Perry Steve - Matadora.NSB.doc

(842 KB) Pobierz

Steve Perry

Matadora

Przełożył Marcin Mortka


Trzy zasady Matadorów:

1. Adepci mają być przez cały czas przygotowani na atak.

2. Adeptom nie wolno ani na moment ściągać spetsdödów.

3. Walkami na śmierć i życie nie rządzą żadne zasady.


Istnieje grupa ludzi, którzy pomogli mi w pisaniu, czasem w bezpośredni, a czasem w inny sposób. Wśród nieb. znaleźli się: Dianne, Meg, Dal, Stephani, Toni, Carol, Roger, Carol, Slick, Brynne, Beth, Shawna, Sharon, Ginjer, Candy, Vonda, John, Gin, Ray, Jeanoraz oczywiście moja piękna Mallory. Bardzo mi pomogliście. Dziękuję.

Dla Dianne, dla Dianne!

Dla Sharon, za cały wkład jej.

I dla Mary Ann Brown, która czytała moje pierwsze nieudolne wprawki.


CZEŚĆ PIERWSZA

Krok po kroku, przejdziesz drogę, która liczy tysiąc mil.

Miyamoto Musashi

 

Niezbędnym jest dla księcia, który pragnie utrzymać się, aby nauczył się nie być dobrym i zależnie od potrzeby posługiwać się lub nie posługiwać się dobrocią.

Machiavelli

Niccolo Machiavelli, Książę,

przeł. Czestaw Nanke, Wydawnictwo Antyk, Kęty 2004.


Jeden

Śmierć wyłoniła się zza automatu do gry dla dzieci.

Tym razem tylko jeden mężczyzna, ale Dirisha wiedziała, że jest wyszkolony. Świadczył o tym sposób, w jaki się nor. szałw skupieniu, zachowując wewnętrzną równowagę. Nie znała go, ale wiedziała, kim jest: roninem, podobnie jak ona, wojownikiem kroczącym Drogą Musashiego. Może na własne oczy widział w akcji, a może usłyszał o niej od kogoś, kto był świadkiem jej wyczynów. Koniec końców, postanowił jednak osobiście sprawdzić jej możliwości. Zawsze tak samo, zawsze pojawiał się ktoś, kto chciał ją sprawdzić.

Cholera.

Dobrze wiedziała, że ktoś musi zginąć, a śmierć miała ograniczony wybórmogła sięgnąć po jedno z dwojga uczestników gry. Miejsce, w którym Dirisha Zuri czekała na zabójcę, nie przypominało chwalebnego pola bitwy: był to słabo oświetlony salon gier, wypełniony rzędami automatów holo i kabinami z symulatorami 3D. Z wyjątkiem Dirishy i jej przeciwnika w pobliżu nie było żywego ducha, co zresztą stanowiło powód, dla którego właśnie tutaj postanowiła stoczyć pojedynek. Jej oponent, potężny mężczyzna z jasnymi włosami i ciemną herbacianą karnacją, poruszał się umiejętnie, ale zbytnio rzucał się w oczy, by niespostrzeżenie śledzić kogoś o tak doskonałym wyszkoleniu jak Dirisha.

Skinęła na niego zrezygnowana.

Jesteś uzbrojony?

Pokręcił głową.

Załatwmy to bez broni.

Nie ma sprawy.

Jeśli rzeczywiście był zaprawionym w bojach weteranem, to bez wątpienia miał przy sobie z pół tuzina broni różnego rodzaju: ogłuszacz, ostrze ukryte w klamrze u pasa, elektrokastety, a może nawet długopis miotający pociski. W każdym razie Dirisha miała je wszystkie. Teraz trzymał puste dłonie tak, by je widziała, ale to akurat nic nie znaczyło. Jeśli starcie przybierze dla niego niepomyślny obrót, może sięgnąć po broń. Ona by się nie zawahała. Zwycięstwo stanowiło powód do dumy, walka fair niekoniecznie. Najpierw jednak musiała się przekonać, na co go stać...

Herbacianoskóry wysunął lewą stopę o kilka centymetrów i obrócił się nieznacznie. Uniósł obie ręcelewą wysoko, prawą niżeji usztywnił palce, przyciskając kciuki do wnętrz dłoni. Znajdował się w odległości czterech metrów.

Dirisha przybrała postawę neutralną; stała odprężona, przyglądając się przeciwnikowi, by określić jego styl. Bez wątpienia opanował któryś ze stylów zaczepnych, najprawdopodobniej też nie mieszał go z elementami innych. Niewykluczone, że osiągnął w nim prawdziwe mistrzostwo, ale jego postawa zdradzała o wiele więcej niż powinna. Naprawdę doświadczony ronin starałby się maskować aż do ostatniej chwili.

Herbacianoskóry przesunął się do przodu o pół metra. Jego ruchy były oszczędne, jak bokser nie odrywał stóp od ziemi. Karate lub kung-fu, wywnioskowała Dirisha. Albo któraś z ich niezliczonych odmian.

Sądząc po rozbudowanych mięśniach ramion, preferował rozwiązania siłowe. Bez wątpienia wyprowadzał bardzo silne ciosy i w tym pokładał nadzieję na zwycięstwo. No dobra. Dirisha wiedziała, że nie powinna oczekiwać forów i bez względu na rozwój sytuacji, zawsze reagować transem, ale doświadczenie samo podsuwało jej wnioski. Jeśli zaś te okażą się trafne, być może poradzi sobie z przeciwnikiem bez większych trudności. Może nawet nie będzie musiała go zabijać ani okaleczać.

Zbliżył się o kolejne pół metra, przesuwając stopy po brudnych płytkach podłogi. Błękitne światło z jakiejś hologry opromieniło jego twarz, aż zmrużył oczy. To samo światło połyskiwało na jej skórze.

„Jest zdenerwowany”, pomyślała.

Zły znak. Sama w ogóle nie czuła strachu. Została znakomicie wyszkolona w czterech Sztukach i nieco gorzej w parunastu innych. Wiedziała, że są tylko dwie opcjezwycięstwo lub porażka. Pozostawało prawidłowo zastosować wyuczone techniki, nic poza tym. Nie było czasu ani miejsca na rozmyślanie o konsekwencjach. Robiła to, co musiała, najlepiej jak potrafiła. Więcej dać z siebie nie mogła, mniej nie miała zamiaru.

Herbacianoskóry przysunął się jeszcze bliżej. Miał teraz Dirishę w zasięgu ciosu, jednocześnie pozostając poza jej strefą ataku. Na krótką chwilę skupiła się na tym mężczyźnie, który rzucił jej wyzwanie. Ciekawe, o czym myślał? Wiedziała, co widzidobrze zbudowaną, stojącą luźno wysoką kobietę około trzydziestki o czekoladowej skórze i zielonych oczach, ubraną w czerwony kostium z tuniką. Nie mógł wiedzieć, czym się dotąd zajmowała, gdzie bywała i jakie siły ją ukształtowały. Nie, widział jedynie innego gracza, naśladowcę starożytnego wojownika o imieniu Musashi, kolejnego człowieka dążącego do mistrzostwa w walce. Widział w niej sprawdzian własnych sił. Widział krwawe starcie.

Przez krótką chwilę Dirisha rozważała, czy się nie odwrócić i nie uciec. Walka z tym człowiekiem wydawała się bezcelowa, podobnie jak toczenie gry, której zasady opanowała całą dekadę temu na Mti. Dążyła do perfekcji, ale tej części dążeń miała już dosyć. Dawno temu nauczyła się wykorzystywać każdą okazję, by uniknąć walki, zwłaszcza z niedoświadczonym przeciwnikiem. Z początku pojedynki były niezwykle ekscytujące, sprawiały, że krew huczała jej w głowie. Nie przejmowała się nawet wtedy, gdy przegrywała i spędzała całe dnie, a czasem tygodnie na doprowadzaniu siebie i swego ciała do optymalnego stanu. Z chęcią godziła się na owe niedogodności, gdyż były związane z rolą, którą pragnęła odgrywać. A teraz? Teraz chciała się uczyć i cieszyć samotnością. Unikała wypatrzonych przez siebie graczy, sama nie rzucała wyzwań, starała się nie wyróżniać w każdym nowym dojo. Kłopot w tym, że inni gracze już o niej wiedzieli, a reszcie wystarczało zobaczyć kilka jej ruchów, by dostrzec imponujące umiejętności. Równie dobrze mogłaby nosić jaskrawy znak widoczny dla wszystkich, którzy dorównywali jej talentem.

Zaalarmował ją odgłos zbyt gwałtownie wciąganego powietrza. Myśli pierzchły. Herbacianoskóry był prawie gotów do natarcia. Dirisha nie dała po sobie poznać, że to dostrzegła, lecz w duchu zaczęła się przygotowywać do autotransu.

Rzucił się do ataku. Uniósł pięść, chcąc ją wbić w gardło Dirishy. Śmiertelny cios miażdżący tchawicę.

Dirisha umknęła w prawo, wykonując obrót wokół własnej osi i odpowiednio rozstawiła stopy. Jednocześnie chwyciła wyciągniętą rękę i zastosowała atemi waza, rzut oburęczny. Herbacianoskóry stracił równowagę i poleciał bezwładnie do przodu. Jeśli nie wiedział, jak się podnieść po upadku... Przyciągnął do siebie ramię, przetoczył się i błyskawicznie skoczył na równe nogi. Natychmiast się odwrócił. Manewr uchronił go przed bolesnym upadkiem, ale Dirisha już znała prawdę. Zarówno atak, jak i reakcja po nim zdradziły, że mężczyzna nie dorasta jej do pięt. Walka w zasadzie dobiegła końca.

Co powiesz na remis, tygrysku? Jedna runda dla zabawy i tyle?

Potrząsnął głową ze złością.

Nie ma mowy!

Chciała westchnąć, ale się powstrzymała. Był kiepski, o wiele gorszy, niż zakładała. Poruszał się całkiem dobrze, lecz w fazie pasywnej wypadał znacznie lepiej niż podczas starcia. Nie zdarzało się to często, ale nie było całkiem niespotykane. Każdy bardziej doświadczony ronin wolałby się wycofać, zrozumiawszy, że wyzwanie go przerasta. W przeciwnym razie sam się prosił o kłopoty.

Herbacianoskóry wydał z siebie gardłowy ryk i ruszył do kolejnego ataku. Tym razem szykował się do niskiego kopnięcia, ale Dirisha wiedziała, że cios będzie o wiele za silny i zbyt wolny. Stopa oderwała się od ziemi, zmierzając ku jej kroczu...

Wykonała unik i nagle znalazła się za jego plecami. Zacisnęła prawą pięść i wbiła dwa kłykcie tuż powyżej jego lewej nerki. Jęknął, a ona poczuła, jak powietrze ucieka mu z płuc. Nim zdążył się otrząsnąć, poderwała lewą nogę i kopnęła go w wewnętrzną stronę kolana. Noga herbacianoskórego ugięła się i grzmotnęła nakolannikiem w płytki podłogowe. Dirisha usłyszała trzask pękającej kości, ale mimo to mężczyzna zdołał się odtoczyć. Gdy znów się poderwał, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę. Wpatrywał się w przeciwniczkę, jakby nie rozumiał, z kim ma do czynienia. Wykrzywił twarz w grymasie bólu.

Nie mógł kontynuować walki ze strzaskaną rzepką. Dirisha nie przepadała za podobnymi metodami, ale były one skuteczne. Ból stanowił najlepszy sposób na wyeliminowanie przeciwnika z walki, zaraz po unieszkodliwiającej kontuzji. Odrobina kleju ortostatycznego i rzepka będzie jak nowa, a na razie, herbacianoskóry musiał skapitulować.

I po tańcu, tygryskurzekła Dirisha.Ściągnijmy tu medyków.

Herbacianoskóry błyskawicznie wsunął dłoń do kieszeni tuniki i wyszarpnął jednostrzałowy miotacz. Wycelował w stronę przeciwniczki.

Dirisha równie szybko trąciła dłonią klamrę pasa i wyszarpnęła z ukrytej kieszeni strzałkę kinzoku. Cisnęła nią z rozmachem, przechodząc w płynny obrót, który zakończyła saltem w tył. Gazowy ładunek eksplodował, chmura stalowych pocisków przecięła miejsce, gdzie Dirisha stała jeszcze przed sekundą. Jeden z pocisków trafił ją w kostkę, ale odbił się od kości, pozostawiając niegroźne skaleczenie. Czekało ją twarde, ale równe lądowanie.

Wyprostowała się i spojrzała na herbacianoskórego. Na jego twarzy nie było ani śladu bólu, z mięśni znikło napięcie. Strzałka kinzoku tkwiła w czole, z pewnością zabił go wstrząs mózgu. Herbacianoskóry wypadł z gry.

Dirisha poczuła chłód, który wniknął głęboko do jej wnętrza i dotknął czegoś, co się w nim kryło. Nie chciała tego, nie po to trenowała niemalże połowę życia; nie marzyła, by zostać zabójcą, człowiekiem, który odbiera życie równie łatwo, jak ktoś inny wyrzuca kawałek metalu w powietrze jako cel. Dlaczego ten facet zwyczajnie nie dał za wygraną? Przecież nie było wątpliwości, że do pięt jej nie dorasta! Kontynuowanie walki po pierwszym przegranym starciu wydawało się nielogiczne, ba, niedorzeczne! Odkryła w sobie złość na tego mężczyznęnie poznała nawet jego imieniaza to, że wykazał się skrajną głupotą. Wina leżała po jego stronie, nie jej!

Nie. Dirisha wiedziała, że się myli. Pewnie, musiała się przecież bronić, ale cały ów wywód stanowił tylko i wyłącznie próbę usprawiedliwienia błędu. Zdobyła zbyt wiele doświadczenia, by iść na łatwiznę. Przecież wiedziała, że może wyeliminować tego mężczyznę bez uciekania się do śmiercionośnych rozwiązań. Technikę zastosowała idealnie, ale złamała zasady Sztuki. Niespodziewanie poczuła ogromne znużenie, jakby wspięła się na szczyt wysokiej góry, gdzie powietrze jest rozrzedzone i pozbawione życia.

Spojrzała na trupa. Metodycznymi ruchami wykręciła wykonaną z nierdzewnej stali strzałkę kinzoku i otarła ją z krwi. Na tej planecie zabójstwo rzadko uchodziło płazem, władze Tembo słynęły z surowości i tylko w wyjątkowych sytuacjach uznawały zapewnienia o niewinności. Za kultami czy sektami również nie przepadały, stąd wojownicy Musashiego nie mogli liczyć na wyrozumiałość, bez względu na to, czy zabijali, czy ginęli. Najmądrzej było wyjechać, i to jak najszybciej. Co prawda na Tembo nie istniał oficjalny rejestr uczestników Drogi, ale odkrycie, że herbacianoskóry do nich należał, z pewnością nie zabierze urzędasom wiele czasu, a wtedy Dirisha zostanie zatrzymana jako podejrzana. Jasne, działała w samoobronie i każdy dobrze wykonany skan poparłby jej zeznania, ale nie miała zamiaru zasiadać przed wypalaczem mózgu obsługiwanym przez jakiegoś rzeźnika. Słyszała, że ludzie wychodzili z takich sesji z całkowicie lub częściowo wypranym umysłem, zwłaszcza jeśli przesłuchiwany nie przypadł do gustu simadamowi obsługującemu skanera na tym świecie takie sytuacje nie należały do rzadkości.

Herbacianoskóry sporo ważył, ale udało jej się wytargać ciało na zewnątrz. Trupy zawsze okazywały się zbyt ciężkiepozbawione życia zwały mięśni, które niczego już nie podtrzymywały. Dirisha uznała, że wolałaby nigdy nie zdobyć tej wiedzy.

Ludzie, którzy przechodzili niemalże opustoszałą ulicą, zerkali na nią i na jej brzemię przelotnie lub w ogóle, a jeśli ten widok dawał im do myślenia, to nikt nie wyraził tego głośno. Obciążona trupem minęła dwie przecznice, aż w końcu znalazła pojemnik na śmieci wystarczająco duży, by pomieścić człowieka. Szkoda, że na Tembo nie było publicznych utylizatorów błyskawicznychw porównaniu do wielu innych tę planetę zdecydowanie należało ochrzcić mianem zadupia. Z głośnym sapnięciem Dirisha dźwignęła ciało i wrzuciła je do pojemnika, a następnie zatrzasnęła klapę. Nie było wątpliwości, że ktoś wkrótce odnajdzie nieszczęśnika, ale w międzyczasie prawdopodobnie uda jej się opuścić planetę. Na jej koncie znajdowała się wystarczająca suma standardów, by polecieć dokądkolwiek w całej galaktycepieniądze nie miały dla niej wielkiego znaczenia i rzadko wydawała je na cokolwiek poza artykułami pierwszej potrzeby. Mogła się udać wszędzie, gdzie by zapragnęła, ale... Dokąd właściwie chciała polecieć? Poznała już miejscowy styl walki T’umeaux w takim stopniu, w jakim chciała go poznać. Dotychczas zakładała, że jej następnym celem będzie księżyc Chiisai Tomodachi, orbitujący wokół samego Tomodachi w systemie Shin. Podobno istniała tam naprawdę skuteczna odmiana kaiatsu, którą przekazywano garstce adeptów. Sporo słyszała o technikach ogłuszania głosem, ale nigdy nie widziała takiej, która by rzeczywiście działała. A zatem Chiisai?

Opuszczając alejkę, w której porzuciła ciało, Dirisha poczuła, że znów wstępuje w nią owo znużenie, zupełnie jakby do jej duszy przylgnęła złośliwa pijawka. Wydawało się, że jej ki maleje, niknie, pozostawia ją wyczerpaną do cna. Przez krótką chwilę sama myśl o kontynuowaniu Drogi była nie do zniesienia. Ale czym innym mogłaby się zająć? Ochroniarstwem? Pracą do końca życia na bramce w jakiejś spelunie? A może założy szkołę, gdzie będzie uczyć wszystkiego, czego sama się nauczyła? Niegłupi pomysł, była wystarczająco dobra, by przyciągnąć wielu uczniów.

 

* * *

 

Z zakamarków pamięci wypłynęła twarz człowieka nieżyjącego od trzech lat. Wspomnienie przywołało uśmiech na jej twarz. Lubiła Khadajego, lubiła dla niego pracować. Wielu ludzi było zszokowanych na wieść o tym, czym naprawdę zajmował się na Greaves. Dirisha zawsze podejrzewała, że jest kimś więcej, niż usiłował pokazaćporuszał się zbyt dobrze jak na zwykłego właściciela pubu na odległym zadupiu.

Nadal uśmiechnięta, zaczęła się zastanawiać, z jakiego powodu myśli teraz o Khadajim. Czyżby śmierć herbacianoskórego przypomniała jej o innej śmierci? Nie, było coś jeszcze, jakieś niewyraźne wspomnienie. Coś, co Khadaji powiedział jej na krótko przed śmiercią. Co to było? Coś o siedzeniu na tej samej planecie przez kilka lat... Aha, przypomniała sobie. Powiedział jej, że Renault w systemie Shin to całkiem fajne miejsce. Jakieś miasto... zaraz, zaraz... Complex? Vindox? Nie, Simplex! Simplex-by-the-Sea. Miejsce, w którym mogła się zadekować, jak to raczył ująć. O co mu chodziło? Co takiego próbował jej przekazać?

Dirisha szła ciemną ulicą na Tembo, nie zwracając uwagi na okolicę. Zastanawiała się nad tajemniczymi słowami, które Khadaji wypowiedział trzy lata temu. Simplex-by-the-Seata nazwa tchnęła spokojem i prostotą. Czemu nie? I tak nie istniało w całej galaktyce miejsce, do którego chciałaby się udać.

Nigdzie nie było dla niej miejsca.


Dwa

Dirisha leciała promem. Przez okno ze skondensowanego kryształu obserwowała planetę, której powierzchnię na pierwszy rzut oka stanowiły wyłącznie morza. Zapoznała się ze standardowym skanem promocyjnym jeszcze na statku z Tembo i trochę już na temat owego świata wiedziała. Renault, piąta planeta od słońca i jedna z sześciu zamieszkałych w systemie Shin. Trzy kontynenty, przyciąganie jeden przecinek jeden ziemskiego, zawartość tlenu w powietrzu około dwudziestu procent. Osiem milionów dziewięćset sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, głównie ludzi z niewielką domieszką mutków. Na Renault hodowano wiele drzew i warzyw oraz wydobywano trochę czystych metali, choć niezbyt wiele. Poza tym trudno było powiedzieć cokolwiek więcej na temat tego świata. Kolejna dziura, podobnie zresztą jak jej ojczysta planeta, o której Dirisha nie lubiła myśleć. A zatem... Zatem dlaczego się tu znalazła? Dlaczego spadała teraz z orbity niczym meteor ku jakiejś wiosce na południowo-zachodnim wybrzeżu najmniejszego z trzech niewielkich kontynentów? Cóż, w zasadzie miejsce jak każde inne, przynajmniej dopóki nie zdecyduje, czym się zająć, gdy już dojrzeje...

Co takiego? Dlaczego przyszło jej to do głowy?

Lądowanie za sześć minutdobiegł z komów głos stewarda.Proszę przełączyć fleksifotele na tryb lądowania.

Dirisha sięgnęła ku panelowi sterującemu, jednocześnie usiłując zagłuszyć wszystkie myśli.

 

* * *

 

Główny port kosmiczny tej półkuli znajdował się na sztucznej wyspie oddalonej o dwadzieścia kilometrów od brzegustandardowy środek bezpieczeństwa stosowany na wielu odwiedzonych przez Dirishę planetach, na wypadek gdyby któryś z promów rakietowych, poprzedników współczesnych promów orbitalnych, eksplodował przy lądowaniu. Tragedie tego rodzaju najwyraźniej nie były w przeszłości niczym niezwykłym.

Na szerokości geograficznej, na której leżało Sim-plex-by-the-Sea, panowało akurat upalne lato. Nawet prąd powietrza wywołany pędem promu nie studził ociekającej potem skóry Dirishy. Statek nie należał do najnowszych i drżał, przecinając warstwy powietrza o nierównej temperaturze nad tropikalnymi wodami. Dirisha stała na przednim pokładzie, a wiatr targał jej mocno kręcone, rozgrzane słońcem włosy. Szkła kontaktowe polaryzowały się automatycznie, neutralizując sporą ilość światła słonecznego, ale i tak świeciło bardzo mocno.

Zupełnie jak w domu.

Widziała przed sobą brzeg, a na nim cel podróżyprzybrzeżne miasteczko, którego zabudowania okalały zatoczkę upstrzoną łodziami rybackimi. Kutry ciągnęły osobliwy osprzętszeroko rozłożone drągi w kształcie litery V, między którymi rozciągnięto siatkę. Dirisha doszła do wniosku, że są to sieci rybackie.

Po zatoce uwijało się mnóstwo innych drobnych jednostek żaglowych. Jedna z nich, niewielka łódź długa na jakieś osiem, dziesięć metrów, najwyraźniej miała problemy ze sterowaniem, pędziła bowiem kursem kolizyjnym wprost na prom. Obie jednostki były coraz bliżej siebie i w pewnym momencie Dirisha dostrzegła trzech członków załogi, którzy desperacko ciągnęli za liny i dziko gestykulowali.

Powietrzem wstrząsnęła syrena ostrzegawcza promu, niski odgłos przypominający ryk dinozaura.

Wyglądało na to, że żaglówka utknęła w strefie bezwietrznej. Znajdowała się dokładnie na wprost promu i tylko szybki manewr mógł ją uchronić przed staranowaniem.

Odgłos silników promu nagle się zmienił. Dirisha poczuła pod nogami, że wielki statek rozpoczyna zwrot na sterburtę. Dinozaur znów zaryczał, tym razem głośniej, bardziej natarczywie, ale wyglądało na to, że żaglówka nie ruszy z miejsca. Dirisha szybko oszacowała powiększający się kąt między promem a żaglówkąnie wyglądało to dobrze. Wielki statek zmieniał kurs złowieszczo powoli i trójka żeglarzy z pewnością wiedziała, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znajduje.

Dirisha doszła do wniosku, że zderzenie jest nieuniknione. Podeszła do metalowego relingu, zacisnęła na nim dłonie i wychyliła się w kierunku żeglarzy.

Gdy do kolizji pozostało zaledwie pięćdziesiąt metrów, żaglówka niespodziewanie przechyliła się i ruszyła. Jeśli im się uda, to dosłownie o włos...

Z ryczącą syreną prom przemknął w odległości niecałych pięciu metrów od łodzi. Odkos dziobowy i podmuch powietrza wstrząsnęły nią tak mocno, jakby była co najwyżej drewienkiem unoszącym się na falach. Przechyliła się gwałtownie, nieomal dotykając masztem powierzchni wody, a potem cudem wróciła do poprzedniej pozycji. Dirisha znajdowała się wystarczająco blisko, by widzieć twarze załogantów, dwóch mężczyzn i kobiety. Miała wrażenie, że cała trójka zanosi się śmiechem. Po chwili łódź znalazła się daleko za nimi, wciąż podskakując w spienionym farwaterze promu.

Być może Dirisha też by się śmiała, gdyby cudem uniknęła śmierci.

 

* * *

 

Miała ze sobą jedynie niewielką torbę, a w niej cały skromny dobytek, więc po prostu chwyciła ją, zeszła z promu i ruszyła między zabudowania Simplex-by-the-Sea.

„Senne miasteczko”, myślała. „Większość mieszkańców z lęku przed upałem pewnie nawet nie wyściubia nosów z domów i przesiaduje przy klimatyzatorach”.

No i co teraz? Znalazła się na miejscu, ale nie miała pomysłu, co robić. Mogła poszukać miejscowego lokalu i zatrudnić się w charakterze bramkarza. Równie dobrze mogła przez jakiś czas cieszyć się słoneczną pogodą, spacerować bez końca po plaży i przyglądać morskim ptakom oraz kutrom rybackim snującym się to tu, to tam. Dysponowała wystarczającą ilością pieniędzy, by odgrywać rolę bogatej kobiety, przynajmniej przez jakiś czas. Tak, wakacje, prawdziwe wakacje... Nigdy dotąd tak naprawdę nie była na wakacjach. Owszem, zdarzały się chwile w jej życiu, gdy nie pracowała lub nie trenowała, ale nie dało się ich nazwać wakacjami, co najwyżej „okresami przejściowymi”. Mocniej ujęła rączkę torby i wybrała kierunek marszu.

Hej, Dirisha!

Upuściła torbę i odwróciła się błyskawicznie, wystraszona. Odruchowo przyjęła postawę obronną, uniosła ręce zgodnie z zasadami najstarszego z poznanych przez nią stylów, ciężkiej odmiany oppugnate. Przecież nikt nie mógł jej tu znać!

Ułamek sekundy później Dirisha wybałuszyła ze zdumienia oczy. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, całkiem zapominając o gotowości do walki. To był Bork!

Ogromny mężczyzna szedł w jej stronę, jakby nikt i nic nie mogło go powstrzymać. Mierzył prawie dwa metry i na tej planecie ważył pewnie jakieś sto dwadzieścia pięć kilo. Pośród czarnych włosów pojawiła się siwizna, ale bynajmniej nic nie stracił ze swej postury. Wręcz przeciwnie, jeśli to w ogóle możliwe, wyglądał na jeszcze większego i bardziej muskularnego niż w chwili, gdy widziała go po raz ostatni. Miał na sobie luźny osmotyczny ortoskafander, a do każdego nadgarstka przytroczony spetsdöd. Oto Saval Bork, homomutek, a swego czasu bramkarz w „Nefrytowym Kwiecie”. A do tego fajny facet.

Uśmiech Dirishy zgasł jednak, gdy do głowy przyszło jej pierwsze pytanie: co on tu właściwie robi? Niemalże w tej samej chwili zadała sobie drugie: skąd wiedział, że ona też się tu zjawi? Postawa Borka wskazywała bowiem jasno, że nie był zaskoczony jej przybyciem. Mocno ją to zaniepokoiło.

Bork zatrzymał się przy niej.

Dobrze wyglądasz, Dirisha. Miło cię widzieć.

Też się cieszę, Bork, chociaż zastanawia mnie, jak to w ogóle możliwe...

Były ochroniarz pokiwał głową. Cechował go temperament charakterystyczny dla ogromnych ludzi, ale nie szła za nim ociężałość umysłowa.

Dowiedziałem się o twoim przyjeździe całkiem niedawno, gdy mi polecili, żebym cię odebrał. W Villi mamy ludzi, którzy muszą... trzymać rękę na pulsie.

Ludzi? W Villi?Dirisha już nie czuła strachu, a jedynie narastającą ciekawość. Przecież to nie miało sensu, Bork na tej planecie?!

Tak, psze pani. Słuchaj, czeka na nas fura. Opowiem ci wszystko po drodze, okej? Jak będziesz tak stała, wyschniesz w tym słońcu na wiór. Idziemy?

Dirisha zastanawiała się przez chwilę, aż w końcu wzruszyła ramionami. Nie robiło jej to w końcu różnicy, a poza tym miała wrażenie, że to, w czym uczestniczył Bork, mogło stanowić powód, dla którego przybyła na tę planetę. Chwyciła torbę.

 

* * *

 

Owa fura okazała się kanciastym pojazdem na potrójnej szynie wykonanej z czego...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin