprawy. Czarne kaszkiety z brzegami z polska wywiniętymi i doczepioną starą blachą, pióra z tyłu ku przodowi kaszkietów, na piersiach w krzyż pasy rzemienne od szabli i torby, na ramieniu sukienne naszywki z napisem: „Gli uomini liberi sono fratelli/*. — Stary wiarus Zawilec pracowicie zeszywa za pomocą szydła t dratwy grubo wywoskowanej swój trzewik z tęgiego rzemienia. Mruczy — pośpiewuje samemu sobie.
Szyje się piękny chodak, ściba się nocną porą. Fajny trzewiczek stanie sporo...
wytrząsając fajkę
Niedaleko, braciszku, na tych dratwach zajdziesz...
nuci
Fajny trzewiczek stanie sporo... Zajdzie się, kady trza.
Myślisz, te, ciągała litewska, że ino w cesarskich butach, coś je z trupa na peśkierskim polu obłupił, obejdzie świat. Nie bój się. Swoja dratwa to samo strzyma niejedno.
No, już akuratnie nie strzyma, zwłaszcza przez bagna idący.
Co się w niego patrzycie jak te wrony w żołnierski gnat! Co się jeden z drugim o jego chodak zamartwiasz! Zdejm swoje cesarskie kamasze i daj kamratowi jako kamrat.
leżący za ogniskiem
Ba — kiedy nie pasuje żołnierzowi całkiem przez butów!
szyje nie słysząc, co mówią
Fajny trzewiczek... Dratwa się ciągnie w poprzek — w krzyż. W poprzek — w krzyż.
w zadumie
Takie potrza, panowie kamraty, buty mieć, żeby ta ino-ino wystarczyły.
Juści: siedmiomilowe.
Po polskim piasku — a choćby też i boso. Polski piach ciepły.
szyjąc uparcie
He - hej! Rzemienia coraz mniej! Podeszwy nie ma. Obcas się dziury trzyma.
W tamtej stronie, na swoim polu to ta i na bosaka ciepło, a tu, we włoskiej stronie — to jak w kościele. Nie pasuje na bosaka. Trza w butach.
jąka się
Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, że tu we włoskiej stronie — to jak na sumie w kościele.
Galant po wierzchu - boso go znać. Na przyszwy ino wiarę stać.
przedrzeźnia Zalesiaka
Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, nie zełgać, szlimy boso jako dziewki na sumę. Trzewiki na ramieniu, kiej bez swoje pole, a dopiero pod kościołem — obuwaj się kto żyw!
Jako że nie pasuje żołnierzowi całkiem przez butów.
śpiewa głośniej
Od tego wiater srogi, od tego deszcz i grad, żeby wojackiej bosej nogi nie ostał w obcym polu ślad.
Kto ta miał buty na ramieniu, to miał, a tyś je, bracie, ino we spaniu widział. Choćby i na polskiej ziemi...
Wrócisz się, żołnierz, znowuj buty wojackie zzuj...
Boso po piachu! Polski, bracie, piach ciepły. Sprawiedliwie!
śpiewa
W ślepie mi patrz, w piersi mi godź! Od przodka patrz na żołnierza. Pilnuj, gdzie bagnet uderza! Kto ta podeszwę obaczyć chcesz — w ślepie mi naprzód chodź!
U naju ta beł, w naszej, mówię, wsi, taki rozdołek. Droga tamtędy akuratnie szła między żytami w dół, a popóźniej znowu wzgórę. Biała droga, kolejasta, głęboka, na jeden wóz, jako się patrzy. To jak akuratnie przede żniwy żyto falami idzie, a tu bławat nade drogą, macierzanka pachnie bardzo pięknie — idziewa... Przepiórki we zbożach pokrzykują raz wraz, bo to nad wieczorkiem, a rosa padła. Dopiero widać na wzgóreczku het — het — we trzech jedlach...
Już się chłopu gęba rozdygotała jak kasza w garnku. Wara ci w kamraty żal cedzić, żołnierza smętkiem psuć!
Słowa powiedzieć nie dadzą! Komuż powiem?
Tamtym powiedz!
wskazuje na bagnety karabinów
Powiedz im, niech biją w ścianę niemiecką. Ściana niemiecka między tobą i twoją drogą. Wiesz teraz?
Już ta on, choć i mój, niejeden brzuch ozdarł, a ściana stoi. Mnie uczyć! Jak my w doliny jakiesi między wielkogóry szli, rznelimy się srogo z jakimisi chłopami, co na nas wyszły z przepaściów. Szlimy po trupach jak po snopkach w zapolu. Z każdego chłopa rzygało wtedy krwie dwa razy tyla, co z drugiego człowieka. Jakisi kwardy naród.
A co mówisz: ścianę niemiecką przebić — dobrze. Przebijesz ścianę niemiecką, przyjdziesz w swoje dziedzictwo. I znowuj pojmie cię karbowy na pańskie, szlufy ci każe odpruć, mundur wojacki ściągnąć do ostatniego lejbika, rzemienie wojackie zawrze w komorze, a będzie ci swoim starym rzemieniem plecy orał, jako ojcom, dziadom, pradziadom.
Kaj się gdzie smętarze między zbożami bielą, wszędy przecie ojce leżą — bity naród.
Mówią gwałtownie, jeden przez drugiego.
Jakie ta beły króle, jakie ta bez polską ziemię idą teraz cesarze — kto ich ta, mocny Boże! wie i spamięta. A ino zawżdy ten sam beł podstarości i onego to samo prawo: od zaranku na pańskie naród gnać, a późnym zmierzchem popuszczać.
Ostały w chałupie ojce. Orzą na pańskim, sieją, żną. Przyjdziesz z wojaczki, spytasz się, jak i co... Cóż ci powiedzą?
Odszedł okuman stary, a przyszedł nowy — sto razy gorszy pies.
Jak ze samego ranią na pańskie wyszturchają, wygonią, och — pięknie, panowie kamraty! Skowronki śpiewają co ino-ino, mgła po nadrzeczu wstaje w cichości, żyta po niwkach od rosy mokre, kłos ciężki. Stoją zboża światami...
posępnie
Żeby się był jasny Naczelnik w błocie nie zarobił pod Krępą...
A dopieroż, mocny Boże! — śpisz twardo w domostwie, ciemna noc... Raptem, co się dzieje: w okna walą pięściami. we drzwi burzą! Gwałt na dworze: ,,imieniem cesarskim rozkazujemy — otwieraj!" Postronki na ręce i na nogi. W kamasze!
szyjąc wciąż
Kto się na chłopa urodził, chłopem musi ostać, choćby ta ziemię obszedł, gdzie ino jest jaka ziemia!
Od pańszczyzny nie odejdziesz żadną, bracie, drogą. Każda droga prowadzi do tej samej roboty na pańskim.
Ale ci, bracie, krew z przebitego boku ślacheckim obyczajem pociecze na wojence dalekiej. Tamtemu, co w domach siedzi, nie pociecze naszym obyczajem.
Ino zza pazurów abo spod rzemienia...
He, panowie kamraty! — co ta wywspominasz... Widziało się niejedno... Jeszcze po tamtej, cesarskiej stronie nad jeziorem my stali... Dragony szóstego pułku, te w białych płaszczach z czarnymi piórami, na nas napadły. Zawrzała bitwa niezła. Zleciało ich tam ze sześciu z kulbaki... Poszli na jezioro!... Zapadła noc. Rozbili obozy, wojska posnęły wnet. Postawili byli kamrata z naszych stron, z Lubelszczyzny, daleko na pikiecie, samego w polu. Zima, ciemna noc, wiater gwiżdże, a deszcz siecze jak rózgą. Stoi mój kamrat — a Pakuła się zwał — w szczerym polu. Zeziąbł, skostniał. Cni mu się, sen go morzy. Co się w płaszcz otuli, na karabinie wesprze — jużci, zgoniony w tylich marszach, drzemie stojący. Strach go oblata, zmory koło niego łażą, czai się złe przed oczami... Naraz — słyszy: idzie we zmroku nocnym wojsko... Słychać krok wojenny po błotach, po szuwarach: raz — raz, raz — raz!
Nastawił się mój Pakuła, karabin wyachtował, czeka. Idą! Na niego wprost! Coraz bliżej, coraz bliżej — raz — raz, raz — raz! Jużci wypalił w noc. Natychmiast szyldwachy poczęły grzać jeden po drugim, jeden po drugim. Raz za razem — bach, bach, bach... Kanonada. Porwała się armia na nogi. Pakuła słyszy, że ten glit wojska wciąż na niego idzie. Przeląkł się, karabin cisnął, wziął wrzeszczeć. Uciekł. Dopiero przed frontem wojska spamiętał się, stanął. Cóż się nie pokazuje? Szedł na niego nie nieprzyjaciel, jeno Sardyny, sprzymierzone cesarskie, patrol nocny.
Wzięli mojego Pakułę od razu w sąd. Na miejscu, w polu, gorącym prawem. Poszeptali między sobą w pięciu — wyrok: kula w łeb. Ten nic — stoi. Ino go dygotka trzęsie, na gębie spokojny. Dopiero wzięły się za nim wstawiać wyższe Niemce. A to widać, że człowiek przeziąbł, a to, że go morzysko strzęsło, rozum mu się zepsuł z niespania, ogłupiał po ciemku. No — zmiękli. Darowali życie. Ale prawo: bez żywą ulicę! Wnetki zwlekli z niego mundur, lejbik, koszulę. Jak w portkach ostał, do piersi mu przystawili kolbę, ręce przywiązali do lufy. Dwa glity stanęły po nocy z laskowymi kijami. Żołnierz był zły — bo to wszystkich obudził — no to się ta rozgrzał z dygotki wnet! I sprawiedliwie — bo jakże? karabin cisnął — raz, uciekł — dwa. No, niechże ta jeszcze. Ale jakże można wrzeszczeć? Ze strachu wrzeszczeć, po nocy wrzeszczeć?
Szyldwach Chwała wstrzymuje się na miejscu, zwraca w noc i prezentuje broń. Żołnierze zamilkli. Zwrócili w noc oczy. Czekają. Wynurza się z mroku i zbliża do ogniska oficer zawinięty w płaszcz po szyję. Na jego kapeluszu powiewają obfite białe pióra adiutanta. Zbliżył się do ogniska i mija je, idąc dalej w zamyśleniu. Spostrzegł polskie znaki żołnierzy. Na chwilę przystanął. Żołnierze zerwali się z miejsc, salutują. — Gdy oficer odpowiada salutując, widać, że ma na sobie stary mundur polski majora strzelców z r. 1792, przykrajany do nowej rangi kapitana piechoty w czwartej lekkiej półbrygadzie. Na jego lewym ramieniu widać biało-czerwoną szarfę adiutanta naczelnego wodza. Jest to Józef SUŁKOWSKI, dwudziestopięcioletni młodzieniec prześlicznej powierzchowności. Mały wąs osłania jego usta. Włosy długie. Dał znak, żeby żołnierze spoczęli.
Polacy?
stoi boso, wyprostowany
Batalion Forestier.
Czy który był w polskiej sprawie?
Ogniewski, Zawilec, Kołomański, Boś — stoją wyprostowani.
Spod Warszawy, w maciejowickiej batalii.
Spod Zieleniec, w ruskie wojska zabrany. Pod Naczelnika, skoro wieść padła.
Melduję pokornie: w rejmencie szefostwa Działyńskich w wojsku litewskim, za pierwszej wojny.
Jakiej komendy?
Spod majora Wedelstet.
Gdzie byłeś w sprawie ze mną?
Grobla na Zelwie. Przy trzecim moście. A potem to samo w nowym batalionie strzelców, jak pan kapitan na szarżę pierwszego majora...
Sułkowski podniósł rękę do kapelusza, zawinął się w płaszcz i odszedł. Żołnierze pytają Zawilca jeden przez drugiego.
Któż toto?
Co to za jeden?
Jak się zwie?
Jakże mu?
Sułkowski się nazywa. Adiutant najgłówniejszego Bartka. Wiem ja o nim niejedno. Powiem wama.
Wiem i ja o nim spod Mantui. Do samego Bartka, widać, tędy poszedł.
Patrzą za Sułkowskim w noc. Milczą.
Jużci prawda. Wzdłuż naszych ognisk poszedł na tamtą stronę.
Panowie kamraty! Zdrada była między panami polskimi w naszym narodzie. Zdrada się kryła wszędy, a my nie wiedzieli nic!
Zdrada sprzedała Naczelnika!
Ten młody, co tu z nami gadał, nie zdradził. Nasza cała armia litewska miała dziesięć armat lekkiego kalibru przeciw sześćdziesięciu moskiewskim...
Bo zdrada narodem rządziła zawżdy.
Powiadały stare kamraty, że się zdrada kryła wszędy. Krew z ciebie w ziemię ciecze, a ktoś za twoją krew liczy ruble i trzos w zanadrze chowa.
Zdrada jeździła między bitnymi wojskami. Wojska szły naprzód i w tył, marzły i schły na upale, rznęły się przez błota, zdychały z głodu, konały z ran, a zdrada w biały dzień na karym koniu, pod czarnym pióropuszem jeździła w obozie. A gdzie pokazała buławą, tam wróg kulami siekł. Wiedła wojska tam i nazad, sama jedna wiedziała gdzie, rzekomo do boju za polską ojczyznę.
Polska ojczyzna ociekała od krwi. Paliły się miasta, ze wsiów sterczały kominy i piecowiska, popiołami wiatr się cieszył w nagim polu. Ściskał żołnierz gorący bojowy karabin, nabijał go zaklętą kulą. A pańska zdrada kazała podać tył.
Panowie kamraty! Słuchajcie! Dobre słowo wam powiem. Skoro zdrada Moskalom nieświeskie wydała armaty, szedł Fersen w nasze kraje na Słonim.
A pod Wirtembergiem my uchodzim, uchodzim...
Dopiero nasz generał Zabiełło pchnie przednią straż pod majorem Wedelstet pod Grodno.
Jęknął most pod naszymi stopami. Nasz most, co go Sokolnicki zbudował.
Wiara przecie we wojsko wstąpiła.
Pociągnęlimy w ślepie wrogowi.
Doszły wieści, że się okopuje w Słonimie, że pono na posiłki ma czekać. A sześć mil przed Słonimem — nasza Zelwa! Zelwę wziąć garścią!
Moskal wyszedł ze słonimskich okopów i pociągnął ku Zelwie. Jużci słuch: w Jeziornicy, o mil cztery...
Posłał wódz nasz Wedelstet po posiłki. Nie przyszły.
Cztery mil do pierwszego polskiego podjazdu!
Rzeka Zelwa. Za nią miasto. Przez rzekę do miasta grobla długa. Trzy w niej mosty.
Brody nasze: trzy mosty my wzięli.
Z tamtej strony, wśród miasta, na wzgórzu stanęły armaty. Bateria — mocny Boże! — dwie armat.
A wokoło, panowie kamraty, jak wzrok sięgnie, jako myśl zaleci — majątki Potockiego Szczęsnego.
Gdy krok stąpim, stu szpiegów z jego włości do wroga znać daje. Panowie kamraty — stu szpiegów znać daje do wroga.
Za tą rzeką, za miastem, błonia były dalekie, pastewniki szerokie. Prosto z grobli wielkie drzewa aleją się ciągną daleką.
Z prawej ręki lasanek.
Tam to siadł nieprzyjaciel.
Musiał Fersen zdobyć brody zelwiańskie, musiał mosty nam wydrzeć z gardzieli.
Posłał wprost z Dereczyna pięć tysięcy żołnierza.
Wziąć brody!
Z wrzaskiem na nas leciały stadami kozaki.
Kładł się trupem nasz strzelec na błoniu.
Wyszedł major Wedelstet przez mosty na błonia, uderzył w ich kupy.
Przybiegł człowiek cnotliwy ze Szczęsnego majątków z wieścią srogą:
„Korpus idzie zza borów!"
Stanęła nasza jazda w równinie. Garstka młodzi.
W pięciuset towarzysza dał nam major Wedelstet zlecenie:
„Zająć mosty na grobli, z lewej strony się zaprzeć w opłotkach".
Wodza nam dał młodego.
Gołowąs nasz wódz.
Jakbyś piękną dziewczynę w mundur odział wojacki.
Oczy głuche z odwagi. Szpadę wyjął. Kaszkiet na bok przekrzywił.
Grzeje wiarę jak rózgą oczami.
Jużci błyszczy na błoniu nowe kwiecie:
Dziesięć armat postawił najeźdźca w baterii.
Sześć tysięcy piechura lśni sztykami w pastwiskach.
Wielokrotnie w nas bili bagnetem, kolumnami, w rozsypkę. Stokroć ścielem kulami onym głuche posłanie na błoniu.
Aż patrzymy: wszystka ich infanteria na ziemię pokotem. Leżą piersią na trawie.
Kłęby dymu. Ponad nimi w nas kule armatnie.
W nas wszystkie armaty!
Spadły z lawet na ziemię dwa działeczka na wzgórzu.
Trzeszczą przęsła urwane. Skrzypią dyle mostowe.
Jęczą ludzie w konaniu. Krew ścieka po słupach.
W naszą Zelwę krew kapie szparami.
Nasza Zelwa!
Przez sześć godzin nie popuścił nas Sułkowski z pozycji.
W tyle mostu szpadą zaparł nam drogę.
Krótki szlaban do Polski, młodziku!
Ej, ty wodzu, ty młody!...
Biała gęba dygoce. Czarne oczy goreją.
A przyleciał ze sztabu spieniony adiutant.
...
piotrzachu69