Antologia polskiej literatury SF
Posłanie z piątej planety
Zebrane w tej książce utwory są polskim plonem ogłoszonego w 1962 roku międzynarodowego, otwartego konkursu na opowiadanie fantastyczno–naukowe. Inicjatywą zorganizowania takiego konkursu podjęły wspólnie redakcje młodzieżowych czasopism popularnonaukowych siedmiu krajów (w Polsce organizatorem konkursu była redakcja „Młodego Technika”). Zachętą do zorganizowania konkursu było żywe zainteresowanie młodych czytelników tym gatunkiem twórczości literackiej. Okazało się, że równie żywo fantastyka naukowa interesuje młodych, próbujących pisać ludzi.
W siedmiu krajach nadesłano łącznie na konkurs 1375 utworów (w Związku Radzieckim — 546, Czechosłowacji — 300, na Węgrzech — 180, w Rumunii — 120, Polsce — 103, Bułgarii — 96, Niemieckiej Republice Demokratycznej — 30), przy czym w olbrzymiej większości ich autorami była młodzież: uczniowie, studenci, młodzi robotnicy i chłopi, naukowcy, inżynierowie.
Dzięki temu konkurs, będąc literacką próbą sił, przyniósł zarazem odpowiedź na swoistą ankietę: młodzież a przyszłość.
Wśród autorów trzynastu polskich opowiadań wybranych do zbioru również przeważają młodzi, a nawet bardzo młodzi ludzie. Większość utworów to pisarskie debiuty.
Lektura opowiadań nasunie Czytelnikowi na pewno sporo refleksji. Nie zamierzamy tu sugerować sądów i ocen. Chcemy natomiast zwrócić uwagę na jedną tylko sprawę: znamienną ewolucję reprezentowanego opowiadaniami gatunku.
Ojciec fantastyki naukowej, Jules Verne, wyobrażając sobie niedaleką przyszłość, przewidział i to, że nowe zdobycze nauki i techniki będą wyprzedzały najśmielsze pomysły fantastów. Żyjemy właśnie w czasach, kiedy spełniła się przepowiednia pisarza. W pracowniach naukowych, w biurach projektów technicznych powstają urządzenia i maszyny, rodzą się koncepcje, do których opracowania nie wystarcza zasobu wiedzy, jaki mógłby zgromadzić najbardziej nawet wszechstronnie uzdolniony człowiek, i nie wystarcza zarazem specjalistycznej wiedzy najznakomitszego nawet pojedynczego fachowca. Jules Verne, łącząc talent pisarski z szerokimi zainteresowaniami naukowymi, mógł jeszcze konstruować na podstawie istniejących już rozwiązań konkretne urządzenia, rzucać szczegółowe niemal projekty i szkicować drogę ich realizacji. Dzisiaj opisy niektórych powszechnie stosowanych w nauce i technice urządzeń są opracowaniem zespołowym.
Nic zatem dziwnego, że fantastyka naukowa musiała zrezygnować z klasycznego wzoru. Nie może być po prostu „naukową” w tym stopniu i w tym znaczeniu jak u Verne ’a. Pozostał tradycyjny bohater, tradycyjne środowisko ludzi nauki i techniki, śmiałych odkrywców. Ale nie to jest przede wszystkim ważne, co tworzą czy odkrywają bohaterowie wybiegających w przyszłość wydarzeń, lecz jakimi są, jak się zachowują w okolicznościach, do których może doprowadzić dalszy rozwój nauki i techniki. Niezależnie zaś od tego, jak daleko w czasie i przestrzeni umiejscowiona jest akcja utworów, ci ludzie przyszłości, zgodnie z prawem ograniczenia fantazji, kształtowani są na podobieństwo nam współczesnych. W ten sposób fantastyka naukowa staje się baśnią o dzisiejszym człowieku w krainie mniej lub więcej prawdopodobnych czarów. Staje się przy tym, jak wszystkie baśnie, literaturą z morałem.
Dla uwypuklenia morału baśniopisarze chętnie posługują się efektami grozy i niesamowitości, stawiają swoich bohaterów w obliczu prób ostatecznych, snują katastroficzne wizje. Taki charakter mają również niektóre z reprezentowanych w zbiorze opowiadań. Ale we wszystkich intencje autorów są chyba wyraźnie jednoznaczne. Z jednej strony pochwała ofiarności, nawet poświęcenia się w imię przyjaźni czy wypełnienia obowiązku, pochwała odwagi, szlachetnych uczuć. Z drugiej strony głęboka troska o to, aby wszelkie zdobycze nauki i techniki służyły rzeczywiście dobru człowieka, czujne wychwytywanie i sygnalizowanie niebezpieczeństw, do jakich może prowadzić niepoddany kontroli sumienia naukowy eksperyment i nieodpowiedzialne
posługiwanie się coraz potężniejszym orężem nauki i techniki. Warto tu zwrócić uwagę na ilustracje Daniela Mroza stanowiące swoistego rodzaju, przewrotny, pełen makabrycznego trochę humoru komentarz do katastroficznej wizji świata. Tylko pozornie bowiem wiążą się te ilustracje z tekstem opowiadań, w rzeczywistości zaś mają tę samą tendencję, tylko w inny, bo groteskowy, sposób wyrażoną; przestrzegają przed tymi samymi niebezpieczeństwami, przed światem upiornych robotów.
Autorami opowiadań, przypominamy, są przeważnie ludzie młodzi, a nawet bardzo młodzi. W ich twórczości odbija się jeszcze jedno oblicze polskiej młodzieży drugiej połowy XX wieku: romantyczne, ale i myślące; urzeczone postępem nauki i techniki, ale nie bez reszty; równie bacznie wpatrzone w człowieka.
Zbigniew Przyrowski
Witold Zegalski
POWRÓT GIGANTÓW
„…obudzenie jest jak zmartwychwstanie, jest jak zwykły następny dzień. Umysł zatrzymał ostatnie wrażenia dnia poprzedniego, lecz w świadomości tkwi czas, który minął, czas liczący niekiedy setki lat światła.
Przed zaśnięciem następuje pożegnanie, tak jakbyśmy się już nigdy nie mieli zobaczyć. Nieznane są drogi meteorów i potoków pyłów kosmicznych. Statek jest łupiną, każdej chwili może stać się miazgą. Mogą zawieść automaty i chociaż są prawie doskonałe, jednak istniejący ułamek prawdopodobieństwa awarii w ciągu wielu lat staje się groźny.
W statku o szybkości przyświetlnej spotykamy się prawie z nieśmiertelnością. Życie przedłuża się siedem razy, a sen — letarg, w którym pogrążają nas automaty i z którego nas budzą, hamuje starzenie się organizmu tak, że proces ten w praktyce ograniczony jest do czasu między jednym snem a drugim. W ten sposób żyć można bardzo długo, a nauczyliśmy się życie oszczędzać. Można zwiedzić wiele globów odległych o setki lat światła. W mózgach elektronowych nagromadziliśmy wiedzę, której nikt dotychczas nie posiadł. Wielki, piękny i przerażający jest Kosmos. Budzimy się, gdy statek jest blisko celu, i zasypiamy natychmiast po starcie. Niekiedy przebudzenia nasze są bardzo, krótkie.
Pomimo to jesteśmy już starzy i zaczynamy tęsknić. Gdy startowałem, byłem młodzieńcem, teraz… Z rakiety wysiądziemy w takiej postaci, w jakiej was żegnaliśmy — preparat Beleta to świetny środek, szkoda, że działa tylko przy takich prędkościach. Automaty mówią nam jednak, że ‘kres już blisko. One się nie mylą.
Przesyłamy wam tę wiadomość drogą najkrótszą. Zatrzymamy się jeszcze przy obiekcie HC 98543 i HD 99221. W myślach widzimy, jak dobiegnie do masztu i do kuli, jak zmieni się w układ elektronów i spłynie na wasze ekrany. Jeżeli nas nie pamiętacie, ileż to już czasu upłynęło. Wieczna Pamięć przypomni wam i nasze imiona, i nazwę statku.”
* * *
Born otworzył oczy i zamknął je natychmiast. Światło, chociaż przyćmione, zawsze w tej pierwszej chwili było bolesne. Czuł chłód i bezwład nóg, rejestrował przenikające ciało, powtarzające się rytmiczne dreszcze. Automat działa sprawnie jak zwykle, jak dziesiątki, setki już razy. Nadchodził moment, w którym trzeba było zrobić pierwszy ruch, przezwyciężyć niechęć mięśni i otworzyć przeźroczysty klosz. Zwlekał, to przecież ostatni raz, nigdy nie powtórzy tego przyciśnięcia dźwigni, które ręka wykonuje z przyzwyczajenia.
Automat włącza coraz silniejsze impulsy. Born usiadł. Przeźroczysta osłona rozwarła się i zniknęła w obudowie. Wszystko było jak zwykle: okrągła sala przykryta mleczną kopułą, ubranie leżące w odległości ręki i krąg łóżek otaczających promieniście kolumnę automatu snu. Spojrzał na Utne. Jeszcze zmartwiała leżała pod osłoną, lecz ciało jej traciło sztywność i na policzkach ukazała się zapowiedź rumieńca. Zawsze budziła się później.
To przerażające, że nic się nie zmieniła — pomyślał. — Tyle lat i żadnej zmiany. A przecież…
Sam przyzwyczaił się już do swojej twarzy jak do czegoś pożyczonego, co nie jest jego własnością. Dziwne uczucie obcości i zdziwienia samym sobą wywoływało lęk. O twarzy myślał jak o masce, przyklejonej, kryjącej właściwe rysy — pomarszczone oblicze starca. Na statku nie
mówili jednak o tym od wielu lat. Była to jakby cicha umowa. Tylko automaty przy przeglądach zdrowia wskazywały niezmiennie wzrastający stopień zużycia komórek mózgu.
— Idziesz do masażu? — dobiegł go cichy głos.
Spojrzał w bok. Perim był już ubrany, odświętna tunika z błękitnym szlakiem opinała tors młodzieńca.
— Ty też się nie zmieniłeś — powiedział Born.
— Co mówisz?
— Wybacz, czasem się zapominam — pochylił głowę i zaczął sznurować sandały. — Czy nie czujesz — powiedział z wahaniem — wzruszenia? Jesteśmy przecież coraz bliżej, wytraciliśmy szybkość światła i hamujemy. Po tylu latach wprost trudno w to uwierzyć.
Perim odwrócił głowę i milczał.
— Przecież wracamy! Jak nas powitają…
— Rozklejasz się, zawsze jesteś skory do wzruszeń. Po trzecim sygnale będzie odprawa u Pierwszego. Trzeba przejrzeć wiadomości z ostatnich lat, przeprowadzić kontrolę stosów, automatów zabezpieczających…
— Wiem, wiem. Stale to samo. Gdyby zdarzyło się coś naprawdę poważnego, to robot dawno by nas obudził, lub też nie moglibyśmy nigdy już rozmawiać. Słuchaj, Perim, czy oni noszą jeszcze takie ubiory? Będziemy wyglądać paskudnie staroświecko.
— Obojętne. Mogą chodzić otuleni w obłoki, w zapachy. Nie interesuje mnie to zupełnie. Na pewno jednak zobaczymy inny świat, który wyda się nam baśniowy.
— Czuję jednak żal — powiedział Bom. — Będziemy tęsknić do tej kosmicznej klatki, która w pierwszych latach doprowadzała nas do szaleństwa.
— Mówię ci, rozklejasz się. No, idziemy. Mam potem dyżur w obserwatorium. Bom spojrzał na Utne. Była już różowa i pod jej skórą przebiegały dreszcze. Wstał i szybko podążył za Perimem.
— …dezintegrator dziobowy sprawny, w pancerzu wyrzutni rakiet zwiadowczych kilka przebić połatanych przez automaty, lecz naruszony został zespół urządzeń prowadzących i na przeciąg dłuższego czasu nasz port nie będzie czynny. Trzeci stos ma awarię, wysłałem za osłonę robota — mówił astronawigator Utril pochylając się nad pulpitem. — To stało się dwadzieścia sześć lat temu, przechodziliśmy przez potok meteorytowy, który nadciągnął od strony ciemnej materii obiektu GC 47865. Znajdujemy się ściśle na kursie, bez odchyleń.
Utril zakończył raport i zamknął teczkę z wykresami. Zza stołu wstał Pierwszy. Milczał. Patrzył w twarze załogi, na dwadzieścia postaci odświętnie ubranych, wzrokiem pełnym zadumy, spojrzeniem nie widzącym, które dostrzegało coś poza nimi, mglistego, odległego…
— Kończymy lot — powiedział głosem bezbarwnym, jakby tego nie mówił on, Pierwszy, lecz automat — już nigdy nie polecimy do gwiazd. Osiądziemy nad brzegiem ciepłych mórz, rzek, będziemy mogli dotykać liści drzew. Czerń Kosmosu zostaje poza nami, zamieniamy ją na błękit dnia i granat nocy.
Zamilkł. Znowu myśl uciekła gdzieś poza obręb nastawni, laboratoriów, stosów. Wzdrygnął się.
— Weszliśmy już w nasz układ planetarny, spójrzmy, jak wygląda stąd Ona.
Światła przygasły. Ekran zajmujący ściany nastawni rozjarzył się i sczerniał. Wśród chmur odległych gwiazd świeciła jasno Błękitna Planeta — różna od wszystkich, jakie zdołali poznać. Na niej ujrzeli kolor nieba, jej morza omywały skały i zmazywały ślady na piasku, jej atmosfera
zsyłała pachnący kwiatami wiatr, deszcze i burze. Patrzyli, pochłaniali ją wzrokiem wygłodniałym przez lata wędrówek wśród innych układów, planet może i piękniejszych, lecz obcych.
— Nie chcę! Ja nie chcę wracać! — krzyknęła Utne zasłaniając oczy. — Zgasić ekran! Nie chcę na nią patrzeć!
Born chwycił ją za rękę.
— Co tobie?
— Precz! Ona jest ohydna, potworna. To jest planeta śmierci. O, teraz już mogę na nią patrzeć — oderwała dłonie od twarzy. — Ale wy zamknijcie oczy! Szybko! Co, nie możecie? Już was wciągnęła, gapicie się jak urzeczeni?! Zgasić ekran! Ona hipnotyzuje, przyciąga, kusi, stwarza z was szaleńców mamiąc mirażem lasów, mórz, słodkich owoców. A da wam tylko szybką śmierć! Starość i śmierć. Jak można porzucać nasz statek, na którym żyć będziemy siedem razy dłużej niż tam? Jak można porzucać sen letargu, który przedłuża życie w nieskończoność? Dotknijcie ciał, mięśni, spójrzcie na mnie! Czy starość zmieniła piersi i biodra? Ale ile właściwie mamy lat? Cóż dla nas znaczy wiek, upływ czasu? Od startu minęło trzydzieści tysiącleci na tym przeklętym globie. Nie istnieje tam nikt, kto by nas znał, pamiętał. Nie ma już przyjaciół i wrogów, po nich i ich potomkach pozostały tylko atomy…
— Istota naszego gatunku zawsze jest zdolna do przyjaźni i miłości, nie będziemy się czuć obco — powiedział Pierwszy. — Śmierć znajdzie nas w każdym sektorze nieba.
— Idioto! — krzyknęła. — Jak możesz wybierać życie tak krótkie i zgrzybiałość, gdy los ci podsuwa jeszcze prawie dwie setki lat istnienia i młodość do końca?! Każde dziesięć lat tam to przecież siedemdziesiąt lat życia w szybkości przy — świetlnej! Poprzyjcie mnie, Bom, Perim, Astrid, wy najmędrsi, biologowie, lekarze… Zmieńcie kurs. Izolujcie tego wariata, samobójcę!
Patrzyła błagalnie dookoła, gryząc wargi. Pierwszy znowu uciekł spojrzeniem poza statek.
— Chcę wreszcie zaczerpnąć w płuca prawdziwego powietrza, rozumiesz?! Chcę klęknąć nad strumieniem i pić czystą wodę płynącą z gór.
— Chcemy pić wodę, zobaczyć niebo — rozległy się głosy dookoła.
Do Utne podszedł lekarz i delikatnie położył rękę na jej ramieniu.
— Jesteś chora. To nic, tylko nerwy. Dam ci coś na uspokojenie.
Zakryła twarz i powoli poszła w stronę wyjścia. Przed drzwiami odwróciła się.
— Nienawidzę was. Jesteście na poziomie nisko zorganizowanej plazmy.
Wyszli. Nikt za nimi nie spojrzał. Na ekranie nastawni błyszczała coraz silniejszym blaskiem Błękitna Planeta.
— Coś z nią zrobił? — Pierwszy nie podniósł głowy znad pulpitu. Z uwagą obserwował ruchy zegarów i krzywe przebiegające ekrany.
— Uśpiłem, leży pod kloszem. Obudzi się po wylądowaniu.
— Inni nie zdradzają podobnych objawów?
— Nie.
— Dobrze. Idź do swojej pracy.
Pierwszy patrzył nadal na przesuwające się po ekranach linie. Jeszcze raz sprawdził wyniki. Powoli wstał z fotela i przeszedł do sterowni. Astronawigator Utril chodził nerwowo wzdłuż stołów. Na dużym ekranie widniała mapa dróg, wiodących przez przestrzeń przyplanetarną ku jej atmosferze i powierzchni.
— Nadal nie odpowiadają na sygnał wywoławczy — powiedział ze złością. — Tak, jakby
zupełnie ogłuchli.
— Może już mają inny system odbioru — powiedział Pierwszy.
Utril żachnął się.
— Fale są falami, nikt tego nie zmieni. Zresztą główny kosmodrom ma urządzenia współpracujące z odpowiednią sekcją Wiecznej Pamięci. Nie tylko my wracamy, wrócą i ci z północnej czaszy nieba.
— Jeżeli wrócą — mruknął Pierwszy.
— Myślisz o tym, co mówiła Utne?
— Nie. Mogli nie mieć szczęścia. Czemu ci Utne przyszła na myśl?
Astronawigator zatrzymał się przy pulpicie.
— Tutaj żyjemy jednak dłużej — mruknął niechętnie. — Tylko czy to jest właściwe życie? Często zastanawiałem się, jak silnie związani jesteśmy z tą planetą. Ostatecznie wszędzie w Kosmosie pamiętaliśmy o niej. A mogliśmy się przecież zatrzymać na drugim satelicie Axilei i na Minoleksie. Mam wątpliwości, czy w istocie jacyś tam nasi przodkowie przybyli na Błękitną Planetę z gwiazd, czy nie jesteśmy jednak ewolucyjnym jej produktem.
— Tego nikt nie wie, ale po to pojechaliśmy w kierunku Plejad — powiedział Pierwszy. — A że się nam nie udało znaleźć żadnego śladu? Cóż, zwykły los poszukiwaczy. Może inni coś przywiozą? Zresztą, czy to takie ważne? Zebraliśmy olbrzymi materiał naukowy…
— …który nikomu się nie przyda — powiedział Utril. — Będzie stertą martwych wiadomości, zapisanych w Wiecznej Pamięci. Jeżeli żyć chcemy tylko na Błękitnej, jeżeli nie skolonizowaliśmy trwale nawet innych planet naszego układu, bo nikt na nich nie chciał się osiedlić na stałe, chęć poznania protuberancji któregoś tam obiektu jest jałowa i martwa.
— Zmieniłeś się — mruknął Pierwszy — Gdy startowaliśmy, miałeś zupełnie inne poglądy. Dobrze, że wracamy.
Chwilę milczał zadumany.
— Pomimo wszystko jest w nas ciekawość Kosmosu i jeśli tęsknimy do Błękitnej Planety będąc od niej w odległości setek lat światła, odwrotne uczucie będzie nas trapić, gdy już na mą wrócimy. Nas przecież zawsze pociągały gwiazdy, inaczej nie wyruszylibyśmy do nich.
— Czy mam jeszcze czekać? — zapytał Utril. Pierwszy spojrzał na ekran informacyjny. Jarząca się powierzchnia była pusta. Błękitna Planeta uparcie milczała, głucha na sygnały kodu.
— Zbliż się do niej i wejdź na orbitę kołową wzdłuż równikowego pasa radiacji — powiedział siadając przed ekranem. — Przyjrzyjmy się jej z bliska.
Utril stanął przy sterach. Błękitna Planeta zaczęła szybko olbrzymieć, wypełniać ekran. Jej powierzchnię otulała powłoka chmur, w nielicznych prześwitach ukazywały się skrawki kontynentów i mórz. Wlecieli w strefę nocy — tarcza planety była ciemna, z boku lśnił na niebie jej jedyny satelita, glob martwy, pełen kraterów. Nad małym ekranem zapłonął sygnał. Z obserwatorium mówił Perim.
— Widzę dwa skupiska lichego światła w górnym pasie strefy chłodu — meldował. — Kształty niektórych lądów nie odpowiadają mapom, zresztą sami zobaczycie. Włączam wam wizję z obserwatora powierzchniowego.
Patrzyli w milczeniu. Przesuwający się na ekranie, wydobyty spod chmur obraz różnił się znacznie od kształtów zachowanych w pamięci. Zniknęła część kontynentów, ich miejsce zajęły morza usiane archipelagami wysp. Z niepokojem czekali, aż ukaże się ląd i miasto, z którego kiedyś wystartował ich statek w Kosmos. Obraz przesuwał się powoli, planeta odkrywała nowe szczegóły powierzchni. Pierwszy zacisnął palce na poręczy fotela i pochylił się ku tafli ekranu. Zegary odmierzały czas.
Twarz Pierwszego zbladła — tam, gdzie powinien lśnić wielki kontynent, było tylko morze,
ocean, nic poza tym…
— Widzę duże miasto w okolicy, gdzie Nubis założył Czwartą Prowincję — meldował z obserwatorium Perim. — Na północnym brzegu morza wznosi się drugie, równe mu co do wielkości. Wydają się dość prymitywne.
— Nadal nie odpowiadają — powiedział sucho Utril. — To mnie niepokoi.
Pierwszy powoli uniósł głowę i spojrzał na astronawigatora.
— Po tym, co widzieliśmy, jestem również pełen złych przeczuć. Jak z drogami na lądowiska awaryjne?
Utril obserwował tarcze zegarów. Zapalały się tam i gasły sygnały, przeskakiwały cyfry, na oscylografach drżały pęki krzywych, o zmiennych, nieregularnych ciągach. Przez ekran przetaczały się kontynenty i morza planety. Z obserwatorium Perim nadal meldował swoje spostrzeżenia. Wielka mapa dróg nie rozbłysła ani razu świetlistą linią wiodącą ku jakiemukolwiek lądowisku.
— Nie ma dróg — powiedział cicho Utril. — Wszystko rozregulowane, kompletny chaos. Pola magnetyczne i grawitacyjne błąkają się, strefy jonizacyjne są zwichrowane, warstwy radiacj i wykazują wahania. Tam gdzie był kosmodrom, istnieje nadal wielka depresja pola magnetycznego, lecz pod nią jest tylko ocean.
— Więc nie otworzą nam korytarza bezgrawitacyjnego?
— Nie otworzą. Nie mogą otworzyć. Nigdzie.
Spojrzeli na siebie. To oznaczało znacznie więcej aniżeli przebijanie się przez chaos pól grawitacyjnych i magnetycznych przy prowadzeniu olbrzymiego, fotonowego statku jedynie na dyszach paliwowych, nieszkodliwych dla życia i atmosfery planety. Brak dróg oznaczał znacznie więcej.
Pierwszy wstał.
— Jak długo potrwa naprawa urządzeń wyrzutni rakiet?
— Około stu pięćdziesięciu dni.
— Dobrze, jutro ci powiem, kiedy będziemy lądować.
O świcie zaczęło huczeć. Myśliwy zbudził się, podrapał swędzące kłaki na piersi i gwałtownie kucnął. W ziemiance paliła się łojówka. W jej chybotliwym świetle dostrzegł przerażoną twarz żony i oczy dzieci. Gdzieś w oddali zbliżało się potężniejące tąpanie i łoskot, od którego drżały drzewne bale. Zwisające spod powały pęki kunich skór tańczyły na rzemieniach.
Wypełznął z ziemianki. Świt gwałtownie przybierał jasności i tajga szumiała jak przed burzą Przypadł do ziemi. Cienie drzew rozdwoiły się, powietrze wyło — od wschodu nadlatywało kolisko światła. Wparł twarz w igliwie i rękoma zatkał uszy szepcząc zaklęcia. Wycie cichło, oddalało się… Podniósł głowę. Za horyzontem grzmiało — wstawał olbrzymi, fioletowy pobrzask.
— Sam szatan, sam szatan — mamrotał myśliwy.
Witold Perkowicz
POSŁANIE Z PIĄTEJ PLANETY.
Mieszkam w starej kamienicy w centrum Warszawy — jednej z niewielu, której udało się przetrwać wojnę. Mieszkanie ogrzewa piec kaflowy, dobry piec. Wystarczy włożyć parę kilo węgla, a w pokoju robi się gorąco.
Cała ta historia zaczęła się właśnie od pieca. Bo gdyby nie piec — nie zapoznałbym się z POSŁANIEM Z PIĄTEJ PLANETY.
Ale zacznijmy od początku, to znaczy od przywiezienia węgla na podwórze. Węgiel był wyjątkowo dobry; duże, lśniące bryły. Trzeba było dwóch ludzi, aby unieść taką bryłę. Wolałbym drobny węgiel, bo odpadłby kłopot z rozbijaniem.
Wreszcie węgiel został zniesiony do piwnicy, a ja wydobyłem siekierę i zacząłem rozbijać bryły, aby napalić w piecu. Były twarde, czarne, jakby tłuste. Musiałem mocno uderzać obuchem siekiery, ale odpryskiwały tylko drobne kawałki. Znalazłem wreszcie spory stalowy klin. Wtedy poszło lepiej. Największa bryła pękła na połowy. W półmroku piwnicy zobaczyłem, że wewnątrz bryły węgla coś połyskuje matowo. Jeszcze kilka uderzeń siekierą i z węgla wyłupałem kulę o średnicy około dwudziestu centymetrów.
Widok ten przypomniał mi historię z okresu wojny, gdy w ten właśnie sposób dokonywano sabotaży na statkach: członkowie Ruchu Oporu wkładali do węgla miny, które wybuchały w kotłach. Trzeba więc być bardzo ostrożnym. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że skoro „mina” wytrzymała walenie obuchem siekiery, to niebezpieczeństwo wybuchu nie jest znowu tak wielkie. Najdelikatniej, jak tylko mogłem, podniosłem kulę i ułożyłem ją w koszyku. Zebrałem drobne kawałki węgla i zaniosłem do pokoju. Napaliłem w piecu i wtedy przyniosłem koszyk z ową niebezpieczną zawartością. Teraz mogłem ją sobie dokładnie obejrzeć.
Była idealnie okrągła, tylko w jednym miejscu wystawał rodzaj trzpienia o kwadratowym kształcie. Poniżej ciągnęła się ledwie widoczna kreska oddzielająca część czaszy. Kolor kuli był ciemno–fioletowy, materiał — chyba metal. Wystający trzpień wydawał się trwale złączony z kulą, więc chyba nie był to zapalnik, tylko raczej rodzaj uchwytu ułatwiającego odkręcanie pokrywy kuli. Może spróbować, czy nie da się odkręcić? Ale jeżeli nastąpi wybuch? Co robić?… A gdyby tak zainstalować jakieś urządzenie, które samo mogłoby odkręcić pokrywę? To chyba będzie łatwe. I wtedy pomyślałem o Oktawianie. On mi pomoże. Oktawian kochał wszystko, co miało śruby, koła, lampy. Oktawian potrafił naprawić precyzyjny zegarek, telewizor, zbudować odbiornik na tranzystorach, złożyć silnik, a nawet — uszyć buty.
Miał jakąś posadę w jednym z ministerstw, ale cały wolny czas poświęcał na majsterkowanie. Wystarczyło mu powiedzieć, że w jakimś warsztacie nie umieją sobie poradzić z tym czy innym urządzeniem, aby zainteresował się nim. Wtedy nic go nie obchodziło, rozbierał aparat czy silnik na drobne części i tak długo szukał uszkodzenia, aż wszystko było w porządku.
Oktawian ku niemu zdumieniu bardziej zainteresował się węglem, w którym znajdowała się kula, niż nią samą. Starannie zebrał wszystkie kawałki i ułożył w pudełku. Potem wyjął z kieszeni pilnik i zaczął skrobać pokrywę. Nie dawało to żadnych rezultatów, co — nie wiem dlaczego — bardzo ucieszyło Oktawiana. Zapytał mnie potem o jakiś kwas, którego oczywiście nie miałem, i wreszcie zdecydował, że zabiera kulę do swego warsztatu.
Spa...
irek412