MacLean Alistair - Lalka na łańcuchu.rtf

(733 KB) Pobierz

 

Alistair MacLean

 

Lalka na łańcuchu

 

 

Przełożył Bronisław Zieliński

 

 

Warszawa 1991

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

  - Za kilka minut będziemy lądowali na lotnisku Schiphol w Amsterdamie.

Miodopłynny, jednostajny głos holenderskiej stewardesy był dokładnie taki sam jak w każdej z wielu europejskich linii lotniczych.

- Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy. Mamy nadzieję, że lot był dla państwa przyjemny i jesteśmy pewni, że równie przyjemnie spędzą państwo swój pobyt w Amsterdamie.

  Podczas przelotu rozmawiałem krótko z tą stewardesą. Urocza dziewczyna, ale skłonna do pewnego nieuzasadnionego optymizmu w swoim poglądzie na życie w ogólności, toteż nie mogłem zgodzić się z nią, co do dwóch spraw: lot nie był dla mnie przyjemny i nie przewidywałem, żebym przyjemnie spędził mój pobyt w Amsterdamie. Lot nie był dla mnie przyjemny, ponieważ żaden lot nie sprawiał mi przyjemności, odkąd przed dwoma laty silniki DC 8 nawaliły zaledwie w parę sekund po starcie, doprowadzając do odkrycia dwóch rzeczy, że pozbawiony napędu odrzutowiec ma ślizgowe właściwości bloku betonu oraz że chirurgia plastyczna może być bardzo przewlekła, bardzo bolesna, bardzo kosztowna, a czasem nie bardzo udana. Nie przewidywałem też, żeby mi było przyjemnie w Amsterdamie, chociaż jest to bodaj najpiękniejsze miasto na świecie, z najbardziej przyjaznymi mieszkańcami, jakich można gdziekolwiek znaleźć. Po prostu sama natura moich służbowych podróży za granicę automatycznie wyklucza cieszenie się czymkolwiek.

Kiedy wielki DC 8 linii KLM - nie jestem przesądny, każdy samolot może spaść z nieba - schodził w dół, rozejrzałem się po jego zapełnionym wnętrzu. Zauważyłem, iż większość pasażerów najwyraźniej podziela moje przeświadczenie, że latanie jest absolutnym obłędem ci, którzy nie posługiwali się swoimi paznokciami do wydłubywania dziur w kaelemowskiej tapicerce, siedzieli odchyleni do tyłu z przesadną nonszalancją albo też gawędzili z pogodnym wesołym ożywieniem dzielnych ludzi, którzy idą na śmierć z dowcipem na uśmiechniętych ustach takich, co mogli beztrosko machać ręką pełnym podziwu tłumom, kiedy ich wózek zajeżdżał pod gilotynę. Krótko mówiąc, dosyć dobry przekrój rasy ludzkiej. Wyraźnie praworządni. Zdecydowanie nie zbrodniczy. Zwyczajni, nawet nijacy.

Chociaż może to jest niesprawiedliwe - znaczy się to, że nijacy. Ażeby ktoś się kwalifikował do tej raczej niepochlebnej oceny, muszą istnieć jakieś porównawcze punkty odniesienia, uzasadniające jej zastosowanie; na szczęście dla reszty pasażerów, w tym samolocie znajdowały się dwie osoby, przy których każdy wyglądałby nijako.

Obejrzałem się na tę parę, siedzącą o trzy rzędy za mną po drugiej stronie przejścia. Ten mój ruch nie mógł zwrócić na mnie uwagi, ponieważ większość mężczyzn, mających owe osoby w zasięgu wzroku, nie robiła właściwie nic innego od startu z lotniska Heathrow, tylko im się przypatrywała; dlatego też niepatrzenie na nie byłoby właśnie prawie gwarantowaną metodą zwrócenia na siebie uwagi.

  Po prostu dwie dziewczyny siedzące obok siebie. Prawie wszędzie można spotkać dwie dziewczyny siedzące razem, ale trzeba by poświęcić najlepsze lata życia na znalezienie takich dwóch jak te. Jedna o włosach czarnych jak skrzydło kruka, druga olśniewająca platynowa blondynka, obydwie ubrane, wprawdzie skąpo, w minisukienki - brunetka w białą, jedwabną, blondynka cała w czerni, obydwie zaś obdarzone, o ile można było dojrzeć - a można było dojrzeć całkiem sporo - figurami, które jasno wykazywały, jak olbrzymie postępy poczyniły nieliczne wybrane przedstawicielki płci żeńskiej od czasów Wenus z Milo. Nade wszystko były uderzająco piękne, ale nie tym mdłym i pustym rodzajem niedojrzałej urody, która wygrywa konkurs o tytuł Miss Świata; osobliwie do siebie podobne, miały delikatnie ukształtowaną budowę kostną, czyste rysy i niewątpliwie cechy inteligencji, dzięki którym pozostałyby piękne nawet w dwadzieścia lat po tym, gdy zwiędłe wczorajsze Miss Świata od dawna już zrezygnowałyby z nierównego współzawodnictwa.

  Blondynka uśmiechnęła się do mnie uśmiechem zarazem figlarnym i prowokacyjnym, ale przyjaznym. Posłałem jej beznamiętne spojrzenie, a ponieważ początkującemu chirurgowi plastycznemu, który nade mną pracował, nie całkiem się udało dopasować obydwie strony mej twarzy, mojemu beznamiętnemu spojrzeniu wyraźnie brakuje zachęty - mimo to jednak uśmiechnęła się do mnie. Brunetka trąciła swą towarzyszkę, która zerknęła na nią, spostrzegła karcące zmarszczenie brwi, skrzywiła się i przestała uśmiechać. Popatrzyłem w inną stronę.

  Byliśmy teraz niespełna dwieście jardów od końca pasa startowego i aby oderwać myśli od prawie całkowitej pewności, że podwozie rozleci się; gdy tylko dotknie nawierzchni, odchyliłem się do tyłu, przymknąłem oczy i zacząłem rozmyślać o obydwu dziewczynach. Przyszło mi do głowy, że bez względu na wszelkie moje niedostatki nikt nie mógłby twierdzić, że dobieram sobie współpracowników bez uwzględniania pewnych estetyczniejszych aspektów życia. Maggie, owa brunetka, dwudziestosiedmioletnia, pracowała ze mną od przeszło pięciu lat; wybitnie inteligentna, metodyczna, staranna, dyskretna, niezawodna, prawie nigdy nie popełniała błędów, w naszym zawodzie nie ma czegoś takiego, jak osoba, która nigdy nie popełniała błędów. Co ważniejsze, lubiliśmy się z Maggie od lat, a to jest niemal podstawowy element tam, gdzie chwilowa utrata wzajem mego zaufania i współzależności może mieć konsekwencje nieprzyjemnej i trwałej natury; o ile mi jednak wiadomo, nie lubiliśmy się nadmiernie, to, bowiem mogłoby być równie fatalne.

  Belinda, dwudziestodwuletnia blondynka, paryżanka, pół Francuzka, pół Angielka, wykonująca teraz swoje pierwsze zadanie operacyjne, była dla mnie prawie zupełną niewiadomą. Nie zagadką, po prostu nieznaną jako ludzka istota; kiedy Sureté wypożycza komuś jednego ze swoich agentów, a właśnie wypożyczyła mi Belindę, załączane akta owego agenta są tak wszechstronne, że żaden istotny fakt z życia czy przeszłości owej osoby nie jest tam pominięty. Wszystkim, co zdołałem dotychczas zaobserwować na płaszczyźnie osobistej, było to, że Belindzie zdecydowanie brakowało owego szacunku - jeżeli już nie bezgranicznego podziwu - którym młodzi powinni darzyć starszych oraz przełożonych w swoim zawodzie, czym byłem w tym wypadku właśnie ja. Jednakże cechowała ją ta spokojna, przedsiębiorcza sprawność, która była znacznie ważniejsza od wszelkich zastrzeżeń, jakie Belinda mogła mieć w stosunku do swego pracodawcy.

  Żadna z dziewczyn nie była dotąd w Holandii, co stanowiło jedną z głównych, przyczyn, że mi teraz towarzyszyły; poza tym ładne dziewczyny są w naszym nieładnym zawodzie rzadsze niż futra w Kongo, i przez to mogą mniej zwracać na siebie uwagę ludzi podejrzliwych i podłych: DC 8 dotknął ziemi, podwozie pozostało w całości, więc otworzyłem oczy i zacząłem rozmyślać o pilniejszych sprawach. Duclos. Jimmy Duclos oczekiwał mnie na lotnisku Schiphol i Jimmy Duclos miał mi coś ważnego i pilnego do zakomunikowania. Zbyt ważnego, by to przesyłać, nawet w zaszyfrowanej formie, normalną drogą; zbyt pilnego, by czekać na usługi kuriera dyplomatycznego naszej ambasady w Hadze. Nie zastanawiałem się nad prawdopodobną treścią tej wiadomości; miałem się z nią zapoznać za pięć minut. I wiedziałem, że będzie tym, czego chciałem. Źródła informacji Duclosa były nienaganne, same informacje zawsze precyzyjne i stuprocentowo ścisłe. Jimmy Duclos nie popełniał błędów - przynajmniej takiej natury.

  DC 8 zwalniał i już widziałem krokodylowy "rękaw" sięgający skosem od głównego budynku, gotów przywrzeć do wyjścia z samolotu, kiedy ten się zatrzyma. Odpiąłem pas, wstałem, zerknąłem na Maggie i Belindę bez żadnego wyrazu czy oznak rozpoznania i ruszyłem ku wyjściu, kiedy samolot był jeszcze w ruchu, co jest posunięciem źle widzianym przez linie lotnicze, a już z pewnością, tak jak w tym wypadku, przez innych pasażerów w samolocie, których miny wyraźnie wskazywały, że znajdują się w obecności zarozumiałego i prostackiego gbura, który nie może zaczekać na zajęcie swojego miejsca wśród reszty cierpliwej i ustawiającej się w kolejce rasy ludzkiej. Nie zwróciłem na nich żadnej uwagi. Już dawno pogodziłem się ze świadomością, że popularność nie będzie nigdy moim udziałem.

  Stewardesa uśmiechnęła się jednak do mnie, ale nie był to wyraz uznania ani dla mojej powierzchowności, ani osobowości. Ludzie uśmiechają się do innych ludzi, kiedy ci budzą w nich respekt czy lęk, albo jedno i drugie. Ilekroć podróżuję samolotem - poza okresami, gdy jestem na urlopie, co następuje mniej więcej raz na pięć lat - wręczam stewardesie niewielką zaklejoną kopertę do przekazania kapitanowi samolotu, a kapitan, który zazwyczaj, tak samo jak każdy, lubi zaimponować ładnej dziewczynie, na ogół ujawnia jej treść, składającej się z mnóstwa bzdur na temat absolutnego pierwszeństwa we wszelkich okolicznościach, co jest z reguły całkowicie niepotrzebne poza tym, że zapewnia nienaganny i natychmiast podany obiad, kolację oraz usługi barowe. Natomiast całkowicie potrzebny jest inny przywilej, z którego korzysta kilku moich kolegów, a także ja sam - stosowane do dyplomatów zwolnienie od rewizji celnej, co jest korzystne, ponieważ bagaż mój zwykle zawiera parę sprawnie działających pistoletów, mały, ale przemyślnie zaprojektowany zestaw narzędzi włamywacza oraz kilka innych niecnych przyborów, na ogół źle widzianych przez władze imigracyjne bardziej rozwiniętych krajów. Nigdy nie noszę przy sobie broni w samolocie, bo poza faktem, że śpiący człowiek może niebacznie odsłonić podramienną kaburę siedzącemu obok pasażerowi powodując tym masę niepotrzebnej konsternacji, tylko szaleniec mógłby wystrzelić w ciśnieniowej kabinie nowoczesnego samolotu. Co właśnie wyjaśnia zdumiewające sukcesy porywaczy samolotów; skutki implozji mogą, bowiem być nieodwracalne.

  Drzwi wyjściowe otworzyły się i wkroczyłem do "rękawa" z blachy falistej. Paru pracowników lotniska usunęło się uprzejmie na bok, gdy ich mijałem zmierzając do jego drugiego końca, który wychodził na halę dworca lotniczego i dwa ruchome chodniki przenoszące pasażerów do strefy imigracyjnej oraz w odwrotnym kierunku.

  Przy końcu chodnika sunącego na zewnątrz stał tyłem do niego jakiś mężczyzna. Był średniego wzrostu, szczupły i zgoła niepociągający. Miał ciemne włosy, głęboko pobrużdżoną, smagłą twarz, zimne, czarne oczy i wąską szparę tam, gdzie powinny by znajdować się usta; nie był akurat typem człowieka, którego bym zachęcał do odwiedzania mojej córki. Ale ubrany był dosyć przyzwoicie w czarny garnitur i czarny płaszcz, i chociaż nie stanowi to kryterium przyzwoitości, trzymał w ręce dużą i najwyraźniej nowiutką torbę lotniczą.

  Jednakże nie obchodzili mnie nieistniejący konkurenci do rąk nieistniejących córek. Znalazłem się już dostatecznie daleko, by się obejrzeć na ruchomy chodnik prowadzący do hali lotniska, Z taśmy, na której teraz stałem. Było na nim czterech ludzi, a pierwszego z nich, wysokiego, chudego, szaro ubranego mężczyznę o cienkim wąsiku i wszystkich zewnętrznych znamionach zamożnego buchaltera, poznałem od razu. Jimmy Duclos. Moją pierwszą myślą było, że musiał uważać swoje informacje za naprawdę doniosłe i pilne, skoro zjawił się tutaj na moje spotkanie. Drugą moją myślą było, że musiał podrobić przepustkę policyjną, aby się dostać tak daleko na dworzec lotniczy, to zaś wydawało się logiczne, ponieważ był mistrzowskim fałszerzem Trzecią moją myślą było; że postąpiłbym uprzejmie i przyjaźnie, gdybym pomachał ręką i uśmiechnął się do niego, co też zrobiłem. On także pomachał ręką i uśmiechnął się do mnie.

  Uśmiech ten trwał ledwie sekundę i niemal natychmiast zastygł w wyraz całkowitego przerażenia. Wtedy zauważyłem niemal podświadomie, że linia wzroku Duclosa przesunęła się odrobinę.

  Obejrzałem się szybko. Smagły mężczyzna w ciemnym ubraniu i płaszczu nie stał już tyłem do ruchomego chodnika. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, twarzą do niego, a torba lotnicza nie zwisała mu już w ręce, ale znalazła się dziwnie wysoko pod pachą.

  Ciągle nie wiedząc, co się święci, zareagowałem instynktownie i podskoczyłem do człowieka w czarnym płaszczu. Przynajmniej zebrałem się do skoku. Jednakże trzeba mi było całej długiej sekundy, aby zareagować, a mężczyzna natychmiast - i to naprawdę natychmiast - pokazał całkowicie przekonywająco zarówno dla siebie, jak dla mnie, że sekunda aż nadto mu wystarcza na wykonanie każdego gwałtownego manewru, jaki chce zrobić. On był przygotowany, ja nie, i okazał się w istocie bardzo gwałtowny. Ledwie ruszyłem z miejsca, okręcił się ostro, konwulsyjnie o ćwierć obrotu i rąbnął mnie w splot brzuszny kantem swej torby lotniczej.

  Torby lotnicze zazwyczaj są miękkie i wiotkie. Ta taka nie była. Nigdy nie zostałem uderzony kafarem do wbijania pali i wcale tego nie pragnę, ale obecnie mam pewne pojęcie, jakie to może być uczucie. Efekt był mniej więcej ten sam. Zwaliłem się na podłogę, tak jakby jakaś gigantyczna ręka podcięła mi nogi, i ległem tam bez ruchu. Byłem jednak zupełnie przytomny. Widziałem, słyszałem, mogłem do pewnego stopnia oceniać, co się działo dokoła mnie. Ale nie mogłem nawet się wić, do czego miałem wyłącznie skłonność w owym momencie. Słyszałem o porażających szokach umysłowych; pierwszy raz doznałem całkowicie porażającego szoku fizycznego.

  Wszystko zdawało się dziać śmiesznie powoli. Duclos rozejrzał się rozpaczliwie, dookoła, ale nie miał sposobu wydostać się z tego ruchome go chodnika. Zawrócić nie mógł, bo trzej mężczyźni stłoczyli się tuż za nim - trzej mężczyźni, którzy zdawali się całkiem nieświadomi tego, co się działo; dopiero później, znacznie później uprzytomniłem sobie, że musieli być wspólnikami człowieka w ciemnym ubraniu, umieszczonymi tam po to, aby Duclos nie miał innego wyboru, jak tylko posuwać się naprzód wraz z tym ruchomym chodnikiem, na spotkanie śmierci. Dzisiaj uważam, że była to dokonana z najbardziej diaboliczną zimną krwią egzekucja, o jakiej słyszałem, chociaż w swoim życiu nasłuchałem się wielu historii o ludziach, którzy nie doszli do kresu swych dni w sposób zamierzony przez Stwórcę.

  Mogłem poruszać oczami, więc to zrobiłem. Spojrzałem na torbę lotniczą i oto z jednego jej końca, spod klapy, sterczał podziurkowany jak durszlak cylinder tłumika. To był ten kafar, który spowodował mój chwilowy paraliż - miałem nadzieję, że tylko chwilowy - a z uwagi na siłę, z jaką zostałem uderzony, zdziwiłem się, że nie zgiął się we dwoje. Spojrzałem na człowieka, który trzymał broń w prawej dłoni ukrytej pod klapą torby. W tej smagłej twarzy nie było ani zadowolenia, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność zawodowca, który wie, jak dobrze wykonuje swoją robotę. Gdzieś czyjś odcieleśniony głos oznajmił o wylądowaniu KLM 132 z Londynu - samolotu, którym przybyliśmy. Pomyślałem mgliście i niedorzecznie, że nigdy nie zapomnę numeru tego lotu, ale przecież zdarzyłoby się to samo bez względu na lot, który bym wybrał, bo Duclos musiał umrzeć, zanim by się ze mną zobaczył.

  Spojrzałem na Jimmy'ego, Duclosa; miał twarz człowieka skazanego na śmierć. Malowała się na niej rozpacz, ale rozpacz spokojna i opanowana, kiedy sięgał głęboko w zanadrze swego płaszcza. Trzej mężczyźni za nim padli na ruchomy chodnik i też dopiero dużo później zrozumiałem, co to znaczyło. Duclos wydobył rewolwer i w tejże chwili rozległo się stłumione puknięcie i w połowie lewej klapy jego płaszcza ukazała się dziurka. Targnął się konwulsyjnie, pochylił w przód i upadł na twarz; ruchomy chodnik poniósł go do hali i jego zwłoki potoczyły się na mnie.

  Nigdy nie będę miał pewności, czy moja całkowita bezczynność w ciągu tych kilku sekund poprzedzających śmierć Duclosa wynikała z rzeczywistego fizycznego paraliżu, czy też poraziła mnie nieuchronność, z jaką zginął. Nie jest to myśl, która będzie mnie prześladowała, ponieważ nie miałem broni i nic nie mogłem zrobić. Po prostu jest to dosyć ciekawe, bo nie ma wątpliwości, że dotknięcie jego zwłok natychmiast podziałało na mnie ożywczo.

  Nie było to cudowne ozdrowienie. Ogarnęła mnie fala mdłości, a w miarę jak mijał pierwszy szok po uderzeniu, brzuch zaczął mnie boleć nie na żarty. Bolało mnie też czoło, i to bynajmniej nie lekko, ponieważ upadając musiałem uderzyć głową o podłogę. Jednakże w pewnym stopniu po wróciło mi panowanie nad mięśniami, więc dźwignąłem się ostrożnie na nogi - ostrożnie, bo z uwagi na mdłości i otumanienie byłem przygotowany na to, że w każdej chwili dokonam mimowolnego powrotu na podłogę. Cała sala kołysała się ogromnie niepokojąco stwierdziłem, że niezbyt dobrze widzę, toteż doszedłem do wniosku, iż uderzenie głową musiało uszkodzić mi wzrok, co było bardzo dziwne, gdyż zdawał się działać całkiem sprawnie, póki leżałem na podłodze. A potem uświadomiłem sobie, że powieki mam zlepione i kiedy zbadałem to dłonią odkryłem przyczynę: krew - jak mi się przez chwilę mylnie wydawało, masa krwi - ściekała z rozcięcia na czole tuż pod włosami.

- Witamy w Amsterdamie - pomyślałem i wydobyłem chusteczkę, dwa potarcia nią i wzrok znowu miałem stuprocentowy.

  Cała sprawa od początku do końca nie mogła trwać dłużej niż dziesięć sekund, ale już kłębił się dokoła zaniepokojony tłum, tak jak to zawsze bywa w podobnych wypadkach; czyjaś nagła śmierć, gwałtowna śmierć, jest dla ludzi tym samym, co otwarty słoik miodu dla pszczół; uświadomienie sobie istnienia jednego i drugiego natychmiast ściąga imponującą ich liczbę z miejsc, które kilka sekund przedtem wydawały się obrane z wszelkiego życia.

  Nie zwracałem na nich uwagi, tak samo jak na Duclosa. Nie mogłem już nic zrobić dla niego ani on dla mnie, bo obszukanie go nic by nie ujawniło; tak jak wszyscy dobrzy agenci, Duclos nigdy nie przelewał niczego wartościowego na papier ani na taśmę, tylko po prostu przechowywał to w wysoce wyćwiczonej pamięci..

  Smagły, morderczy mężczyzna z morderczą bronią musiał już w tym czasie zbiec; jedynie rutyna i zakorzeniony instynkt sprawdzania nawet rzeczy niesprawdzalnych kazały mi zerknąć na salę imigracyjną, aby uzyskać potwierdzenie, że istotnie zniknął.

  Jednakże smagły mężczyzna bynajmniej jeszcze nie uciekł. Był w dwóch trzecich drogi przez salę imigracyjną, szedł beztroską, do wyjścia ruchomym chodnikiem, kołysząc od niechcenia swoją torbą lotniczą, pozornie nieświadomy zamieszania, które powstało za nim. Przez chwilę patrząc na niego nie mogłem tego pojąć, ale tylko przez chwilę, w ten sposób, bowiem zawodowiec dokonuje ucieczki. Zawodowy kieszonkowiec w Ascot, który właśnie pozbawił portfela stojącego obok dżentelmena w szarym cylindrze, nie daje na oślep nura w tłum przy akompaniamencie krzyków: łapać złodzieja!" zapewniających, że szybko zostanie ujęty; raczej po prosi swoją ofiarę o typy na następną gonitwę. Niedbała beztroska, całkowita normalność - oto jak tego dokonują wybitni absolwenci przestępstwa. I tak też było ze smagłym mężczyzną. Byłem przecież jedynym świadkiem jego czynu, bo dopiero teraz, zbyt późno, uświadomiłem sobie po raz pierwszy rolę, jaką tamci trzej ludzie odegrali w uśmierceniu Duclosa; nadal znajdowali się w gromadzie osób zebranych wokoło zabite go, ale ani ja, ani nikt inny nie mógł im niczego udowodnić. Smagły mężczyzna był, przekonany, iż pozostawił mnie w stanie, w którym przez dłuższy czas nie mogłem przysporzyć mu żadnych kłopotów. Puściłem się za nim.

  Mój pościg nie wyglądał bynajmniej efektownie. Byłem słaby, oszołomiony, a brzuch bolał mnie tak paskudnie, że żadną miarą nie mogłem się wyprostować należycie, toteż połączenie mojego chwiejnego, zygzakowatego biegu po ruchomym chodniku z pochyleniem w przód o jakieś trzydzieści stopni musiało sprawiać, że wyglądałem kubek w kubek jak cierpiący na lumbago dziewięćdziesięciolatek, goniący Bóg wie za czym. Byłem w połowie chodnika, a smagły mężczyzna już prawie na jego końcu, kiedy instynkt czy tupot moich nóg kazał mu się obrócić z tą samą kocią szybkością, którą wykazał zwalając mnie z nóg przed paroma sekundami. Stało się od razu jasne, że bez trudności odróżnił mnie od wszystkich dziewięćdziesięciolatków, jakich mógł znać, bo jego lewa ręka natychmiast poderwała do góry torbę lotniczą, a prawa wsunęła się pod jej klapę. Widziałem, że to, co przydarzyło się Duclosowi, ma przydarzyć się i mnie - ruchomy chodnik zmiótłby mnie, czy też to, co by ze mnie zostało, na podłogę u swego końca, co byłoby sromotnym rodzajem śmierci.

  Zastanowiłem się przelotnie, jakie szaleństwo pobudziło mnie, bezbronnego, do pościgu za wytrawnym mordercą mającym pistolet z tłumikiem i już miałem paść plackiem na chodnik, kiedy spostrzegłem, że tłumik drgnął, a niezmrużone oczy smagłego mężczyzny przesunęły się nieco w lewo. Nie bacząc na prawdopodobieństwo strzału w tył głowy, obejrzałem się, by spojrzeć w tym kierunku.

  Grupa ludzi otaczająca Duclosa przeniosła na chwilę swoje zainteresowanie z niego na nas; ponieważ musieli uważać moje wyczyny na ruchomym chodniku za niepoczytalne, byłoby dziwne, gdyby tak się nie stało. Zerknąwszy na ich twarze spostrzegłem, że maluje się na nich wyraz sięgający od zdumienia do osłupienia, nie było natomiast nawet śladu orientacji. Przynajmniej w tej grupie ludzi. Natomiast całkowitą orientację i zimne zdecydowanie wyrażały twarze trzech mężczyzn, którzy przedtem podążali za Duclosem prowadząc go na śmierć; teraz szli szybko za mną po chodniku, niewątpliwie zamierzając uczynić to samo.

  Usłyszałem za sobą stłumiony okrzyk i obejrzałem się znowu. Ruchomy chodnik dotarł do końca swego przebiegu, co widać zaskoczyło smagłego mężczyznę, bo zachwiał się usiłując zachować równowagę. Tak jak mogłem się po nim spodziewać, odzyskał ją bardzo szybko, odwrócił się tyłem do mnie i począł biec; zabicie człowieka wobec kilkunastu świadków byłoby zupełnie inną sprawą, niż zabicie człowieka wobec jednego samo tego świadka, choć miałem niejaką pewność, że tak by zrobił, gdyby uważał to za konieczne, i do diabła ze świadkami. Zastanawianie się nad przyczyną odłożyłem na później. Znowu zacząłem biec, tym razem znacz nie bardziej zdecydowanie, już raczej jak żwawy siedemdziesięciolatek.

  Smagły mężczyzna, wciąż dystansując mnie, pognał prosto przez salę imigracyjną ku wyraźnemu zdumieniu i konsternacji urzędników, ponieważ nie jest przewidziane, by ludzie pędzili przez sale imigracyjne, powinni, bowiem zatrzymać się, pokazać swoje paszporty i podać krótkie dane o sobie, na co właśnie są przeznaczone owe sale. Kiedy przyszła na mnie kolej przebiec tę przestrzeń, pospieszna ucieczka mężczyzny w połączeniu z moim chwiejnym, zataczającym się biegiem i pokrwawioną twarzą najwyraźniej uprzytomniła urzędnikom, że coś jest nie w porządku, bo dwaj z nich usiłowali mnie zatrzymać, ale przemknąłem się obok nich - "przemknąłem się" nie było określeniem, którego później użyli w swojej skardze - i wybiegłem przez drzwi wyjściowe, którymi przed chwilą uciekł smagły mężczyzna.

  To znaczy usiłowałem wybiec; bo te przeklęte drzwi były zablokowane przez osobę, która próbowała nimi wejść. Dziewczyna - oto wszystko, co miałem czas i chęć zarejestrować w pamięci - po prostu jakaś dziewczyna. Zboczyłem w prawo, a ona w lewo, zboczyłem w lewo, a ona w prawo. Stop. Takie same zjawisko można zaobserwować prawie, co chwila na każdym miejskim chodniku, kiedy dwie nadmiernie uprzejmie osoby, pragnące przepuścić jedna drugą, usuwają się na bok z taką niezręczną skutecznością, że udaje im się jedynie zagrodzić sobie wzajem nie drogę; w odpowiednich okolicznościach, kiedy spotykają się dwie prawdziwie nadwrażliwe dusze, całe takie kłopotliwe fandango może się ciągnąć niemal bez końca.

  Tak samo jak każdy, mam szczery podziw ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin